wtorek, 29 stycznia 2013

Bez(o)bronni

Każdy, kto miał przyjemność zostać wchłonięty na kilka nocy przez jedną z edycji serii Football Managera, aż za dobrze zna ten ból. Mirko Slomka zagajony po sobotnim meczu przeciwko Wilkom o kolejne absencje w formacji obronnej swojego zespołu tylko nerwowo się uśmiechnął. Tydzień wcześniej, na otwarcie rundy wiosennej Hanower też tracił, ale nie defensorów, a gole: i to na potęgę. "To była katastrofa", rzucił tylko szkoleniowiec poproszony o podsumowanie postawy swoich podopiecznych pod własną bramką.

@www.gmx.net

Słowa Slomki mogą w zasadzie posłużyć za komentarz do poczynań obronnych zespołu z Dolnej Saksonii w całych bieżących rozgrywkach. Zespół, który dwa lata temu zrobił wyraźny krok naprzód i z ligowego szaraka stał się etatowym uczestnikiem europejskich pucharów właśnie dzięki, powiedzmy, miedzianej defensywie, bo mimo wszystko trudno określić ją mianej żelaznej, obecnie jest dla rywali łaskawy jak niemal nikt inny na niemieckich salonach: tylko całkowicie rozbita ekipa Wieśniaków dała wbić sobie dotychczas więcej goli. A Hanower powrócił do punktu wyjścia, czyli do czasów, gdy jeszcze nawet nie myślał wychylać głowy zza dolnej połówki tabeli. Jako że drużyna z AWD-Arena w ofensywie wyglądała przed przerwą zimową zaskakująco dobrze, na obozie przygotowawczym Slomka całą uwagę postanowił skupić na uszczelnianiu murka przed bramką Zielera. Uciekł się nawet do metod pozasportowych, bo kadrę skierował na psychotesty, które miały pomóc mu dotrzeć do zawodników. Ale rzeczywistość nadspodziewanie szybko rozprawiła się z mrzonkami trenera o defensywnej solidności: nowy rok Die Roten powitali dokładnie tak samo, jak pożegnali poprzedni, czyli na piątkę, tyle że z tyłu. A taka seria nie przytrafiła im się od powrotu do Bundesligi na początku obecnego stulecia. Pojedyncze mecze zdarzało im się przegrywać nawet wyżej, ale nigdy taśmowo. Choć raz było naprawdę blisko: niemal cztery lata temu przyjęli pięć sztuk w Monachium, tydzień później w Hanowerze cztery razy ukłuła Borussia, ale gospodarze w samej końcówce uciekli spod topora i wyrwali przyjezdnym z gardła punkcik.

Głównym powodem obecnej degrengolady defensywy zespołu jest niewątpliwie niespotykany i regularny pomór wśród zawodników trudniących się rozbijaniem ataków rywali. Przed sezonem Slomka dokonał tylko jednej roszady: odchodzącego do Wolfsburga Emanuela Pogatetza, najrówniej i najczęściej grającego stopera, zastąpił klonem Dantego, czyli Felipem, przeciwko któremu jeszcze kilka miesięcy wcześniej dwukrotnie wojował w ramach rozgrywek Ligi Europy. Ale Brazylijczyk już na początku przygody w Bundeslidze się rozsypał, i to dosyć poważnie, bo jeszcze trochę czasu upłynie, nim wróci na boisko. Niedługo potem los obrońcy podzielili defensywnie usposobieni pomocnicy, Lars Stindl i dopiero co powracający do zdrowia Leon Andreasen. Ich też czekał dłuższy odpoczynek od piłki. To był jednak tylko prolog do prawdziwego rozkładu formacji obronnej.

Jeszcze na zgrupowanie w Portugalii Schamdtke dowiózł Johana Djourou, ale klubowy lazaret powiększył się już wtedy o dwóch kolejnych defensorów: pod nóż z powodu ataku wyrostka robaczkowego poszedł Christian Schulz, a drobnego urazu kolana nabawił się Cherundolo. A po sobotnim meczu przeciwko Wolfsburgowi lista nieobecnych została jeszcze wydłużona: skomplikowanego złamania kostki doznał Mario Eggimann, a nowe nabytki, Hoffmann i Pocognoli, czeka pauza za kartki. Młody pomocnik do czterech żółtek zebranych na zapleczu Bundesligi dołożył premierowe upomnienie w ekstraklasie, a sprowadzony awaryjnie kilkadziesiąt godzin przed spotkaniem Belg już w debiucie wyleciał z boiska za cios rodem raczej z tatami a nie piłkarskiej murawy. On z boku na grę kolegów popatrzy nieco dłużej, bo aż trzy spotkania i kara nie podlega żadnej dyskusji: za bliźniacze zagranie komisja dyscyplinarna zawiesiła niedawno Josuégo właśnie na trzy gry, a o jakimkolwiek odwołaniu Wilków nie chciała nawet słyszeć. Jakby tego było mało, na wczorajszym treningu nie wytrzymało chore ostatnio kolano kapitana zespołu: tym razem Cherundolo odpocznie znacznie dłużej niż tylko kilkanaście dni, choć dokładna diagnoza nie jest jeszcze znana.

Wszystkie te perypetie sprawiają, że Slomka przy zestawianiu obrony na piątkowy mecz w Bremie nie będzie mógł wybrzydzać, a będzie po prostu zmuszony postawić na każdego, kto aktualnie jest zdrowy, nawet jeśli ma być to zaliczający mało przekonywający start w Bundeslidze Johan Djourou (który notabene mógłby zostać twarzą szwajcarskiego przemysłu nabiałowego: niegdyś wzorowo współpracował z Senderosem, teraz z Eggimannem). I chociaż trudno w to uwierzyć, to, tak, tak, naprawdę mogło być jeszcze gorzej. Gdyby Karim Haggui niecały rok temu nie zdecydował się, jak sam stwierdził, zwolnić miejsca w kadrze młodszym, to zamiast w weekend na Weserstadion grałby jutro przeciwko Adebayorowi i spółce o awans do ćwierćfinału Pucharu Narodów Afryki. Tak samo jak i Sofian Chahed, ale on akurat z kadrą skończył szybciej niż zaczął pożegnał się już jakiś czas temu, i bynajmniej nie z własnej woli.

Opoką we wciąż sypiącej się hanowerskiej układance pozostaje Ron-Robert Zieler, choć opoka to chyba niezbyt trafne określenie, bo i golkiperowi udzieliło się panujące w drużynie szaleństwo. W porównaniu do ubiegłorocznych rozgrywek znacznie obniżył loty, ale ostatni mecz może być zapowiedzią lepszych czasów Zielera. Obok przytomnego Abdellaouego i zupełnie nieświadomego Dioufa to właśnie niemiecki bramkarz okazał się talizmanem Hanoweru w szczęśliwym zakończenieu tego przeklętego miesiąca. Przy okazji oszczędził też parę włosów na głowie Mirka Slomki.

***

Mordercze kontuzje to nie jedyny ślad Football Managera w hanowerskiej rzeczywistości. Saga Pawła Wszołka poważnie pretendowała do miana najdziwniejszej historii transferowej zimy w Niemczech, ale została zdecydowanie w tyle wobec prawdziwego kurioza, jakim okazało się sprowadzenie Brazylijczyka Françy. Pomocnik wprawił przedstawicieli klubu w niemałe zakłopotanie, gdy na lotnisku zamiast postawnego chłopiska zjawił się... grubasek. W czasie podniebnej podróży z Kurtyby França skurczył się bowiem o dziewięć centymetrów, waga nie drgnęła za to ani na jotę: cały czas 88 kg. Jak to możliwe? "Nikt go nie widział na żywo, oglądaliśmy tylko nagrania wideo", wyjaśnia Schmadtke i dodaje: "Nie zawsze jest możliwość, żeby zobaczyć zawodnika osobiście. To był pierwszy raz, gdy tego nie zrobiliśmy". Pierwszy czy nie, na pewno ostatni: prezydent klubu Martin Kind kategorycznie zakazał takich praktyk w przyszłości.

niedziela, 27 stycznia 2013

Szafa pełna trupów

Jak głosi stare polskie przysłowie: lepiej późno niż wcale. Kilkanaście tygodni temu szefostwo klubu z Wolfsburga wreszcie zdało sobie sprawę, że Magathowski model prowadzenia zespołu, czyli skupienia wszystkich funkcji kierowniczych w rękach jednej osoby oraz zagwarantowanie jej absolutnej swobody decyzyjnej i niemalże bezdennego worka na transferowe zachcianki, ewidentnie się wyczerpał i obecnie przynosi już tylko więcej szkód niż korzyści. I tak toksyczny związek Quälixa i Wilków dobiegł ostatecznie końca. Role w drużynie podzielono już według kompetencji: na ławce trenerskiej tymczasowo zasiadł opiekun ekipy rezerw, a prowadzenie polityki sportowej klubu powierzono podebranemu z Bremy Klausowi Allofsowi. Żeby jednak móc zacząć w pełni używać luksów towarzyszących pracy w samochodowym królestwie, Allofs musi najpierw zakasać rękawy i ostro wziąć się do sprzątania po swoim niechlujnym i niegospodarnym poprzedniku.

@www.web.de

Najważniejszym zadaniem nowego dyrektora sportowego jest oczywiście skrócenie zbyt szerokiej i niewyobrażalnie przepłaconej kadry zespołu. Jak pokazują opublikowane ostatnio przez Bild rankingi płacowe Bundesligi, Wolfsburg znajduje się w absolutnym czubie najhojniejszych pracodawców w piłkarskich Niemczech, choć próżno szukać go nie tylko w czołówce tabeli, ale nawet w jej górnej połówce. A przecież przez dobre kilka tygodni okupowali strefę spadkową, dobijając nawet do ligowego dna. Liczby są zresztą dla klubu z Volkswagen-Arena bezlitosne: każdy punkt zdobyty jesienią przez Wilki w niemieckiej ekstraklasie kosztował prawie 5,5 mln euro, czyniąc go najrozrzutniejszym klubem w stawce, podczas gdy w przypadku znajdującego się na drugim biegunie Fryburga kwota ta okazała się niemalże dziesięciokrotnie mniejsza. Nawet dla niedoścignionego finansowego hegemona, lidera tabeli i listy płac każde oczko w Bundeslidze stanowiło ponad dwukrotnie mniejszy koszt. Trudno się jednak dziwić takiemu stanowi rzeczy, skoro nawet zawodnikom głębokiej rezerwy, jak chociażby Sotiriosowi Kyrgiakosowi, Magath zagwarantował gaże wyższe niż pensje najlepiej zarabiających piłkarzy ponad połowy ligowych rywali.

Kilku klubowych pijawek udało się już Allofsowi pozbyć (Felipego i Russa wypożyczono z opcją pierwokupu, z Chorwatem Calem rozwiązano kontrakt), kilka innych jest bliskie odejścia, m.in. Emanuel Pogatetz, Yohandry Orozco czy Srđan Lakić. Stopień trudności zadania, przed którym został postawiony nowy dyrektor sportowy, doskonale oddaje jednak przedłużająca się saga transferowa tego ostatniego zawodnika: wiedząc bowiem, że Wolfsburg z wielką chęcią pozbyłby się chorwackiego napastnika, kasującego rocznie niemal dwukrotną pensję Roberta Lewandowskiego, frankfurckie Orły kartę Lakicia przyjmą wyłącznie za darmo. Dlatego, choć Eintracht z samym piłkarzem dogadał się już dobre kilkanaście dni temu, transfer od dłuższego czasu stoi w miejscu i coraz bardziej prawdopodobne wydaje się ostateczne zakończenie negocjacji fiaskiem, ku niezadowoleniu obu stron.

Przeciążone klubowe finanse to nie jedyny problem, jaki w spadku po Magathcie otrzymał jego sukcesor. Kilka dni temu do mediów wyciekły istotne informacje odnośnie umowy Diega Benaglia. Okazało się, że podpisany niemal rok temu nowy kontrakt Szwajcara zawierał najdziwniejszy zapis w Bundeslidze od czasu przeprowadzki Yıldıraya Baştürka do Stuttgartu i jego wpisanej klauzuli odstępnego, którą mógł uruchomić jeden z kilku wskazanych przez zawodnika klubów. Jeden z punktów w dokumencie kapitana Wilków pozwalał mu bowiem odejść za 3 mln euro, gdy Quälix przestanie być trenerem Wolfsburga. Jakby tego było mało, na papierze brakowało podpisu przedstawiciela klubu, co sprawiało, że zawodnik wraz z końcem trwającego sezonu mógł odejść za darmo. Błąd szybko jednak skorygowano i bramkarz związał się z zespołem do 2017 roku.

Problemy kadrowe i kuriozalny zapis w umowie Benaglia to pierwsze kłody, które zostały rzucone pod nogi Allofsa w nowym klubie. Co będzie dalej? Jakie pułapki na swojego następcę zastawił jeszcze Felix Magath? Albo inaczej: ile trupów wypadnie jeszcze z jego szafy?

środa, 16 stycznia 2013

...

Przez dobre kilka miesięcy odpychałem od siebie tę myśl, choć z biegiem czasu pojawiało się coraz więcej pasujących do siebie elementów, a początkowo nieco dziurawa układanka stopniowo zaczęła przypominać spójną całość. Od sekretnego spotkania pomiędzy zainteresowanymi podczas półfinałowego meczu ubiegłej edycji Ligi Mistrzów, przez wydawałoby się niezrozumiały rekordowy transfer w historii całej ligi, sprzeczne sygnały dotyczące przyszłości obecnego trenera, postulaty Sammera o germanizację zespołu i stawianie na wychowanków czy kolejne, tym razem już pośrednie spotkania na linii Guardiola-Bayern, aż do dzisiejszego ogłoszenia decyzji. Decyzji, która jak się okazuje przypieczętowana została już niemal miesiąc temu i cały czas pozostałaby tajna gdyby nie medialna burza wokół nowego miejsca pracy Katalończyka. Prasa dalej miałaby o czym pisać, a ja mógłbym spać spokojnie. Pep Guardiola od lata w Bayernie. I co dalej?

@omarmomani.blogspot.com

Dla niektórych nie będzie to żadnym zaskoczeniem, innych może za to zszokować: nie chciałem Guardioli w Bayernie. Potrafię docenić genialną pracę, jaką wykonał w Barcelonie. Pracę, której odzwierciedleniem jest nie tylko klubowa gablota wzbogacona o naście trofeów z czasów jego rządów, ale też i bezprecedensowy sposób gry i boiskowego myślenia, obecny dzisiaj już nie tylko w katalońskim zespole. Ale sukcesy Pepa są też jego przekleństwem. Angaż w małej ojczyźnie był dla niego pierwszym krokiem w karierze trenerskiej, a sukcesy osiągał nie dość, że w wyborowym towarzystwie, to jeszcze w specyficznym, do bólu hermetycznym środowisku. Dodając do tego niebywały szum wokół jego osoby i kolosalne oczekiwania, scenariusze jego dalszej przygody na ławce trenerskiej są dwa: stworzenie kolejnego walca, niszczącego wszystko na swojej drodze bądź upadek z konia niewyobrażalnych rozmiarów. A trzeba pamiętać, że w jego przypadku porażką okrzyknięte zostaną nawet wyniki, o których niektórzy mogliby wyłącznie pomarzyć.

Bayern to nie miejsce na tego typu eksperymenty. Wielu szuka porównania z Jürgenem Klinsmannem, którego braki w warsztacie obnażyły nie tylko wyniki podczas krótkiego i burzliwego romansu z Dumą Bawarii, ale i opinie jego podopiecznych, którzy na trenerskim przebierańcu nie zostawili suchej nitki. Z nieporozumieniem na tę skalę w przypadku Guardioli nie może być mowy. Ale nie widzę też możliwości funkcjonowania jego systemu w innym miejscu na Ziemi niż w Katalonii.

Mnie zresztą jego autorski pomysł na Barcelonę nie zachwycił. Oczywiście, w znaczeniu stricte wizualnym, bo wszystkie zebrane laury muszą budzić respekt. Nie imponuje mi tiki-taka, zupełnie nie trafiają do mnie miliony wymienianych między zawodnikami podań i niekończące się utrzymywanie przy piłce, zmuszające rywala do ciągłego przebywania czasami nie dalej niż na 20 metrze od własnej bramki. Po prostu taki futbol uważam za nieatrakcyjny. Jego namiastkę już można zaobserwować w postawie Bayernu. A ja jestem piłkarskim egoistą: lubię, gdy zespół, który oglądam zdecydowanie najczęściej, gra tak, jak mi się podoba. Dlatego zamiast dalszego brnięcia w ten las pod wodzą Guardioli, wolałbym zwrot w nieco innym kierunku z Jaochimem Löwem za sterami.

Boję się również sławetnej już fałszywej dziewiątki. Choć patrząc z boku na kadrę Bayernu może się wydawać, że ta dwójka pasuje do siebie jak wół do karety, po bardziej dokładnej ocenie sytuacji okazuje się, że wcale tak nie jest. Teoretycznie trójka środkowych napastników już latem może się zostać bowiem okrojona tylko do osoby Mario Gómeza. Z zespołem niemal na pewno pożegna się Claudio Pizarro, a jeśli Mario Mandžukić wiosną znowu ugnie się pod presją głównego konkurenta do gry, może szybciej niż ktokolwiek by się spodziewał wylądować na półce transferowych pomyłek, gdzieś między Hashemianem a Petersenem. A wtedy do dyspozycji pozostaną Gómez oraz... Thomas Müller, czyli idealny kandydat na przejęcie schedy po Messim w schemacie Guardioli. A wokół niego cała masa skrzydłowych: Robben, Ribéry i Shaqiri, a może też i wracający z wypożyczenia diabelnie utalentowany Mitchell Weiser.

Już na wejściu nowy szkoleniowiec dostanie od mnie czystą kartkę, mimo mojej uprzedniej niechęci do jego kandydatury. Jeśli dodatkowo nie będzie chciał przekłuwać Bayern barcelońskimi schematami, może szybko zaskarbić sobie moją sympatię. Od zawsze domagam się germanizacji zespołu i oparcia go na wychowankach (w ramach rozsądku oczywiście), a Guardiola jest trenerem, który nie boi się stawiać na młodych. I chociaż niezwykle prężnie działająca szkółka ma format zupełnie inny niż La Masia, nie tylko w sensie skali i jakości produkcji, to warto w niej szukać uzupełnień składu, a może i wzmocnień. Przykładów pereł wyłowionych z klubowej akademii jest co najmniej kilka, a do bram seniorskiej kadry już pukają kolejne talenty, jak chociażby Pierre-Emile Højbjerg, czyli 17-letni pomocnik, którego opiekun drużyny rezerw, Mehmet Scholl, już wypycha do pierwszego zespołu.

Do zmiany warty na ławce trenerskiej jeszcze pół roku i zastanawiam się, jak ten czas spożytkuje Katalończyk. Na pewno w jego harmonogramie znajdzie się nauka języka, o ile jeszcze go nie zna. A jeśli nie zna, to do lata powinien już znać, bo ponoć zdolności lingwistyczne posiada nadzwyczajne. Co dalej? Przeprowadzka do Monachium, oswajanie się z kulturą, podglądanie treningów i zachowań piłkarzy, rozmyślanie nad taktyką, doglądanie pracy młodzieży czy dalsze używanie życia wolnego od zobowiązań zawodowych?

No właśnie, do przybycia Guardioli jeszcze pół roku, tymczasem ja od kilku godzin nie mogę na dobre zebrać myśli i jestem cały roztrzęsiony, choć znajduję się kilkaset kilometrów od centrum wydarzeń. Co musi być w takim razie w głowach piłkarzy? Oby decyzja zarządu o tak wczesnym podaniu tej informacji do wiadomości publicznej nie odbiła się klubowi czkawką. Bo wiosną zdecydowanie jest o co grać. A przecież początek rundy rewanżowej już w sobotę.

Powodzenia, Pep. Oby to był owocny czas i dla Ciebie, i dla Bayernu. I obym nie musiał krzywić się podczas każdego meczu. Chyba mogę sobie pozwolić na tę osobistą prośbę, w końcu jestem piłkarskim egoistą.

niedziela, 13 stycznia 2013

W roli głównej: samobój

Na pewno nie byłem jedynym, który oglądając wczorajsze spotkanie na Britannia Stadium przecierał oczy ze zdumienia. Koszmar. Piekło. Dramat. Żadne z tych określeń nie ma odpowiedniej mocy, by opisać boiskowe losy Jonathana Waltersa. Zawodnika, który po dwóch  uprzednio wbitych samobójach chciał pokazać nerwy ze stali i choćby częściowo zmazać plamę upiornego popołudnia, a ostatecznie się zwyczajnie pogrążył, zaliczając prawdopodobnie najgorszy statystycznie indywidualny występ w piłce na tym poziomie. Teraz stalowe będzie musiał mieć zakończenie pleców, bo w internecie jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne żarty na temat jego osobistej tragedii. Katastrofa Waltersa okazała się jednak inspirująca nie tylko dla sieciowych dowcipnisiów. Witajcie w zapewne najbardziej ambiwalentnym zakątku całego futbolu, nie tylko niemieckiej ekstraklasy. W roli głównej, a jakże, bramka samobójcza.

@www.welt.de

Gdy myślimy o swojakach w Bundeslidze, do głowy może przyjść tylko jedno nazwisko: Nikolče Noveski. Podobnie jest też w sytuacji odwrotnej, bo Macedończykowi już nigdy nie uda się uciec od swoich strzeleckich wybryków pod własną bramką. Prawdziwy król samobójów w niemieckiej elicie. Człowiek, do którego należą wszystkie możliwe rekordy jeśli chodzi o pakowanie piłki nie do tej siatki, co trzeba. Po prostu człowiek-samobój. Dwa swojaki w pojedynczym meczu: zgadza się, najszybciej ustrzelony duet: tak jest, trafienia w obu rundach przeciwko temu samemu rywalowi: aha, wreszcie najwięcej bramek samobójczych w historii Bundesligi: naturalnie. Niektóre z tych osiągnięć kapitan Moguncji dzieli co prawda z innymi pechowcami, jak choćby rekord całych rozgrywek, ale wkrótce Macedończyk może samodzielnie dzierżyć palmę pierwszeństwa i w tej kategorii: Manfred Kaltz skończył bowiem zawodowo kopać piłkę ponad 20 lat temu, a Noveski, nomen omen, w tym sezonie do własnej siatki jeszcze nie trafił.

O ile patrząc na przebieg kariery stopera samotne liderowanie w tej kwestii wydaje się niestety nieuniknione, tak trudno uwierzyć, by ktokolwiek zdołał pokonać własnego bramkarza co najmniej trzy razy w pojedynczym meczu. Dwukrotnie tej sztuki w historii rozgrywek dokonało jeszcze pięciu innych piłkarzy: Dieter Pulter (1. FC Kaiserslautern, 1963), Gerd Zimmermann (Fortuna Kolonia, 1973), Per Røntved (Werder Brema, 1976), Dieter Bast (VfL Bochum, 1980) i Karim Haggui (Hanower 96, 2009). Ale żaden z nich tak szybko jak Macedończyk: 19 listopada 2005 roku w derbach przeciwko Eintrachtowi Frankfurt niektórzy kibice nie zdążyli jeszcze wygodnie się rozsiąść, a zawodnik Moguncji już załadował dwa samobóje, w 3. i 6. minucie spotkania, w ciągu zaledwie 132 sekund. To był w ogóle kosmiczny mecz: kilkadziesiąt minut później Noveski skierował piłkę już do właściwej bramki, w międzyczasie zarobił żółtko, a na sekundy przed końcem gospodarze zdołali wyrównać za sprawą Rumana. Co ciekawe, jesienią minionego roku zdobywając zwycięskiego gola przeciwko Fortunie stoper wreszcie przechylił bramkową szalę na plus: w 190. grze w Bundeslidze uzyskał siódme trafienie przy sześciu piłkach posłanych do własnej siatki. "To było jasne, że ten temat teraz wróci", odburknął tylko reporterowi, który po meczu zagaił go o wstydliwe rekordy.

Mogłoby się wydawać, że wszystko, co w Bundeslidze związane ze swojakami, dotyczy Noveskiego, ale piłkę do bramki pakowali też inni piłkarze, nawet ci najwięksi. Nawet tak wielcy jak Franz Beckenbauer. Rok 1975 Kaiser zaczął od samobójów w dwóch kolejnych ligowych potyczkach. Jak po latach wspominały legendy Bayernu, podczas odprawy przed następnym meczem, gdy Dettmar Cramer omawiał szczegóły taktyczne i rozpisywał krycie indywidualne, Sepp Maier wypalił: "A kto kryje dzisiaj Franza?". Nie każdemu było jednak do śmiechu po takiej serii. Chorwat Vlado Kasalo znalazł się na celowniku policji po tym, jak w dwóch kolejkach z rzędu jego gole samobójcze przesądzały o porażkach Norymbergi. Stoper był stałym bywalcem bawarskich kasyn, więc podejrzewano jego związek z organizacjami ustawiającymi mecze. Mimo że Kasali nic nie zostało udowodnione, sędzia do udziału w nielegalnym procederze dorzucił jazdę bez prawa jazdy, DFB zabrało licencję i sezon 1991/92 Chorwat zamiast na boisku spędził za kratami. Równie opłakane skutki, choć dla zespołu a nie indywidua, miał swojak Michaela Ballacka w ostatniej rundzie gier sezonu 1999/2000. W meczu, w którym Aptekarze do zgarnięcia pierwszego w historii klubu tytułu potrzebowali zaledwie remisu, przyszła gwiazda Bayernu Monachium otworzyła wynik spotkania pakując piłkę do własnej bramki. Po przerwie Matysek skapitulował po raz drugi i Srebrna Patera zamiast do Leverkusen pojechała do Bawarii.

Nie każdy samobój prowadził jednak do tak gorzkiego finału. Na przykład kuriozalny strzał Helmuta Winklhofera został jako pierwszy w historii i jeden z dwu w ogóle wybrany golem miesiąca programu Sportschau, prowadzącego takowy plebiscyt od przeszło 40 lat. Zdarzenie miało miejsce na otwarcie sezonu 1985/86, a dla Winklhofera był to jednocześnie pierwszy mecz w barwach Bayernu po trzyletnim pobycie w Leverkusen. To pechowe uderzenie jako jedyne w tamtym meczu znalazło drogę do siatki i podopieczni Hitzfeld na dzień dobry przegrali z Uerdingen. Znacznie szersza publiczność, a w szczególności pasjonaci filmików z serii piłkarskie jaja, kojarzy za to dziwaczne trafienie legendarnego Tomislava Piplicy, bramkarza znanego głównie za sprawą niekonwencjonalnego stylu (nie)bronienia. Mimo usilnych starań Radosława Kałużnego i reszty ferajny z Chociebuża, rażące słońce do spółki z bośniackim golkiperem podarowało wtedy punkcik przyjezdnym z Mönchengladbach.

Na koniec creme de la creme wśród bundesligowych losów samobója, czyli mecz na Borussia-Park sprzed czterech sezonów, kiedy to Źrebaków w zdobywaniu bramek znowu wyręczyli przeciwnicy. Samo spotkanie zakończyło się wynikiem 5:3, a goście z Hanoweru aż trzykrotnie słali piłkę do siatki obok Floriana Fromlowitza, co na boiskach Bundesligi zdarzyło się po raz pierwszy od początku jej powstania. Dwa razy własnego bramkarza zaskoczył wspomniany już wcześniej Karim Haggui, raz Constant Djakpa. Co ciekawe, wszystkie trzy gole padły po uderzeniach zza pola karnego. To po prostu trzeba zobaczyć (dla niecierpliwych: raz, dwa i trzy, ale naprawdę warto obejrzeć cały skrót).

Można by tak wymieniać w nieskończoność, w końcu w ciągu niemal 50 lat istnienia Bundesligi padło już 893 swojaków, co daje średnio 18 bramek na sezon. W obecnych rozgrywkach jak na razie widzieliśmy tylko siedem goli samobójczych. Nie ma co jednak narzekać, przecież to nieodłączny element futbolu i wiosną zawodnicy znów będą strzelać nie do tej bramki, co trzeba. To pewne jak w banku. Albo jak kolejne samobóje Nikolče Noveskiego.

środa, 9 stycznia 2013

Klątwa Jürgena Kloppa

Pochodzący ze Stuttgartu były obrońca to trenerski fenomen ostatnich lat nie tylko w Niemczech. Z sukcesami zaczynał przygodę szkoleniową w prowincjonalnej Moguncji, skąd odpalił w świat poważnej piłki, a dokładnie do Dortmundu, gdzie miał przywrócić wcale nie tak dawny blask zakurzonej i pogrążonej w finansowych tarapatach miejscowej Borussii. Udało mu się to szybciej niż ktokolwiek mógł przypuszczać, błyskawicznie bowiem strącił z tronu krajowego monopolistę, stając się jednocześnie największym postrachem Bayernu na niemieckim podwórku od dziesięcioleci. Kloppa na szczyt doprowadziła nie tylko wiedza taktyczna, ale też i ponadprzeciętne zdolności przywódcze. W jego trenerskim słowniku drużyna zawsze znajdowała się wyżej niż indywidualność. I ktokolwiek odważył się złamać tę zasadę, był od razu sprowadzany do pionu: albo przez samego szkoleniowca, albo przez brutalną, pozadortmudzką rzeczywistość.

@www.bild.de

Jako pierwszy na swojej piłkarskiej pazerności sparzył się Nuri Şahin. Niegdyś genialny nastolatek, a później filar mistrzowskiej Borussii i najlepszy zawodnik całej Bundesligi ruszył spełniać futbolowe marzenia pod skrzydła José Mourinho. Ale madrycka codzienność w żadnym stopniu nie przypominała kolorowych bajek szeptanych do ucha Turka podczas negocjacji transferowych: pierwszą po wyjeździe jesień Şahin spędził w gabinetach lekarskich, a wiosną bezskutecznie bił głową w mur jedenastki Królewskich. I nawet tytuł mistrzowski nie osłodził gorzkiego losu pomocnika, który w białym kostiumie na murawie pojawiał od wielkiego dzwonu. Szansą miało być wypożyczenie do Liverpoolu, ale i miasto Beatlesów nie okazało się dla niego gościnne. Na Anfield wraz z kolejnymi słabymi występami zjeżdżał coraz niżej w hierarchii Brendana Rodgersa, aż ponownie przepadł w czeluści ławki rezerwowych. W wyjściu na prostą na pewno nie pomogły Turkowi kłótnie i przepychanki z klubowym trenerem. I choć Şahin spędził w Anglii dopiero połowę z zakładanego rocznego wypożyczenia, wydaje się, że ziemia liverpoolska jest już dla niego spalona.

Angielskie realia równie szorstko przywitały kolejny z dortmundzkich diamentów, jednego z głównych architektów ubiegłorocznego dubletu, czyli Shinjiego Kagawę. Czarodziej z Kraju Kwitnącej Wiśni przygodę z Manchesterem zaakcentował koncertem za Wielką Wodą, ale i w jego przypadku kontuzja stanęła na drodze do serc kibiców Czerwonych Diabłów. O premierowym półroczu na Wyspach Japończyk chciałby jak najszybciej zapomnieć: kolejne urazy przeplatał bowiem z nieprzekonującymi występami. Wiosną powinien już na dobre zacząć podbój Premier League, ale na razie to jedno z największych rozczarowań transferowych w piłkarskiej Anglii. Jednak wobec kapitalnej dyspozycji podebranego z Arsenalu Robina van Persiego i przewodzenia ligowej tabeli, sympatycy z Old Trafford z pewnością są w stanie przymknąć oko na falstart Kagawy w nowych barwach. Oczywiście o ile po powrocie do formy Japończyk nawiąże do popisów z Bundesligi.

Żadnemu z niegdysiejszych dortmundzkich reżyserów Klopp nie robił problemów przy transferze. Gdy czołowi gracze Borussii sygnalizowali chęć odejścia, szkoleniowiec zamiast rzucać im kłody pod nogi, starał się raczej dziękować za wspólnie spędzony czas i wyrażał pełną akceptację dla wyborów piłkarzy. Rozumiał futbolowe pragnienia Turka, rozumiał też specyfikę kraju Kagawy, gdzie, jak sam wspominał, "Bundesliga nic nie znaczy, liczy się tylko Premier League". Doskonale zdawał sobie sprawę, że decyzja o opuszczeniu Dortmundu nie jest łatwa i gdy ktoś takową już podejmuje, to jego działanie musi być przemyślane i w pełni świadome. Sam zresztą nad żadnym rozstaniem nie załamywał rąk: kiedy żegnał Şahina, na oku miał już jego następcę w osobie İlkaya Gündoğana, a lukę po ewentualnym odejściu filigranowego Japończyka zapełnił zawczasu, bo już zimą przedwczesną umowę parafował wychowanek klubu z Signal Iduna Park, Marco Reus.

Oba przykłady skłaniają do przewrotnej, acz wcale nie odrealnionej refleksji: czy zawodnicy grający u Kloppa nie stają się przypadkiem zakładnikami jego taktyki? Gra Borussii jest specyficzna, ale, jak pokazuje historia, również i bardzo skuteczna. Zaczęło się od regularnego nękania Bayernu na wszelkich możliwych frontach, niedawno do kolekcji skalpów ekipa z Zagłębia Ruhry dorzuciła kolejne: mistrzów Holandii, Hiszpanii i Anglii. Zresztą problem funkcjonowania tylko w tej określonej taktyce może dotyczyć również i polskiej cząstki Żółto-Czarnych, która w reprezentacyjnych barwach w niczym nie przypomina automatów z piłki klubowej. Winę regularnie zrzuca się na karb motywacji zawodników, a może po prostu problem leży gdzie indziej? W każdym razie główne tryby maszyny opuszczają pokład na własną odpowiedzialność. Jak na razie klątwa Kloppa działa, a dortmundzka karawana cały czas jedzie dalej.

***

Już od ponad roku niemieckie media regularnie wpychają Nuriego Şahina z powrotem do Dortmundu, mimo ciągłych dementi ze strony Kloppa ("Ludzie powinni przestać bujać w obłokach, to nonsens") bądź Zorca ("To zabawne, co się domniema w Anglii"). Ale takie rozwiązanie nie ma racji bytu nie tylko z tego powodu. Przede wszystkim obecna Borussia to już inna drużyna niż ta za czasów dowództwa Turka. A po wtóre środek pomocy to akurat ostatnia pozycja, która w Dortmundzie wymaga wzmocnienia (o ile w ogóle możemy mówić o jakimkolwiek wzmocnieniu w przypadku gracza, będącego poza futbolem przez bite półtora roku): na dwóch miejscach Klopp musi pomieścić Svena Bendera, Sebastiana Kehla i İlkaya Gündoğana, a przecież do jedenastki przepycha się jeszcze Moritz Leitner. Wydaje się, że w Dortmundzie mają do Turka ogromny sentyment, ale emocje nie mogą przesłaniać logiki: w takiej konfiguracji tylko znajdujący się na zakręcie swojej kariery Şahin może zyskać.

Zupełnie innego zdania jest Bild, który już sprzedał Lewandowskiego, a Kloppa postanowił wyręczyć w tworzeniu nowej formacji. Koncepcja, oczywiście, w stylu iście barcelońskim.


niedziela, 6 stycznia 2013

BuLi moim okiem: momenty jesieni 2012

Przerwa zimowa to czas podsumowań. Pisałem już o jesiennych zwycięzcach, pisałem też o nieudacznikach minionej rundy. Teraz czas na ciekawostki oraz wybrane statystyki z pierwszego półrocza rozgrywek, czyli krótko mówiąc wszystkie wydarzenia, które utkwiły mi w pamięci. Będzie to też prawdopodobnie ostatni tekst w formie podsumowania na półmetku obecnego sezonu. Dookoła sporo się dzieje, więc czas najwyższy wrócić do bundesligowej rzeczywistości. Ale na razie skupmy się po prostu na najciekawszych momentach jesieni 2012 na niemieckich salonach.

@www.kickwelt.de

Festiwal rzutów wolnych W poprzednim sezonie na tym etapie rozgrywek piłkarze Bundesligi tylko siedem razy zdołali umieścić piłkę w siatce bezpośrednio z rzutów wolnych, a w całych rozgrywkach doczłapali się ledwie do 14 skutecznych prób. W obecnym sezonie ta statystyka wygląda znacznie lepiej, bo już na półmetku zeszłoroczny wynik został prawie wyrównany: drogę do siatki znalazło 13 strzałów z wolnych. Najczęściej, po dwa razy, trafiali Marco Reus oraz...

Arangol Wenezuelczyk ma ogromną lekkość w zdobywaniu pięknych bramek. Futbolówkę w siatce umieszcza co prawda od święta, ale gdy już to robi, ręce same składają się do oklasków. Jesienią nic się nie zmieniło. Skrzydłowy pokonał bramkarzy rywali pięć razy, a każde kolejne trafienie było piękniejsze od poprzedniego, z golem absolutnie niesamowitym na zakończenie rundy. Zresztą co ja będę się rozpisywał: popatrzcie sami...

To nie jest liga dla starych ludzi Już nie tylko niemiecka kadra stanowi gromadę młokosów. Bundesliga to obecnie rozgrywki ze zdecydowanie najniższą średnią wieku wśród czołowych lig europejskich. Co ciekawe, gdy weźmiemy pod uwagę tylko drużyny z czuba tabeli bądź te grające w pucharach, różnica jeszcze się zwiększa.

Idzie młodzieżowe A proporcjonalnie do zalewu ligi przez młodych, na niemieckich salonach stale przybywa trenerów z przeszłością w piłce juniorskiej. Obecnie aż połowa (!) pracujących w Bundeslidze szkoleniowców zaczynała od pracy z młodzieżą.

Super-rezerwowy Po drugiej kolejce w czubie klasyfikacji strzelców znajdował się Martin Lanig, choć na boisku przebywał w sumie jedynie 17 minut. Na inaugurację zapewnił zwycięstwo z Bayerem, a tydzień później dokończył dzieła zniszczenia w Hoffenheim. Do końca rundy nie trafił już ani razu.

Kolejka kelnerów A propos drugiej kolejki: to była przedziwna seria gier. Czterech zawodników, 11 asyst, dwa gole. Sam miałem ogromny problem, by rozstrzygnąć, kto okazał się wówczas najlepszy.

Liga spolaryzowana czy jednak wyrównana? Przepaść między liderem a zespołem z drugiego stopnia podium miała być historyczna, ale Bayern wykoleił się na ostatniej prostej. Historyczne wydają się natomiast lata świetlne dzielące dno tabeli i ostatnią bezpieczną lokatę. Fürth i Augsburg mają razem (!) mniej punktów niż znajdujący się zaraz nad kreską Wolfsburg. Z drugiej strony odległość między Wilkami a trzecią po jesieni Borussią Dortmund to tylko 11 punktów i aż 11 miejsc w tabeli.

Defensywne monstrum Mówiąc, że obrona Bayernu była w minionej rundzie bardzo dobra, to jakby nie powiedzieć nic. Bawarczycy stracili tylko siedem bramek, a Manuel Neuer zaledwie raz wyciągał piłkę z siatki dwukrotnie w ciągu 90 minut. Co ciekawe, na obcym terenie skapitulował jedynie raz (!), za to sześciokrotnie na Allianz Arenie.

Twierdza szalonych golkiperów A na własnym obiekcie Duma Bawarii traciła częściej nie tylko gole, ale i punkty. Wszystkie w przedziwnych okolicznościach. W meczu przeciwko Bayerowi nie dość, że drogę do bramki Neuera w bilardowy sposób znalazły niecelne strzały Aptekarzy, to po drugiej stronie boiska znakomicie spisywał się Leno. A gdy Bayern remisował z obiema Borussiami, cudów między słupkami dokonywali Weidenfeller i ter Stegen. Wszyscy bramkarze zostali oczywiście wybrani graczami spotkania, a występy w Monachium były ich najlepszymi w całej rundzie.

Komentatorska klapa Lata świetności Bundesligi w Polsacie Sport z komentarzem Romana Kołtonia już nie wrócą, ale obecnie niemiecka ekstraklasa podawana jest polskim kibicom z reguły w formie wręcz nie do przyjęcia. Komentatorzy popełniają błędy rzeczowe, mylą fakty i zawodników, a wymowa nazwisk piłkarzy woła często o pomstę do nieba, czyli generalnie brakuje im wszystkiego,  czego oczekuję od osoby siedzącej za mikrofonem. Krótko mówiąc: nie jest dobrze. A prośby o poprawę w tym polu to chyba wciąż tylko mrzonki.

BuLi Austriakami stoi Przybysze zza południowej granicy stanowili jesienią najliczniejszą kolonię na niemieckich boiskach (19 zawodników). Co ciekawe, we wrześniowym meczu w ramach eliminacji do brazylijskiego mundialu trener austriackiej kadry, Marcel Koller, w przeszłości związany, a jakże, z Bundesligą, posłał w bój aż ośmiu rodaków na co dzień kopiących w Niemczech. Wyrównał tym samym liczbę bundesligowców w jedenastce Löwa i jednocześnie ustanowił krajowy rekord.

Susza wśród napastników Zawodnicy pierwszej linii zdobyli jesienią tylko 38% wszystkich goli (167 z 444), co stanowi najgorszy wynik w historii. Przyczyn jest wiele: wciąż rosnąca popularność formacji z jednym napastnikiem, uraz Gómeza czy hibernacja Huntelaara, ale też i, niestety, marna jakość bundesligowych snajperów, szczególnie tych doświadczonych i branych z odzysku.

... oraz pustynie w Fürth i Fryburgu Sześciu strzelców czerwonej latarni ligi wkulało w sumie jedną bramkę, tyle samo co czterech bombardierów z Mage Solar Stadion. Nie lepiej sytuacja wyglądała we Frankfurcie, choć tutaj miejscowe armaty (dwa gole) wyręczał grający za ich plecami Alex Meier.

Kwitnie wiśnia w Bundeslidze Jedna z lepszym skutkiem, inna z gorszym. Japończycy już teraz stanowią siódmą ilościowo nację napływową na niemieckich salonach, a w rundzie rewanżowej ich liczba jeszcze wzrośnie. Fortunę właśnie wzmocnił filigranowy pomocnik Genki Ōmae, a kilku innych samurajów znajduje się na listach życzeń menedżerów klubów Bundesligi.

Antytalizman Hoffenheim z Timem Wiese w składzie rozpoczęło sezon od fatalnej serii czterech kolejnych porażek, w tym haniebnego lania w Pucharze Niemiec od czwartoligowca. Wystarczyło by za chwilę golkipera zabrakło między słupkami z powodu kontuzji, a Wieśniaki uzbierały przyzwoite siedem oczek w czterech spotkaniach, co stanowi zresztą ponad połowę jesiennego dorobku punktowego ekipy z Sinsheim.

Tytani Wśród 402 piłkarzy, którzy zagrali jesienią w Bundeslidze, 15 nawet na chwilę nie opuściło murawy. Większość (9) stanowią oczywiście bramkarze, na liście znajdziemy też obrońców a nawet pomocnika. Takim osiągnięciem może się również pochwalić niedoszły ławkowicz monachijskiego Bayernu, czyli Dante.

Siła presji Gdy jego największy konkurent do gry zwiedzał gabinety lekarskie, Mario Mandžukić ładował jak na zawołanie, niemal z cotygodniową regularnością. Odkąd Gómez wrócił do zdrowia, Chorwat nie tylko nie trafił do siatki ni razu, ale zaczął też prezentować się znacznie gorzej. Wyraźnie było po nim widać presję związaną z powrotem do gry reprezentanta Niemiec. A i sam Gómez nie za bardzo pomógł koledze strzelając gola w swoim pierwszym występie. Dodajmy: niecałą minutę po wejściu na boisko.

Stark Nazwisko doskonale oddało postawę sędziego w konfrontacji na Signal Iduna Park. Arbiter był silny. Ale jego decyzje niestety fatalne. Trzy wielbłądy w jednej akcji, do tego cały szereg innych pomyłek. Nie przypominam sobie podobnej sytuacji nie tylko z boisk Bundesligi, ale też i aren piłkarskich w jakimkolwiek innym kraju.


A na koniec jeszcze runda jesienna w liczbach (źródło: PowerTableSports.com/@PowerTableSports).



sobota, 5 stycznia 2013

BuLi moim okiem: najgorsi jesienią 2012

Jest takie ładne powiedzenie: "najpierw obowiązki, później przyjemności". Niestety, wrodzone lenistwo sprawiło, że mimo tej zasady dzwoniącej mi gdzieś z tyłu głowy, kolejność znowu została odwrócona. Lekko, łatwo i przyjemnie już było, teraz pora na drogę przez mękę. Miejmy to już za sobą.


Blisko jedenastki (kolejność nieprzypadkowa): Aristide Bancé, Andrij Woronin, Olivier Occéan, Marcus Berg, Gōtoku Sakai, Renato Augusto, Gerald Asamaoh.


Błazen rundy: Tim Wiese Zaczynamy z przytupem. Bardzo oględnie mówiąc, jesień w wykonaniu ex-golkipera Werderu nie było najlepsza. O ile w Bremie zdarzało mu się walnąć przyrosia czy innego pawełka, tak w Hoffenheim zdarzało mu się cokolwiek obronić. Po prostu koszmar. W międzyczasie jeszcze dwie całkiem poważne kontuzje i summa summarum tylko osiem meczów na koncie. Miała być walka o Ligę Mistrzów, będzie walka o utrzymanie. Absolutny creme de la creme wśród bundesligowych nieudaczników minionej jesieni.

Marvin Compper Szef zdecydowanie najgorszej defensywy rundy (41). Ba, w ostatniej dekadzie tylko dwa zespoły straciły więcej goli na półmetku rozgrywek. Wzorowo dogadywał się z Timem Wiese, a później też i młodym Koenem Casteelsem: gdy stoper sam czegoś nie zawalił, mógł zawsze liczyć na bramkarza. Taka forma współpraca nie przypadła niestety do gustu Andreasowi Müllerowi, który intensywnie rozgląda się już za potencjalnymi wzmocnieniami na środek obrony.

Michael Mancienne Jedna z największych pomyłek na boiskach Bundesligi ostatnich lat. Niegdyś wielki angielski talent, który do Hamburga został sprowadzony z resztą londyńskiego narybku przez Franka Arnesena. Od tego czasu regularnie kopie się po czole na niemieckich boiskach przy całkowitej aprobacie najpierw Oenninga, a później Finka. I kiedy ja zachodzę w głowę, jak to w ogóle możliwe, by tak słaby piłkarz weekend w weekend występował w Bundeslidze, sztab Roya Hodgsona zastanawia się nad powołaniem go do reprezentacji... Mancienne to zresztą tylko ułamek nieudanego eksperymentu Arsnesena: Bruma cieniuje nie mniej niż angielski stoper, Rajković bardziej niż w lidze walczy na treningach, a Sala przepadł po golu wbitym Bayernowi. Jedynie Gökhan Töre przyniósł klubowi wymierne korzyści, co prawda nie sportowe a finansowe: latem rosyjski Rubin zapłacił za niego kilka milionów euro.

Joël Matip Postawa Kameruńczyka już od jakiegoś czasu może przyprawiać kibiców Schalke o szybsze bicie serca. Zadziwiająco często gubiący pozycję, mimo warunków fizycznych niepewny w powietrzu. Światełkiem w tunelu wydawał się transfer Jana Kirchhoffa, ale młodego stopera z Moguncji zdołał przekabacić Matthias Sammer. A wobec poważnego urazu Papadopoulosa oznacza to mniej więcej tyle, że początek rundy rewanżowej Königsblauen, ku rozpaczy swoich sympatyków, rozpoczną znów z Matipem w jedenastce.

Daniel Williams Od półtora sezonu przebiera się za piłkarza w Hoffenheim. Początkowo rzucany z pozycji na pozycję, ostatecznie skorzystał na kontuzji Weisa i jesienią na dobre zakotwiczył w centrum pomocy obok Sebastiana Rudego. Jego gra co tydzień przyprawiała o zgrzytanie zębów, a słabiutko prezentował się nawet na tle wcale niebłyszczącego w minionej rundzie partnera ze środka. Szczęście jednak dalej mu sprzyja: byłego zawodnika Stuttgartu czeka dłuższa pauza i nawet mimo zapowiadanych przez Müllera wzmocnień w pomocy Williamsowi psim swędem powinno udać się utrzymać miejsce w składzie.

Granit Xhaka Jeden z dwu kosowskich diamentów wyjętych latem z Bazylei do Bundesligi. O ile jednak Xherdan Shaqiri bez problemów wpasował się w nowe realia, tak Xhaka wygląda jak na razie na całkowicie zagubionego. Miał błyszczeć, a był zwyczajnie bezbarwny, zresztą jak niemal cała ekipa Źrebaków w erze post-Reusowej. Nakryty czapką przez Nordveidta, w połowie rundy wygryziony z jedenastki przez Marxa. W rundzie rewanżowej powinien już na poważnie zacząć grać w piłkę.

Andreas Ottl Gdy wydawało mi się, że gorzej być nie może, zeszłoroczny spadkowicz z Herthą udowodnił, że jednak może. Kiedyś zapowiadał się na solidnego kopacza, jednak dwie jaskółki (jedna w postaci koncertu na San Siro z Interem, druga to cudowny gol na Weserstadion) wiosny nie uczyniły. Teraz szykuje się drugi kolejny zjazd z ligi. Chyba czas najwyższy przestać się łudzić i przerzucić się na coś innego. Inni byli Bawarczycy, Tobias Rau i Timo Heinze, dali dobry przykład.

Eljero Elia Zdecydowanie więcej oczekiwałem po powrocie Holendra w bundesligowe strony (choć po zaledwie kilku przebłyskach w Hamburgu oraz włoskiej stagnacji pewno nie powinienem był tego robić). W porównaniu do filarów ofensywy Werderu zupełnie nieprzydatny. Najczęściej zmieniany zawodnik całej ligi. Nawet tych charakterystycznych dryblingów, efektownych acz zupełnie zbędnych, było jak na lekarstwo. Dla Holendra nie ma już chyba żadnego ratunku.

Vieirinha Jeden z koronnych przykładów transferowej ślepoty i hurtowych zakupów Magatha. Fatalny roczny epizod na boiskach Bundesligi w wykonaniu Portugalczyka. Według niemieckich mediów całkowicie bezproduktywny skrzydłowy jest o krok od powrotu do Grecji. Jeśli faktycznie wyjedzie, fani Wilków na pewno nie będą za nim płakać.

Eren Derdiyok Idealne podsumowanie całego zespołu Wieśniaków: kupa pieniędzy, spore oczekiwania i kompletna klapa (zresztą dopiero zauważyłem, że swoistą oś rozpaczy mojej jedenastki tworzą właśnie gracze z Rhein-Neckar-Arena). W ciągu premierowej rundy w Hoffenheim strzelił zaledwie jedną bramkę, w całym roku kalendarzowym tylko pięć, tyle że aż trzy razy przywalił Niemcom w majowym sparingu. Po serii tragicznych występów odstawiony na boczny tor przez Babbela, a późniejsze przywrócenie go do jedenastki przez Franka Kramera dało równie opłakane skutki.

Edú Prawdziwy diament w koronie najgorszego ataku ligi. Jesienią strzelił tylko jednego gola, co i tak stanowi całość bramkowego dorobku napastników ekipy Büskensa. Tyle że jego kompani z ataku to bundesligowe żółtodzioby oraz emeryt, a Brazylijczyk miał stanowić realnie wzmocnienie siły rażenia aktualnej czerwonej latarni ligi. Typowy przykład chałturnika na niemieckich boiskach, który raz za razem dobitnie udowadnia, że do piłki na poziomie Bundesligi się zwyczajnie nie nadaje, a jednak wciąż nie wypada z karuzeli. Po powrocie go Gelsenkirchen nie wróżę mu nawet miejsca na ławce.

Hochsztapler rundy: Felix Magath Niegdysiejszy czarodziej chyba ostatecznie stracił całą swą moc. Największy upadek tej rundy, choć patrząc na ruchy Magatha w ostatnim czasie, był on po prostu nieunikniony. Masowe transfery, horrendalne sumy, niekończąca się rotacja i rzucanie piłkarzami po pozycjach czy w końcu brak jakiegokolwiek pomysłu. Kompleksowa wizja prowadzenia klubu, mimo początkowych sukcesów, zdecydowanie się wyczerpała. Pytanie: co dalej? Popularny Quälix większość zespołów z czołówki Bundesligi już zwiedził, czyżby nadszedł czas na rzut oka w dolne rejony tabeli?