niedziela, 4 listopada 2012

W czepku urodzony

To się nazywa mieć farta. Niemieckie media potwierdziły właśnie wczorajsze rewelacje jednego z polskich brukowców o transferze ex-reprezentanta Polski, Sebastiana Boenischa, do Bayeru Leverkusen, obecnie piątego zespołu w Bundeslidze. Informacja ta może na pierwszy rzut oka szokować bądź sprawiać wrażenie po prostu klasycznego chochlika, jednak po bardziej wnikliwym przyjrzeniu się sprawie taki manewr paradoksalnie wydaje się mieć nawet ręce i nogi. Ale po kolei.

@www.sportfan.pl

Szczęście do Boenischa uśmiechnęło się bowiem nie po raz pierwszy. Uosobieniem poprzedniego uśmiechu fortuny była oczywiście postać Franciszka Smudy i jego bezgraniczna wiara u umiejętności i zdrowie urodzonego w Gliwicach defensora. To właśnie z ramienia ówczesnego selekcjonera Boenisch otrzymał polski paszport i to właśnie dzięki trenerowi, wbrew opinii kibiców i ekspertów oraz jakiejkolwiek logice, najpierw znalazł się w kadrze na Euro 2012, a później w pełnym wymiarze czasowym wystąpił na turnieju. Ten eksperyment nie miał prawa się udać, bo w poprzednich dwóch sezonach obrońca więcej czasu niż na boisku spędził w gabinetach lekarskich. A gdy zakończył już rehabilitację, nie odzyskał miejsca w składzie Werderu. Po nieuchronnej katastrofie na polsko-ukraińskim czempionacie, Boenisch wyleciał z reprezentacji razem ze swoim protektorem. Całkowicie zniknął też z piłkarskiej mapy Europy. Już podczas Euro był wolnym zawodnikiem, bo nie zgodził się na warunki proponowane przez Werder i postanowił spróbować swoich sił na runku wolnych agentów. Liczył na lukratywne oferty po udanym turnieju, ten potoczył się jednak zupełnie nie po jego myśli. Ale mimo to w mediach łączono go z nie byle jakimi klubami. Na początku mówiło się o Schalke czy Newcastle, gdzieniegdzie przewijał się  temat Stuttgartu oraz Augsburga, ostatecznie były oblane testy w Stoke City i treningi z Fortuną Düsseldorf. Czas jednak płynął nieubłaganie, zaczął się listopad, we wszystkich poważnych ligach rozegrano już ćwierć sezonu, a obrońca dalej pozostawał bezrobotny. Aż do wczoraj, gdy w polskich mediach wybuchła bomba: Boenisch w Bayerze Leverkusen!

Brzmi niedorzecznie, w końcu mówimy o transferze zawodnika, który w minionych dwóch latach wystąpił w 17 meczach (9 w kadrze (!), w klubie jedynie niecałe 300 minut) do zespołu, który rok w rok plasuje się w czołówce Bundesligi, a tydzień temu jako pierwszy skutecznie stawił opór niepokonanemu dotychczas Bayernowi Monachium. Zresztą jeszcze kilka tygodni temu nikt nie brałby nawet takiego transferu pod uwagę, jednak w ciągu kilkunastu dni sytuacja na lewej obronie Aspirynek zrobiła się, lekko mówiąc, nieciekawa. Najpierw w meczu Ligi Europy przeciwko Rapidowi Wiedeń groźnej kontuzji nabawił się gracz pierwszego wyboru, Michal Kadlec, a, jakby tego było mało, w środowym spotkaniu Pucharu Niemiec wypadł awaryjnie zastępujący go Daniel Schwaab. Tym samym duet trenerski Lewandowski/Hyypiä stracił wszelkie pole manewru na tej pozycji. W meczu w Monachium postawił na Japończyka Hosogaia, ale ten zupełnie nie radził sobie z szalejącym Thomasem Müllerem, raz po raz dając się mijać będącemu w genialnej formie Niemcowi.

Völler i spółka są jednak sami sobie winni takiej sytuacji. Przed sezonem oddali do Eintrachtu Frankfurt Bastiana Oczipkę, który w zaledwie trzy miesiące wyrósł na najlepszego lewego defensora Bundesligi, a do drugoligowego FC Ingolstadt wypożyczono Danny'ego da Costę, nominalnego prawego obrońcę, który jednak po przeciwległej stronie wypadłby z pewnością lepiej niż defensywny pomocnik. Kierownictwo myślało nawet o przedwczesnym sprowadzeniu z Salonik Konstantinosa Stafylidisa, czyli zakupionego latem Greka, ale zgodnie ze sprawdzonym już schematem (Patrick Helmes, Andre Schürrle, Philipp Wollscheid) pozostawionego jeszcze na rok w starym zespole, jednak nowy nabytek mógłby do na BayArena zawitać dopiero zimą. Włodarzom Bayeru nie pozostało więc nic innego niż chwycić się brzytwy i sięgnąć po zawodnika z kartą na ręku, mogącego dołączyć do zespołu od zaraz. A najrozsądniej z grona takowych graczy wyglądała kandydatura Sebastiana Boenischa.

@headbandsandheartbreak.wordpress.com

A Boenisch, mimo całej poniekąd słusznej nagonki prowadzonej na niego w polskich mediach i wśród kibiców, to przecież całkiem niezły zawodnik. W Polsce już spalony przez toksyczną relację z forsującym go na podstawowego gracza kadry Franciszkiem Smudą, ale nawet w warunkach obecnej Bundesligi może okazać się przydatny, szczególnie gdy drużyna na gwałt potrzebuje lewego obrońcy. Dużo zależeć będzie oczywiście od jego przygotowania fizycznego, bo dwa lata bez regularnej gry musiały odbić się na jego zdrowiu, formie i boiskowym ograniu. Ale to wciąż gracz z niemałym doświadczeniem w Bundeslidze (ponad pół setki występów w lidze, zdobywca i finalista Pucharu Niemiec, finalista Pucharu UEFA, dwukrotny wicemistrz Niemiec, Mistrz Europy U-19), który w pełni dyspozycji jest gwarantem przynajmniej solidnych występów. Transfer Boenischa to zresztą idealny przykład sytuacji "win-win": Bayer w ramach krótkoterminowej umowy dostaje zawodnika, który z miejsca  rozwiąże ich obecne problemy kadrowe, a sam piłkarz otrzymuje szansę, o jakiej jeszcze kilka tygodni temu mógł tylko pomarzyć.

Nie ma wątpliwości, że Sebastianowi Boenischowi sprzyjają niebiosa. Pierwszego uśmiechu fortuny nie wykorzystał. Może przez brak ogrania, może przez ogromną presję, a może po prostu przez zbyt małe umiejętności. Teraz Rudi Völler dał obrońcy drugie życie. Jeśli znowu zawiedzie, na kolejną szansę poczeka dłużej niż cztery miesiące. Ale jeśli sobie poradzi, to wróci do gry na dobre. A powinien sobie poradzić. Za dużo ma do udowodnienia, nie tylko Polakom.