środa, 13 sierpnia 2014

Mundialowy miraż Kroosa

Ponoć są trzy rodzaje kłamstwa. Dochodzę do wniosku, że do istniejącej już trójki należy dorzucić i czwarte: mundial.

Od momentu zakończenia mistrzostw w Brazylii Bayern zalewa fala krytyki za zbyt łatwe pozbycie się Toniego Kroosa, bezsprzecznie jednego z najlepszych zawodników tego turnieju i, jak się okazuje, zawodnika niezwykle wszechstronnego i o niezliczonych zaletach. I zastanawiam się: czy to ja niezbyt dokładnie śledzę Bundesligę, czy po prostu mundial zupełnie wypaczył charakterystykę tego piłkarza.

Czytam, że Bayern pozbył się zawodnika "biegającego i dobrze odbierającego piłkę". I faktycznie, zarówno liczba odbiorów Niemca w Brazylii (na poziomie de Jonga czy Gustava), jak i suma przebiegniętych kilometrów w ekstremalnych przecież warunkach (więcej przebiegł tylko Mueller) mogą robić wrażenie. Gdy jednak weźmiemy pod uwagę nieco szerszy kontekst, na przykład miniony sezon Bundesligi, okaże się, że na niemieckich boiskach równie często co Kroos piłkę rywalom odbierał Boenisch, a pokonany przez niego dystans znacznie odbiega od wyników Baiera, Geisa czy Sahina, czyli zawodników pełniących podobne role w swoich zespołach.

W telewizji słyszę, że "w Realu toczyć się będzie walka o wykonywanie stałych fragmentów gry". Chyba żadna z cech Kroosa nie została w Brazylii tak nadmuchana jak jego dośrodkowania ze stojącej piłki. W jedynie siedmiu meczach na mundialu pomocnik zanotował aż trzy asysty, a kolejna była o strzał Hoewedesa w słupek. To dorobek gorszy o zaledwie jedną asystę od wyniku w ciągu dwóch minionych sezonów w barwach Bayernu, czyli dokładnie 88 meczów. A warto zauważyć, że zdecydowana większość dośrodkowań bitych przez Niemca lądowała z reguły na głowie pierwszego obrońcy.



Kolejno: celne podania, procent celnych podań, średnia długość podania, stworzone okazje, odbiory, przechwyty. @squawka

Jednak koronnym argumentem wszystkich kręcących nosem nad ruchem Bayernu są zarobki. Będąc precyzyjnym: zarobki Goetzego, do których poziomu aspirował także i zawodnik Realu. Nie ulega wątpliwości, że pensja Kroosa (4,5 mln/rok, jedna z najniższych w klubie) była nieproporcjonalna do jego roli w zespole. Ale takie też były i jego żądania (co najmniej 10 mln/rok, czyli pułap najlepiej opłacanych w zespole: Goetzego, Lahma, Lewandowskiego, Ribéry'ego i Schweinsteigera).

Porównywanie do sytuacji Goetzego jest jednak chybione, w końcu przy podobnych ambicjach sportowych zainteresowanych klubów, piłkarza skusić trzeba czynnikiem zewnętrznym, o czym zresztą przekonał się niedawno sam Kroos. Za dobre przykłady posłużą za to Alaba i Mueller, pół-wychowanek (sytuacja bliźniacza do tej Niemca) i wychowanek Bayernu. Piłkarze znacznie ważniejsi dla klubu zarówno ze strony sportowej, jak i wizerunkowej, którzy na mocy dopiero co podpisanych umów zarobią odpowiednio 7 i 8 mln rocznie.

Pomocnikowi wyraźnie nie odpowiadał status wychowanka, którego nie tylko kibice i władze oceniają znacznie surowiej niż innych, ale i wobec którego mają większe oczekiwania. Oczekiwania pokornej, stopniowej wspinaczki w wewnętrznej hierarchii (na którą Kroos chciał wziąć zamach) i odpowiedzialności za zespół (której Kroos brać zamiaru nie miał), będącej niekiedy tożsamej z najwyższą karą finansową w historii klubu. Inna sprawa, że sam zawodnik podkreślał, że myśl o przeprowadzce kiełkowała w nim od dawna, a zdobyty w Brazylii tytuł tylko utwierdził go w tym przekonaniu.

Kroos swoją postawą w Monachium na żądany, gwiazdorski kontrakt po prostu nie zasługiwał. Sprawdzał się (i sprawdzać się będzie w Realu) idealnie jako 4-5 wiodący zawodnik zespołu, który raczej dotrzymywał tempa kolegom, niż sam ciągnął drużynę do zwycięstw. To zresztą żaden przypadek, że tryumfujący w Lidze Mistrzów Bayern najbardziej zachwycał bez niego, a jedyne słabe spotkanie w Brazylii Kroos rozegrał akurat kiedy zespołowi wyraźnie nie szło.

Mundial stworzył potwora: zawodnika o genialnym, prawdopodobnie najlepszym na świecie podaniu i umiejętności całkowitej kontroli gry zespołu błędnie ukazał jako wielozadaniową maszynę, niemalże bez słabych stron. A tych Kroosowi przecież nie brakuje m.in. w zakresie fizyczności czy gry obronnej. Jak tylko kibice wybudzą się z mundialowego mirażu, zobaczą prawdziwy obraz Niemca. Im szybciej, tym lepiej. Z korzyścią i dla nich samych, i przede wszystkim dla Kroosa.

niedziela, 9 czerwca 2013

Borussia pręży muskuły

"Robert Lewandowski latem 2013 roku na pewno nie przejdzie do Bayernu. To ostateczne". Takimi słowami Hans-Joachim Watzke uciął spekulacje o rychłym transferze Polaka do Monachium i jednocześnie pokazał, kto rządzi w Dortmundzie. Wbrew wydarzeniom na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy nie jest to ani agent piłkarza, ani sam piłkarz, ani też jego wymarzona drużyna, czyli Bayern.

Słowa prezesa Borussii mogą sprawiać wrażenie zachęty zagranicznych klubów do rozpoczęcia negocjacji, ale przekaz jest jasny: Lewandowski wypełni w Dortmundzie swoją umowę, a przez ostatni rok nie tylko będzie musiał schować honor do kieszeni, ale i wciąż zarabiać będzie niewiele więcej niż Julian Schieber. Jednak jak podkreśla Watzke, klub ma nadzieję, że po początkowym rozczarowaniu snajper udowodni swoją klasę i profesjonalizm.

Sam Lewandowski nie jest wcale największym przegranym całego zamieszania. Jest nim oczywiście niedoszły polski Mino Raiola, który jednak zapomniał, że działa w Niemczech, a nie Włoszech, czyli kraju dość mocno odległym kulturowo. Tutaj wycieczki po telewizjach śniadaniowych i trąbienie wszem wobec o ruchach klienta nie robiły na nikim wrażenia, a wręcz denerwowały. Najpierw kibiców Borussii, później sam zarząd, a na koniec nawet najbardziej wyważone media znad Łaby, które agentów piłkarza nazwały "komikami". Błazenady Kucharskiego mają już więc dosyć wszyscy. Umieszczenie Lewandowskiego w Bayernie będzie zapewne jego ostatnim interesem na niemieckim rynku. Krychowiak czy Kosecki mogą mu tylko podziękować.

Takim obrotem sprawy przegrał też Bayern. Nie mogąc dłużej znieść wszystkich spekulacji na temat obsady ataku w przyszłym sezonie, nowego klubu postanowił poszukać Mario Gómez, a wedle ostatnich doniesień już go nawet znalazł. Monachijczycy sami się więc zaszachowali. Pertraktując z agentami Polaka zapomnieli, że tym razem nie wystarczy dogadać się z zawodnikiem i rzucić pieniądze na stół. Jest Mandžukić, kontrakt przedłuży Pizarro, natomiast wątpliwe, by udało się zatrzymać wypychanego Gómeza. Zatrzymać zresztą chwilowo, bo przecież już za rok miejsca dla niego znowu zabraknie. Szukać trzeba będzie półśrodków i rozwiązań tymczasowych. Albo naprędce opracować plan awaryjny: odpuścić Lewandowskiego i postawić na innego snajpera.

A kto wygrał? Oczywiście Borussia. Podstawiła nogę chwiejącemu się na własne życzenie Bayernowi, po stracie Götzego pokazała, że dla nikogo nie jest marketem, za śmieszne pieniądze zatrzymała znakomitego napastnika, a przede wszystkim dała prztyczka w nos zbyt mocno wychylającemu się Lewandowskiemu. Bo ten z każdym kolejnym golem stopniowo zapominał, że póki obowiązuje go kontrakt, nie może sam decydować o swojej przyszłości.

piątek, 19 kwietnia 2013

Santana okrężną drogą na mundial

Jeśli wierzyć najnowszym doniesieniom Bilda, Felipe Santana w następnym sezonie nie będzie już grał w Dortmundzie. Obędzie się jednak bez zmiany mieszkania, nie ominą go też i Derby Zagłębia Ruhry. Nowym klubem Brazylijczyka ma być bowiem Schalke.

Najpoczytniejszy niemiecki tabloid uwielbia dzierżyć palmę pierwszeństwa w donoszeniu o ruchach transferowych na niemieckim rynku, a później chełpić się swoimi wynikami. Przeważnie ma także dobrych informatorów, jednak czasami zdarza mu się strzelić spektakularną gafę. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Miesiąc temu ich felietonista i jeden z bardziej doświadczonych dziennikarzy trąbił o pewnych przenosinach Armina Veha właśnie do Schalke, tymczasem już kilka dni później trener przedłużył umowę z Eintrachtem, a dodatkowo okazało się, że żadnych rozmów na stopie zawodowej między Heldtem a Vehem nie było.

Czy w tym przypadku może być podobnie? Co najwyżej połowicznie, bo letni  transfer Santany wydaje się przesądzony, nie znamy jeszcze tylko jego nowego adresu. Kusi przede wszystkim suma odstępnego, która oscyluje wokół miliona euro. W mediach na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy przerabiano już wiele scenariuszy, a Brazylijczyk wciskany był do każdego niemieckiego klubu, gdzie istniało najmniejsze zapotrzebowanie na stopera: od Hoffenheim, przez Wolfsburg, aż do Hamburga. W Mönchengladbach miał zastąpić odchodzącego do Bayernu Dantego, a "Die Welt" już rok temu pisał, że obrońca lada moment wyląduje w Leverkusen.

No i Schalke.

Głównym sprawcą zamieszania wokół swojej osoby jest sam Santana, który regularnie narzekał w mediach na swoją pozycją w klubie i bycie dopiero trzecim wyborem Kloppa. Ostatnimi czasy nieco zmienił front, może wobec notorycznych urazów etatowych stoperów Borussii i sporej ilości minut, a może po prostu nie chcąc robić sobie problemów przy transferze. Ale dalej wszystkie publiczne wywody Brazylijczyka łączą wzmianki o największym marzeniu piłkarza: występie na przyszłorocznym mundialu, rozgrywanym przecież w jego ojczyźnie.

Absolutnie podstawowym kryterium do bycia w ogóle zauważonym przez selekcjonera "Kanarków" jest gra w markowym klubie w topowej lidze, co doskonale znamy już z historii Dantego. Ten wymóg Schalke spełnia, jednak w przypadku Santany czynnik fundamentalny może znów okazać się przeszkodą.

Bo w Schalke przy braku kontuzji parę stoperów tworzą Höwedes i Papadopoulos. I obaj piłkarsko są lepsi od Brazylijczyka. A dodatkowo wiosną jak piłkarz wygląda nawet Matip. Przyjście Santany może się wiązać z transferem Greka, tyle że teraz już nikt nie rzuci na stół 15 milionów za obrońcę, który ostatnie pół sezonu spędził w gabinetach lekarskich.

To może kasa, choć przy marzeniach i celach stopera nie powinna grać ona kluczowej roli. Też pudło. Klub znajduje się w finansowym dołku, a czasy gazowego eldorada bezpowrotnie minęły. W mediach pisano, że zarobki Santany mogą po przeprowadzce wynieść nawet trzy miliony rocznie. Tyle że z taką gażą od razu wskoczyłby do czołówki najlepiej zarabiających piłkarzy w Schalke, zresztą na takie pieniądze dopiero co przystał Höwedes. Kapitan zespołu, reprezentant kraju, Niemiec, w dodatku młodszy od Brazylijczyka.

Co więc w Gelsenkirchen będzie robił Santana? Miejsce na ławce zwalnia latem Metzelder, domniemane zarobki się zgadzają, umiejętności nieco na korzyść Brazylijczyka.

Zdecydowanie lepiej wyglądała chociażby kandydatura Hamburga, gdzie miałby pewny plac, ciekawą ekipę i zdolnego trenera, zapewne podobne pieniądze, a może też i europejskie puchary. A tak: z deszczu pod rynnę. Widocznie Santana na dobre przyzwyczaił się już do deszczowego klimatu Zagłębia Ruhry. I regularnego grzania ławy. A z Gelsenkirchen na pewno nie będzie miał bliżej do reprezentacji Brazylii, i to nie tylko dlatego, że oba miasta dzieli zaledwie 40 kilometrów.

wtorek, 19 marca 2013

krotkapilka.pl

Cześć! Nietrudno było zauważyć, że w ostatnim czasie blog stał odłogiem. W bardzo dużym stopniu jest to związane z faktem, że przeniosłem się na nowo powstały serwis krotkapilka.pl. Nie wiem, czy w związku z tym blog umrze, czy może czasami będą się tutaj pojawiać pojedyncze teksty, wiem natomiast, że teraz warto mnie szukać w tymże serwisie. To tam będą się ukazywać teksty w formacie tych na blogu, zapowiedzi i wiele innych. Nie zginie też i "Do jednej bramki", choć obecnie pojawiać się w zupełnie innej formie: jako cykliczny, cotygodniowy felieton, traktujący o piłkarskich Niemczech i  ukazujący się w każde wtorkowe popołudnie. Premierowy odcinek jest już dostępny.

Dlaczego warto razem ze mną przenieść się na krotkapilka.pl? Bo to serwis pełen piłkarskich zapaleńców, złożony z bardziej lub mniej znanych, ale równie utalentowanych, głównie blogerów, traktujący o piłce nieco szerzej niż tylko w wymiarze Bundesligi (wbrew pozorom oprócz Bundesligi istnieją też i inne ligi), choć i tej oczywiście nie zabraknie, również za moją sprawą. Jeśli lubicie poczytać dobre teksty o piłce, to będzie dla was idealne miejsce.

Pozdrawiam i do zobaczenia na krotkapilka.pl,
Marcin

środa, 27 lutego 2013

Typ niepokorny

To było piękne popołudnie na Allianz Arena. Bayern po raz kolejny w obecnym sezonie zaprezentował futbol nie z tej planety, ale wcale nie ten fakt cieszył najbardziej. Największą radość sprawił mi bowiem brylujący Arjen Robben, który wreszcie promieniał, i to nie tylko na boisku, ale i poza nim. To widok w Monachium niespotykany od dawna, a kluczowy w kontekście najbliższych kilku miesięcy i walki na trzech frontach.
@globalsportsmedia.com/

Próbowałem sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatnio widziałem Holendra w takim stanie, uśmiechniętego od ucha do ucha i na murawie, i w pomeczowym wywiadzie, i... w pewnym momencie straciłem rachubę. Jesień wybuchowy skrzydłowy tradycyjnie już częściej niż z piłką u nogi widywany był na kozetce, a im dalej w las, tym bardziej w jego występach próżno szukać powodów do świętowania: latem przyszła kompromitacja z reprezentacją Oranje na europejskim czempionacie, a wcześniej fatalne w skutkach pudło podczas finału Ligi Mistrzów czy przestrzelona jedenastka w Dortmundzie, która ostatecznie rozwiała nadzieje monachijczyków na odzyskanie mistrzostwa na krajowym podwórku.

W pierwszej rundzie trwających rozgrywek Robben cierpiał jednak nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Choć publicznie przyznawał, że cieszy się z każdego zwycięstwa, to wewnętrznie musiał krwawić, bo zaledwie z trybun przypatrywał się, jak jego partnerzy biją kolejne ligowe rekordy, a na ich głowy zewsząd sypią się pochwały. Odzywały się nawet głosy, że ekipa Heynckesa to najlepsza i najładniej grająca drużyna Bawarczyków w 113-letniej historii klubu. Chociaż chyba nie to bolało go najbardziej: popisową rundę rozgrywał bowiem ten, który pod nieobecność Holendra zajął miejsce na prawej flance, czyli Thomas Müller. Opaska kapitańska i koncert w meczu przeciwko Kaiserslautern, jedynym jego jesiennym występie godnym odnotowania, nie mogły ukoić ego skrzydłowego: wybuch tykającej bomby w bawarskiej szatni był jedynie kwestią czasu.

Ten nastąpił dopiero po meczu w Wolfsburgu, choć brukowe media do eksplozji starały się doprowadzić znacznie wcześniej, a i każdy spodziewał się chyba większych fajerwerków. Rozżalony, już całkowicie zdrowy i zdolny do gry Robben nie wytrzymał, gdy na Volkswagen Arena po zaczął wśród rezerwowych, mimo bardzo solidnych występów po otrzymaniu szansy od trenera. "Nie jestem zadowolony. Chcę więcej grać, a dzisiaj znowu siedziałem na ławce," skarżył się. I dodał: "Mam nadzieję, że zagram we wtorek przeciwko Arsenalowi. To wielki mecz. I nie widzę żadnych powodów, dlaczego miałbym nie wystąpić..." Innego zdania był szkoleniowiec, który zawodnika ponownie zostawił tylko w odwodzie. Ale już na konferencji przed meczem z Werderem oświadczył, że w dwóch kolejnych grach Robben na pewno wybiegnie w jedenastce.

W sobotę na murawie oglądaliśmy dwa oblicza Holendra. To stare, czyli szalejącego na skrzydle i raz po raz kąsającego rywala, ale i nowe: zdecydowanie częściej szukającego partnerów i walczącego na całej długości boiska, w sektorach, w których do niedawna nawet nie bywał. A i w wypowiedziach bez trudu odczuć można było powiew świeżości: "Dzisiejsze 90 minut uważam za pozytywne i dla mnie, i dla mojej przyszłości: dzięki temu stajesz się jeszcze silniejszy".

Kolejny powrót do życia Robbena po jesiennej hibernacji bez dwóch zdań cieszy. Nie jest on typem cichego pracusia, przedkładającego efektywność nad efektowność jak Thomas Müller, mózgu centralnej części pola jak Toni Kroos bądź już konia pociągowego ofensywy Bayernu w osobie Franck Ribéry'ego. Po wielu kontuzjach nie jest to już nawet ten sam gracz co choćby kilka wiosen temu. Ale to wciąż jedyny zawodnik w kadrze Dumy Bawarii, który pojedynczym zagraniem może zmienić losy spotkania. Słowa wykrzyczane przez Sergiusza Ryczela po genialnej bramce na Old Trafford, mimo że liczą już sobie prawie trzy lata, to ani na jotę nie straciły na aktualności. "To może nie jest już ten sam Robben, ale to cały czas jest ten Robben".

A Holender, choć domu w Monachium jeszcze nie kupił, nie wyklucza pozostania w Bawarii do końca kariery piłkarskiej. Jednak jak sam mówi: "Wszystko jest możliwe. W piłce wiele się może zdarzyć". No właśnie... Może przejmujący latem stery Guardiola i monachijski typ niepokorny, wskazywany przez wielu jako pierwsza potencjalna ofiara Baska, znajdą wspólny język? Gdyby tylko jeszcze ten wciąż genialny piłkarz i jego ego potrafili zrozumieć, że można stanowić o wartości zespołu nawet wtedy, gdy nie grał się w każdym meczu w jedenastce.

sobota, 23 lutego 2013

Populista na tropie utopii

Apetyt Hansa-Joachima Watzkego, czyli głównego konstruktora Borussii Dortmund w obecnym kształcie, zaczyna rosnąć w miarę jedzenia. Po przywróceniu do żywych znajdującej się u progu upadku ekipy z Westfalenstadion, dortmundzki medyk zamierza uzdrowić teraz całą ligę. Prezes mistrza Niemiec dokonał już nawet diagnozy: rak Bundesligi to kluby koncernowe, których kasy są co prawda wypchane po brzegi, za to sektory stadionowe, szczególnie w meczach wyjazdowych, świecą pustkami. Do nowobogackich na niemieckich stadionach Watzke regularnie strzela już od dawna, a ostatnio zaatakował po raz kolejny: na odbywającym się w Düsseldorfie szczycie SpoBiS, czyli największej konferencji w Europie poświęconej marketingowi sportowemu.

@www.spox.com

Obecni na spotkaniu przedstawiciele członków niemieckiej ekstraklasy pochylili się nad podobieństwami i różnicami między drużynami napędzanymi przez środki zewnętrznych inwestorów a tak zwanymi zespołami tradycyjnymi. Jak nietrudno zgadnąć, rzecznicy ligowej biedoty znaleźli więcej cech rozbieżnych niż wspólnych. Zgodnie z oczekiwaniami gromami ciskał przede wszystkim Watzke, a dzielnie wtórował mu szef zarządu Eintrachtu Frankfurt, Heribert Bruchhagen. Głównym argumentem przeciwko niechcianym na piłkarskiej mapie Niemiec jest oczywiście fakt, że jako niezbyt liczne i mało oddane bazy kibicowskie zabierają miejsca w elicie ośrodkom bardzo mocno wspieranym przez lokalnych sympatyków. "Zespoły tradycyjne, takie jak 1. FC Kaiserslatuern czy 1. FC Kolonia, są spychane przez nowo zagospodarowane kluby koncernowe do drugiej ligi", przekonywał Bruchhagen. Trzy ciała obce w ekstraklasie to oczywiście ekipy Aptekarzy i Wilków, zasilane przez potentatów branż farmaceutycznej i motoryzacyjnej, oraz zabawka komputerowego geniusza, czyli TSG 1899 Hoffeheim. A, jak ostrzega prezes Borussii, niepokojące zjawisko staje się coraz popularniejsze. I trudno nie przyznać mu racji, bo pieniądze sztucznie pompowane są w kolejne futbolowe zakątki.

W ostatnim czasie aż trzy zespoły z niższych lig otrzymały potężne zastrzyki finansowe. Jednak o ile gest Hasana Ismaika podtrzymał monachijskie Sześćdziesiątki przy życiu, a jordańskiemu inwestorowi obecnie w głowie raczej uporządkowanie spraw wewnętrznych klubu niż mocarstwowe plany, tak giganci stojący za ekipami z Ingolstadt (Audi) czy Lipska (Red Bull) już jak najbardziej poważnie myślą o podboju Bundesligi. I choć na razie owe wizje stanowią co najwyżej pobożne życzenia, to skala zjawiska dobitnie pokazuje, że jedną z fundamentalnych zasad w niemieckiej piłce można bez trudu ominąć. Ale nie tylko ją: zakazaną w nazwie markę sponsora w przypadku drużyny z Saksonii przemycono w postaci dziwacznego tworu RasenBallsport (nie podejmę się tłumaczenia; dla chętnych: die Rasen to murawa), którego skrót i tak jednoznacznie kojarzy się z produktem właściciela.

Watzke nie tylko zlokalizował rosnący problem, ale od razu zaproponował też jego rozwiązanie. Skoro tak długo jak w futbolu liczą się osiąganie rezultaty wydalenie ciał obcych ani opróżnienie ich koncernowych sakiewek nie wchodzi w rachubę, to... warto zapełnić własne. Prezes Borussii zaapelował, by zmienić sposób rozdzielania wpływów ze sprzedaży praw transmisyjnych: wynik sportowy miałby stanowić o połowie otrzymywanej sumy, a o reszcie decydowałyby takie czynniki jak średnia ilość widzów, liczba transmisji czy ogólnokrajowa popularność. Taki model obowiązuje obecnie w Holandii.

Dbanie o czystość Bundesligi to obecnie życzenie nie tylko większości futbolowych działaczy, ale przede wszystkim kibiców: w ankiecie Bilda aż 74% z prawie 70 tys. ankietowanych odpowiedziało, że kluby koncernowe wypaczają rozgrywki. Obrazki takie jak ten są znacznie przyjemniejsze niż widok zaledwie grupki fanów udającej się na stadion oddalony od kilkadziesiąt kilometrów. Jednak w całej tej utopijnej wizji ligi Watzkego, idealnie trafiającej w gusta gros sympatyków, niektórzy zdają się nie zauważać maczka z gwiazdką: populistyczny prezes Borussii nie dość, że zamiast spełniać marzenia kibiców działa głównie we własnym interesie, to jeszcze publicznie ogłasza, że nowobogaccy nie są potrzebni w Bundeslidze, ba, stanowią oni zagrożenie dla istniejącego systemu, a przecież dopiero co wycisnął Wolfsburg jak cytrynę, wysyłając do samochodowego eldorado co najwyżej przeciętnego w żółtej koszulce Ivana Perisicia, a dodatkowo coraz głośniej mówi się, że pensja przymierzanego do Dortmundu Edina Džeka ma być w połowie pokryta przez zewnętrznych sponsorów...

sobota, 16 lutego 2013

Nowy początek

Jeśli myślicie, że decyzja o wyrzuceniu z boiska Roberta Lewandowskiego i zawieszenie na trzy kolejne ligowe spotkania gdziekolwiek wzbudziła większe emocje niż w kraju nad Wisłą, to jesteście w błędzie. Stwierdzenie, że ta sytuacja umknęła uwadze w piłkarskich Niemczech byłaby niewątpliwie przesadą, ale już napisanie, że nie odbiła się szerokim echem jest jak najbardziej na miejscu. Ba, nawet w tej samej serii gier niemieckiej ekstraklasy znajdziemy równie kontrowersyjne zdarzenia co to z udziałem Polaka. Z powodu przymusowego odpoczynku Lewandowskiego wcale w Dortmundzie nie płaczą. Zespół złożył co prawda odwołanie od kary, Klopp czy Zorc lakonicznie mówili o zbyt surowym werdykcie, ale absencja snajpera nie przyprawi trenera o pulsujący ból głowy, bo Borussia w obecnych rozgrywkach ligowych nie gra już o nic. I choć nikt z kierownictwa klubu nie powie tego otwarcie, to krótkotrwała nieobecność atakującego może nawet wyjść drużynie na dobre: kadrę na przyszły sezon można już w zasadzie planować bez niego, a teraz szkoleniowiec dostaje po prostu trzy mecze na eksperymenty i mały zwiastun wydarzeń z niedalekiej przyszłości.

@www.spox.com

Zmiennikiem i naturalnym wyborem podczas zawieszenia Polaka wydaje się być Julian Schieber, ściągnięty latem ze Stuttgartu. Niemiec jednak nie cieszy się zaufaniem Kloppa: tylko dwukrotnie wybiegał w jedenastce i trudno powiedzieć, by w którymkolwiek z tych meczów pokazał się z dobrej strony. Do siatki trafił dwa razy, ale konta bramkowego w Bundeslidze jeszcze nie otworzył. Napastnik zresztą od początku swojej przygody w Dortmundzie na każdym kroku udowadnia, że gra dla klubu takiego kalibru jak Borussia to dla niego za wysokie progi. Z drugiej strony trudno też oczekiwać gruszek na wierzbie od zawodnika co najwyżej średniego: Schieber z gwiazdy piłki młodzieżowej ewoluował bowiem w kopacza jedynie przeciętnego. Dość napisać, że w swojej bundesligowej przygodzie nigdy nie wychylił nosa poza granicę siedmiu bramek w sezonie. Kierownictwo zespołu zdało już sobie sprawę, że w tym przypadku następcy pierwszej armaty nie uda się znaleźć w obecnej kadrze, jak to miało miejsce choćby dwa lata temu, gdy Lewandowski po rocznym pobycie w cieniu Barriosa zluzował go potem na szpicy. Dla Schiebera sprawienie kolejnego zawodu to także nic nowego: w mieście wina i szybkich samochodów namaszczony był przecież na następcę oddanego do Monachium Maria Gómeza.

I choć w przewidywanych jedenastkach na dzisiejsze spotkanie przeciwko rewelacji rozgrywek, Eintrachtowi Frankfurt, widnieje nazwisko Schiebera, to nieśmiało wspomina się również o możliwych eksperymentach Kloppa. Ustawienie z fałszywą dziewiątką testował już nawet niechętny taktycznym nowinkom Joachim Löw, a w listopadowym meczu w Holandii w tytułowej roli postawił nawet na Götzego. Spekuluje się, że i Kloppo może zdecydować się na taki ruch. Mimo prawdopodobnej absencji Gündogana, środek pomocy to nadal najsolidniej i najliczniej obsadzona pozycja Borussii, a wobec wciąż niepewnego występu Großkreutza pole manewru w formacji ataku trener ma praktycznie zerowe. Zdaniem mediów w drugiej linii moglibyśmy więc zobaczyć trio Kehl-Şahin-Bender, a za ofensywę mieliby odpowiadać Błaszczykowski, Reus i Götze, z jednym z ostatniej dwójki pełniącym funkcję fałszywej dziewiątki.

W przypadku pomyślnego zaliczenia tego sprawdzianu poszukiwania następcy Lewandowskiego mogłyby przebiec w Dortmundzie nieco inaczej niż przewidywano, a na transferowe łowy Zorc i spółka zamiast do Manchesteru czy Hanoweru mogliby się udać po prostu do Hamburga. I zamiast szukać sponsora do pokrycia połowy zarobków Edina Džeka czy siłować się ze Schmadtkem o senegalskiego napastnika Die Roten, zwyczajnie podebrać koreańskiego asa z talii Thorstena Finka. W końcu odejście Sona podczas najbliższego okienka transferowego wydaje się być niemal przesądzone: dla Hamburczyków będzie to bowiem ostatnia szansa, by na nowym ulubieńcu publiki jeszcze cokolwiek zarobić.

"Znajdzie się jakieś rozwiązanie", rzucił tylko Klopp poproszony o komentarz do zaistniałej sytuacji. Kto wie, może pod na razie jedynie czasową i wymuszoną nieobecność pierwszego snajpera zespołu nawinie się Borussii rozwiązanie nie tylko doraźne.

wtorek, 12 lutego 2013

Tody i Iskra

Futbolowe rodzeństwa to w niemieckiej rzeczywistości piłkarskiej chleb powszedni. Boatengowie po zakopaniu topora wojennego to znów zgrana paczka, choć raczej do zabaw niż do piłki, Toni Kroos czy Sami Khedira spełniają niedoścignione na razie marzenia swoich młodszych braci, a bliźniacza rywalizacja Benderów to od niedawna temat numer jeden nie tylko przy kolejnych pojedynkach na linii Dortmund-Leverkusen, ale i przy ogłaszaniu powołań do kadry Joachima Löwa. Nie inaczej było w przeszłości. Zanim Uli i Dieter Hoeneßowie zaczęli wojować na polu menedżerskim, krzyżowali korki na boisku, a latami o prymat najlepszego snajpera w domu rodzinnym walczyli Klaus i Thomas Allofsowie czy Karl-Heinz i Michael Rummenigge. W cieniu tych wszystkich wojenek, czy to historycznych, czy współczesnych, po cichu na niemieckie podwórko powrócił wyścig dwójki brazylijskich braci, w którym największe oprócz statystyki futbolowe kłamstwo, czyli legenda o młodszym bracie, jak na razie zdaje się być prawdziwa.

@www.globo.com

Jako pierwszy do Berlina zawitał Raffael. Na Olympiastadion ściągnął go stary znajomy z Zurychu, który dopiero co zamienił szwajcarską ekstraklasę na Bundesligę, czyli Lucien Favre. W związku z tym Brazylijczyk nie musiał martwić się o miejsce w składzie i od razu wskoczył do jedenastki Starej Damy. W barwach Herthy pomocnik przeżywał wzloty i upadki, a losy Berlińczyków przypominały wtedy istną sinusoidę: po niespodziewanej walce o mistrzostwo kraju i udanej kampanii w raczkującej Lidze Europy nastąpił spadek i zimowanie na drugoligowym froncie, a późniejszy powrót do elity skończył się błyskawicznym zjazdem. Raffael nie miał zamiaru ponownie babrać się w futbolu drugiego sortu i gdy tylko pojawiła się oferta z Kijowa, zaczął pakować walizki. Po jałowej, zaledwie półrocznej, wyprawie na Wschód pomocnik przynajmniej do końca sezonu wrócił do Niemiec, tym razem do Schalke, gdzie będzie się starał pomóc pogrążonemu w kryzysie zespołowi, ale i odbudować utraconą formę. Epizod na Ukrainie zaczął bowiem od poważnej kontuzji, a gdy już ją zaleczył, został odstawiony na margines, bo w międzyczasie doszło do zmiany szkoleniowca. Jeśli szybko odnajdzie dawną dyspozycję, to w Gelsenkirchen mogą mieć z niego pociechę. W końcu w barwach stołecznego klubu dał się poznać jako zawodnik nieszablonowy, doskonały technicznie, potrafiący dyrygować poczynaniami kolegów i otwierać im drogę do bramki. Nie bez przyczyny mówiło się latem o zainteresowaniu ze strony Borussii Dortmund. Jednak zapytani dzisiaj kibice Herthy o największe osiągnięcie Raffaela nie wymienią jego licznych goli czy asyst, a... zwerbowanie do stolicy swojego brata Ronny'ego, obecnie najjaśniejszej postaci wicelidera 2. Bundesligi.

Ronny z przytupem rozpoczął swoją przygodę piłkarską: już jako nastolatek został młodzieżowym mistrzem świata z Brazylią (jeszcze wtedy biegał pod pseudonimem Tody), w pokonanym polu zostawiając m.in. przyszłych złotych medalistów wielkich piłkarskich imprez, Cesca Fàbregasa i Davida Silvę. Ale futbolowe gwiazdy przyszłości pomocnik spotykał nie tylko od święta: w barwach Corinthians sięgał po krajowy tytuł grając u boku Téveza, Nilmara czy Mascherana. O karierze na ich miarę mógł jednak tylko pomarzyć. Już pierwszy europejski przystanek okazał się dla Ronny'ego bardziej szorstki niż mógł przypuszczać: w Lizbonie stanowił tylko tło dla takich tuzów jak Nani, João Moutinho czy Miguel Veloso. Miejsca nie zagrzał również i Leirii, gdzie przezimował ostatni rok obowiązującego go kontraktu ze Sportingiem. A gdy umowa wygasła, za namową starszego brata czmychnął do Berlina. "To niesamowite uczucie móc występować obok mojego brata, a dodatkowo jeszcze wygrywać mecze", mówił. I chociaż Raffael odegrał arcyważną rolę w jego aklimatyzacji w zupełnie obcym środowisku, to Ronny szybko zaczął się piłkarsko dusić jego obecnością, bo kamrat był nie tylko przewodnikiem, ale jednocześnie także głównym rywalem do miejsca w jedenastce: obaj prezentowali podobny styl gry, najchętniej występowali na tej samej pozycji, a rola głównego dowodzącego mogła być przecież w drużynie tylko jedna i przypadała starszemu z rodzeństwa.

Dlatego odejście Raffaela pozwoliło nowemu dyrygentowi berlińskiej Herthy szeroko rozwinąć skrzydła. A bez brata u boku Tody prezentuje się jak nigdy wcześniej: strzela na potęgę, nieważne, czy prawą, czy lewą nogą, bez znaczenia, czy z rzutu wolnego, karnego czy z gry, asystuje, rozdziela piłki, tworzy masę sytuacji, nie tylko sobie, ale i kolegom. Gra tak jak na lidera przystało: w końcu obecnie to zdecydowanie najbardziej wartościowy zawodnik nie tylko na Olympiastadion, ale i w całej drugiej lidze. Rozgrywki na zapleczu Bundesligi dopiero co minęły półmetek, a Brazylijczyk już może pochwalić się dwucyfrową liczbą i bramek, i kończących podań. Cały czas pozostaje zresztą w wyścigu o koronę dla najlepszego snajpera sezonu: obecnie strzeleckiego kroku dotrzymuje mu tylko Domi Kumbela z rewelacyjnego Brunszwiku. A warto dodać, że tylko raz na przestrzeni ostatnich 30 lat po ten tytuł nie sięgnął napastnik: przed czterema laty najbardziej bramkostrzelna okazała się aż trójka graczy, a w tej grupie znalazło się dwóch pomocników: Marek Mintál i Cédric Makiadi. Tyle że oni dobrnęli do ledwie 16 trafień w sezonie, a Ronny na swoim koncie zapisał już 12 bramek.

Jeśli Raffael przekona do siebie działaczy Schalke, to w przyszłym sezonie już w Bundeslidze i już po przeciwnych stronach barykady dojdzie do braterskiego pojedynku. Trudno bowiem spodziewać się, by dobrze wyglądająca Hertha roztrwoniła sporą przewagę nad grupą pościgową. Tody vs Iskra. Dlaczego Iskra? "W rodzinnym mieście niektórzy nadal mnie tak nazywają. Po prostu strzelam wiele goli", tłumaczy Raffael. A Tody? "To od czekolady," wykrzykuje ojciec braci.

O jakości tej czekolady mogliśmy się przekonać chociażby wczoraj, gdy Ronny najpierw zacentrował piłkę wprost na głowę Ramosa, a potem cudownym golem bezpośrednio z rzutu wolnego uchronił Berlińczyków od porażki w miejskich derbach przy wypełnionych po brzegi trybunach (według oficjalnych obliczeń niemal 75 (!) tys. widzów). Na jakikolwiek błysk Iskry przyjdzie nam chyba jeszcze trochę poczekać.

niedziela, 10 lutego 2013

Do trzech razy sztuka

Trenerem Bayernu w następnym sezonie nie będzie na pewno, jednak wbrew temu, co twierdzą włodarze monachijskiego giganta, on sam jeszcze nie podjął decyzji o zamianie ławki na klubowy gabinet. "Chciałbym samemu ogłosić swoją decyzję", mówił stłumionym głosem Jupp Heynckes, nieco zapomnianym wśród panującego dookoła szaleństwa z ujawnionym już nazwiskiem jego następcy. Może trochę z przekory, a może po prostu  z dalszej chęci pozostania w zawodzie. Wszak jego wyniki z zespołem dobitnie pokazują, że choć człowiek stary, to cały czas może.

@www.spox.de

Trzecia już przygoda Don Juppa w Monachium okazuje się bardziej owocna, niż niektórzy mogli zakładać, chociaż w poprzednim sezonie zdecydowanie zabrakło jego ekipie instynktu zabójcy. Na dwóch frontach w zasadzie sukces mieli już na wyciągnięcie ręki, ale zamiast delektować się przysłowiową wisienką na torcie, musieli tylko obejść się smakiem. Trudno jednak wierzyć, by ubiegłoroczny koszmar mógł się powtórzyć i tym razem, a już na pewno nie na krajowym podwórku, gdzie Bawarczycy rozbijając się walcem po kolejnych rywalach notują rekordowy sezon pod wieloma względami. Wyczynów jest sporo, ale na pierwszy plan rzucają się dwie statystyki: betonowa, niemalże niemożliwa do sforsowania obrona oraz dystans punktowy dzielący lidera od reszty stawki. Nawet zespoły znajdujące się w tabeli bezpośrednio za plecami Bayernu trudno nazwać grupą pościgową, bo teraz nikt monachijczyków już nie ściga, a i drużyny z czołówki do wypatrywania odjeżdżających po upragnioną Srebrną Paterę podopiecznych Heynckesa potrzebują już raczej lunety niż lornetki.

Spora cegiełkę do ligowej dominacji dołożył sam trener, choć niektórych wyborów dokonała za niego fortuna. Już od początku sezonu, wobec licznych urazów, musiał postawić na zawodników, dla których przewidziana była raczej rola zmienników. Swoją postawą Dante czy Mandžukić udowodnili zresztą, że do Monachium nie trafili przypadkiem. Na tego drugiego Heynckes regularnie stawiał również w końcówce minionej rundy, gdy do zdrowia wróciła już pierwsza armata zespołu, a chorwacki napastnik w kolejnych meczach ograniczał się bezproduktywnego snucia się po boisku i marnowania okazji strzeleckich. Nieco kuchennymi drzwiami do jedenastki dostał się też Javi Martínez, z początku ławkowicz, któremu miejsce w jedenastce zwolnił kontuzjowany Luiz Gustavo, a który obecnie jest centralną postacią monachijskiego giganta w środku pola.

Swoim uporem opiekun Bawarczyków potrafił też wykrzesać maksimum z rezerwowych. Przezimowany na ławce Arjen Robben, który mimo całkowitego zaleczenia urazu regularnie z boku przyglądał się boiskowym poczynaniom kolegów bądź zaliczał jedynie ligowe ogony, stroił miny na decyzje trenera, uśmiechał się nerwowo, ale język cały czas trzymał za zębami, choć media bardzo chętnie widziały w nim tykającą bombę, mającą za moment rozsadzić szatnię. Holender cierpliwie czekał na swoją szansę, a we wczorajszym eks-klasyku z uśmiechem na ustach pojawiał się w dotąd nieznanych mu rejonach boiska. Występ ukoronował oddaniem bramki Gómezowi, choć sam mógł zaliczyć premierowe ligowe trafienie w trwającym sezonie. Wspomnianemu snajperowi odpoczynek od jedenastki nie pomógł i przed Heynckesem trudne zadanie, by albo zreanimować SuperMaria i przypomnieć mu, jak gra się w piłkę, albo wytłumaczyć Mandžukiciowi, że bramki w Londynie są tej samej wielkości co w Moguncji, a Thomas Vermaelen nie jest żadną maszyną.

Jako że ustępujący z monachijskiego tronu Don Jupp nie dał jasnej odpowiedzi co do swojej przyszłości, media zaczęły już publiczną wyliczankę z sędziwym szkoleniowcem w roli głównej. W prasie pojawiają się różne propozycje, nawet tak abstrakcyjne jak... zluzowanie Joachima Löwa na ławce trenerskiej kadry narodowej. Zapytany o ten kierunek na piątkowej konferencji przed meczem z Schalke, Heynckes zszokował wszystkich zebranych: "Trzy razy odmawiałem już przejęcia reprezentacji, teraz nie mam żadnej motywacji". Opiekun Bayernu nie był jednak skory do udzielenia dalszych informacji na temat ofert ze związku, zasłaniając się lukami w pamięci i odsyłając jednocześnie zainteresowanych do niegdysiejszego wiceprezydenta DFB, Franza Beckenabuera, i jego obecnego szefa, Wolfganga Niersbacha. W sieci krążą już nawet żarty odnośnie domniemanych odmów: ponoć wszystkie trzy kuszenia Heynckesa miały nastąpić w nocy przed ogłoszeniem nowym trenerem reprezentacji Ericha Ribbecka.

W każdym razie, jak to mówią: do trzech razy sztuka, ale widocznie nie w tym przypadku. Czwartej próby na pewno nie będzie. Z duża dozą prawdopodobieństwa można też napisać, że po zakończeniu obecnego sezonu na ławce trenerskiej żadnego zespołu nie będzie już Juppa Heynckesa.

wtorek, 5 lutego 2013

Zapiwniczeni

Chaos. W zasadzie: kompletny chaos, i całkowity brak ładu i składu. I walka. Tak w skrócie na dzień dzisiejszy wygląda sytuacja Königsblauen. Ekipy, która według przedsezonowych planów w trwających rozgrywkach miała realnie włączyć się do wyścigu o krajowe mistrzostwo, a już absolutne minimum stanowiło zajęcie miejsca gwarantującego start w przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów. Obecnie sam klub jest areną walk i to niemal każdej ze stron w jakikolwiek sposób związanej z zespołem: począwszy od kibiców, a skończywszy na byłych pracownikach. A w samym centrum wydarzeń Jens Keller. Takiego natłoku złych wibracji, zarówno boiskowych, ale przede wszystkim pozaboiskowych, w Gelsenkirchen nie odnotowano już dawno. Najgorszy wydaje się jednak fakt, że wciąż może być gorzej.

@www.wa.de

Iskrą na proch i podstawą całego zamieszania nie okazała się wbrew pozorom porażka w domowym spotkaniu z Koniczynkami z Fürth, które przed sobotnim meczem od ponad czterech miesięcy i długich 17 serii gier bezskutecznie szukały powtórnego kompletu oczek na niemieckich salonach, lecz decyzja trenera o zastąpieniu Draxlera nowo przybyłym Brazylijczykiem Raffaelem. Wtedy swoje ogólne niezadowolenie, nie tylko z powodu tej roszady, postanowili wyrazić kibice i zadedykowali przeraźliwą falę gwizdów opiekunowi gospodarzy. Incydent ten wywołał późniejszą lawinę, jednak w szerszym kontekście stanowił jedynie zapalnik: czarę goryczy mogło przelać absolutnie każde przypadkowe wydarzenie, jak choćby ta zmiana, bowiem na konflikt na podłożu szkoleniowym zanosiło się na Veltinsa Arena od dawna. A będąc precyzyjnym: od pierwszego dnia, kiedy miejsce na ławce zajął Jens Keller.

Powołanie na stanowisko nowicjusza już na samym początku nie spotkało się z pozytywną reakcją wśród miejscowych. Po rozstaniu z Huubem Stevensem rozbita psychicznie i sportowo szatnia potrzebowała raczej kogoś z autorytetem i odpowiednią charyzmą, by poskładać paczkę do kupy, aniżeli żółtodzioba, który do tej pory pracował jako asystent bądź opiekował się drużynami młodzieżowymi. Przed dwoma laty w Stuttgarcie zaliczył co prawda epizod na ławce pierwszego zespołu, ale w premierowym podejściu do samodzielności zaliczył falstart: najpierw taśmowo wygrywał, później zaliczał kolejne porażki i ostatecznie po dwóch miesiącach został zluzowany i zdegradowany do podrzędnej funkcji. Rękę wyciągnął do niego ponownie Horst Heldt, stary znajomy ze Szwabii, a ówczesny dyrektor sportowy Schalke, i stopniowo przesuwał coraz wyżej w klubowej hierarchii: najpierw obsadził Kellera w roli skauta, później dał we władanie ekipę U-17 kosztem Tomasza Wałdocha, a na koniec wyniósł na sam szczyt.

Obawy kibiców co do tego wyboru okazały się słuszne: już na dzień dobry, w swoim pierwszym i jedynym meczu przed przerwą zimową, wyleciał z Pucharu Niemiec, mimo wszystko dość nieszczęśliwie, a jego katem okazał się były oponent z lig juniorskich i jednocześnie rywal w wyścigu o stołek w Schalke, czyli Thomas Tuchel. Mimo medialnych spekulacji do przewidywanych zmian nie doszło i Kellerowi powierzono przygotowanie zespołu do wiosny. W Katarze z każdym dniem zaczęło się pojawiać jednak coraz więcej wątpliwości, a wraz z nimi nasilały się negatywne głosy sympatyków. Drużyna wyglądała bowiem fatalnie i nic nie wskazywało na natychmiastową i znaczącą poprawę, a jedynie zdecydowany progres pozwalał jeszcze marzyć o wypełnieniu i tak zweryfikowanych już nieco celów na sezon.

Czarny scenariusz sprawdził się w stu procentach: po kanonadzie na otwarcie rundy, w meczach z ligowymi autsajderami Königsblauen prezentowali się zdecydowanie poniżej krytyki i przede wszystkim oczekiwań, a szkoleniowiec nie wystrzegał się błędów z przeszłości: wciąż żonglował taktyką i formacjami, ale też i bał się odstawić od składu gwiazd, np. zupełnie bezproduktywnego Huntelaara na rzecz zaskakująco dobrego w meczu przeciwko Hanowerowi Marici, który zresztą właśnie pod batutą Kellera jeszcze w Stuttgarcie przeżywał najlepszy okres w Bundeslidze. Poparcie dla trenera, które od początku wśród kibiców było znikome, dobiło ostatecznie do dna, a fani w otwarty sposób dawali mu do zrozumienia, co sądzą o jego pracy m.in. poprzez wspomniane już gwizdy, transparenty na treningu po meczu z beniaminkiem, a także internetowe apele o rzucenie ręcznika.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Kellerowi nie sprzyjały ani niebiosa, ani... sam Heldt. Cały czas nie może korzystać z poważnie kontuzjowanych Papadopoulosa, Moritza czy Afellaya, od którego absencji zaczął się zjazd Schalke, a przed momentem do tej trójki dołączył Marica. Zupełnie inaczej mógł też się ułożyć mecz z Fürth, bo w samej końcówce najpierw w słupek trafił Raffael, a zaraz potem zwycięskiego gola w nieprawidłowy sposób zdobył zjawiskowy tego dnia Nikola Đurđić. Kellerowi nie pomógł również Heldt, który zamiast wzmocnić zdecydowanie najsłabsze ogniwo, defensywę, całe zimowe okienko spędził na telefonie z Anglikami, targując się o nic nieznaczące rozbieżności w kwocie za transfer Holtby'ego, by ostatecznie dopiąć transakcję dopiero na kilkadziesiąt godzin przed zakończeniem okresu, a później rzutem na taśmę ściągnąć Michela Bastosa. O ile jego przyjście wygląda bardzo porządnie nie tylko ze strony sportowej, ale i finansowej, tak Raffael po zmianie na ławce w Kijowie został zepchnięty na margines i już mogliśmy się przekonać, że jeszcze trochę minie, nim wróci do normalnej dyspozycji.

Zresztą podstawowy zarzut wobec Heldta to w ogóle powierzenie tak odpowiedzialnej roli Kellerowi, zupełnie nieobytemu na tym poziomie. I to w dobie poważnego kryzysu, nie tylko piłkarskiego. A już klasycznym przykładem wielbłąda było rozegranie dymisji Stevensa, która z mojego punktu widzenia wydawała się mimo wszystko konieczna: już na wejściu dyrektor sportowy zagwarantował nowemu trenerowi stołek do końca sezonu, bez względu na wszystko. Kellerowi mógł przecież oddać zespół tylko tymczasowo, a samemu udać się łowy, w końcu zbliżała się przerwa zimowa, piłkarze rozjechali się do domów. a on czasu miał bez liku. Ba, Roberto Di Matteo był ponoć widziany nawet na Veltins Arena, a i pojawiał się temat Martina Jola. Tymczasem Heldt strzelił sobie w stopę i zablokował możliwość jakichkolwiek roszad, przynajmniej do czerwca. Bo żeby w takiej sytuacji zachować twarz, musi albo dotrzymać słowa danego szkoleniowcowi, albo... ramię w ramię zejść z nim ze sceny. W swojej niezbyt długiej przygodzie na nowym stanowisku były reprezentant Niemiec co prawda nie nauczył się jeszcze, że za błędy czasem słono się płaci, ale niewykluczone, że niedługo będzie miał ku temu sposobność.

Ale osoba opiekuna pierwszej drużyny to nie jedyna klubowa bolączka. Do i tak zaśmieconego ogródka co i raz kamyczki dorzuca m.in. Felix Magath, a głos odnośnie aktualnych wydarzeń zabrał i największy ananas w Gelsenkirchen, czyli Jermaine Jones. Amerykanin, który wylatywał już nie tylko z boiska, nie zostawił suchej nitki na sobotniej reakcji kibiców i będzie się chyba musiał umiejętnie tłumaczyć, o ile nie jest mu w smak ponowna karna zsyłka. Choć i sympatycy mają obecnie pełne ręce roboty, a ich działania okazują się nawet związane z wybuchem Jonesa: już niedługo po sobotnim spotkaniu jedna z grup fanów odłączyła się od odgórnej organizacji, a decyzję motywowała rozbieżnością interesów, czyli działaniem góry na korzyść zarządu, a nie związków kibicowskich.

Krótko mówiąc: walka trwa. Każdy z każdym, i to na każdym froncie. Oby piłkarze odrobinę panującej wokół klubu wojennej atmosfery przenieśli na boisko, bo zaraz po przerwie na reprezentacje czeka ich prawdziwy wyjazdowy maraton: Monachium, Moguncja, Stambuł. A jeśli i ten sprawdzian obleją, mogą już na dobre zostać w piwnicy. Chyba że to ona zostanie zakopana jako pierwsza.

wtorek, 29 stycznia 2013

Bez(o)bronni

Każdy, kto miał przyjemność zostać wchłonięty na kilka nocy przez jedną z edycji serii Football Managera, aż za dobrze zna ten ból. Mirko Slomka zagajony po sobotnim meczu przeciwko Wilkom o kolejne absencje w formacji obronnej swojego zespołu tylko nerwowo się uśmiechnął. Tydzień wcześniej, na otwarcie rundy wiosennej Hanower też tracił, ale nie defensorów, a gole: i to na potęgę. "To była katastrofa", rzucił tylko szkoleniowiec poproszony o podsumowanie postawy swoich podopiecznych pod własną bramką.

@www.gmx.net

Słowa Slomki mogą w zasadzie posłużyć za komentarz do poczynań obronnych zespołu z Dolnej Saksonii w całych bieżących rozgrywkach. Zespół, który dwa lata temu zrobił wyraźny krok naprzód i z ligowego szaraka stał się etatowym uczestnikiem europejskich pucharów właśnie dzięki, powiedzmy, miedzianej defensywie, bo mimo wszystko trudno określić ją mianej żelaznej, obecnie jest dla rywali łaskawy jak niemal nikt inny na niemieckich salonach: tylko całkowicie rozbita ekipa Wieśniaków dała wbić sobie dotychczas więcej goli. A Hanower powrócił do punktu wyjścia, czyli do czasów, gdy jeszcze nawet nie myślał wychylać głowy zza dolnej połówki tabeli. Jako że drużyna z AWD-Arena w ofensywie wyglądała przed przerwą zimową zaskakująco dobrze, na obozie przygotowawczym Slomka całą uwagę postanowił skupić na uszczelnianiu murka przed bramką Zielera. Uciekł się nawet do metod pozasportowych, bo kadrę skierował na psychotesty, które miały pomóc mu dotrzeć do zawodników. Ale rzeczywistość nadspodziewanie szybko rozprawiła się z mrzonkami trenera o defensywnej solidności: nowy rok Die Roten powitali dokładnie tak samo, jak pożegnali poprzedni, czyli na piątkę, tyle że z tyłu. A taka seria nie przytrafiła im się od powrotu do Bundesligi na początku obecnego stulecia. Pojedyncze mecze zdarzało im się przegrywać nawet wyżej, ale nigdy taśmowo. Choć raz było naprawdę blisko: niemal cztery lata temu przyjęli pięć sztuk w Monachium, tydzień później w Hanowerze cztery razy ukłuła Borussia, ale gospodarze w samej końcówce uciekli spod topora i wyrwali przyjezdnym z gardła punkcik.

Głównym powodem obecnej degrengolady defensywy zespołu jest niewątpliwie niespotykany i regularny pomór wśród zawodników trudniących się rozbijaniem ataków rywali. Przed sezonem Slomka dokonał tylko jednej roszady: odchodzącego do Wolfsburga Emanuela Pogatetza, najrówniej i najczęściej grającego stopera, zastąpił klonem Dantego, czyli Felipem, przeciwko któremu jeszcze kilka miesięcy wcześniej dwukrotnie wojował w ramach rozgrywek Ligi Europy. Ale Brazylijczyk już na początku przygody w Bundeslidze się rozsypał, i to dosyć poważnie, bo jeszcze trochę czasu upłynie, nim wróci na boisko. Niedługo potem los obrońcy podzielili defensywnie usposobieni pomocnicy, Lars Stindl i dopiero co powracający do zdrowia Leon Andreasen. Ich też czekał dłuższy odpoczynek od piłki. To był jednak tylko prolog do prawdziwego rozkładu formacji obronnej.

Jeszcze na zgrupowanie w Portugalii Schamdtke dowiózł Johana Djourou, ale klubowy lazaret powiększył się już wtedy o dwóch kolejnych defensorów: pod nóż z powodu ataku wyrostka robaczkowego poszedł Christian Schulz, a drobnego urazu kolana nabawił się Cherundolo. A po sobotnim meczu przeciwko Wolfsburgowi lista nieobecnych została jeszcze wydłużona: skomplikowanego złamania kostki doznał Mario Eggimann, a nowe nabytki, Hoffmann i Pocognoli, czeka pauza za kartki. Młody pomocnik do czterech żółtek zebranych na zapleczu Bundesligi dołożył premierowe upomnienie w ekstraklasie, a sprowadzony awaryjnie kilkadziesiąt godzin przed spotkaniem Belg już w debiucie wyleciał z boiska za cios rodem raczej z tatami a nie piłkarskiej murawy. On z boku na grę kolegów popatrzy nieco dłużej, bo aż trzy spotkania i kara nie podlega żadnej dyskusji: za bliźniacze zagranie komisja dyscyplinarna zawiesiła niedawno Josuégo właśnie na trzy gry, a o jakimkolwiek odwołaniu Wilków nie chciała nawet słyszeć. Jakby tego było mało, na wczorajszym treningu nie wytrzymało chore ostatnio kolano kapitana zespołu: tym razem Cherundolo odpocznie znacznie dłużej niż tylko kilkanaście dni, choć dokładna diagnoza nie jest jeszcze znana.

Wszystkie te perypetie sprawiają, że Slomka przy zestawianiu obrony na piątkowy mecz w Bremie nie będzie mógł wybrzydzać, a będzie po prostu zmuszony postawić na każdego, kto aktualnie jest zdrowy, nawet jeśli ma być to zaliczający mało przekonywający start w Bundeslidze Johan Djourou (który notabene mógłby zostać twarzą szwajcarskiego przemysłu nabiałowego: niegdyś wzorowo współpracował z Senderosem, teraz z Eggimannem). I chociaż trudno w to uwierzyć, to, tak, tak, naprawdę mogło być jeszcze gorzej. Gdyby Karim Haggui niecały rok temu nie zdecydował się, jak sam stwierdził, zwolnić miejsca w kadrze młodszym, to zamiast w weekend na Weserstadion grałby jutro przeciwko Adebayorowi i spółce o awans do ćwierćfinału Pucharu Narodów Afryki. Tak samo jak i Sofian Chahed, ale on akurat z kadrą skończył szybciej niż zaczął pożegnał się już jakiś czas temu, i bynajmniej nie z własnej woli.

Opoką we wciąż sypiącej się hanowerskiej układance pozostaje Ron-Robert Zieler, choć opoka to chyba niezbyt trafne określenie, bo i golkiperowi udzieliło się panujące w drużynie szaleństwo. W porównaniu do ubiegłorocznych rozgrywek znacznie obniżył loty, ale ostatni mecz może być zapowiedzią lepszych czasów Zielera. Obok przytomnego Abdellaouego i zupełnie nieświadomego Dioufa to właśnie niemiecki bramkarz okazał się talizmanem Hanoweru w szczęśliwym zakończenieu tego przeklętego miesiąca. Przy okazji oszczędził też parę włosów na głowie Mirka Slomki.

***

Mordercze kontuzje to nie jedyny ślad Football Managera w hanowerskiej rzeczywistości. Saga Pawła Wszołka poważnie pretendowała do miana najdziwniejszej historii transferowej zimy w Niemczech, ale została zdecydowanie w tyle wobec prawdziwego kurioza, jakim okazało się sprowadzenie Brazylijczyka Françy. Pomocnik wprawił przedstawicieli klubu w niemałe zakłopotanie, gdy na lotnisku zamiast postawnego chłopiska zjawił się... grubasek. W czasie podniebnej podróży z Kurtyby França skurczył się bowiem o dziewięć centymetrów, waga nie drgnęła za to ani na jotę: cały czas 88 kg. Jak to możliwe? "Nikt go nie widział na żywo, oglądaliśmy tylko nagrania wideo", wyjaśnia Schmadtke i dodaje: "Nie zawsze jest możliwość, żeby zobaczyć zawodnika osobiście. To był pierwszy raz, gdy tego nie zrobiliśmy". Pierwszy czy nie, na pewno ostatni: prezydent klubu Martin Kind kategorycznie zakazał takich praktyk w przyszłości.

niedziela, 27 stycznia 2013

Szafa pełna trupów

Jak głosi stare polskie przysłowie: lepiej późno niż wcale. Kilkanaście tygodni temu szefostwo klubu z Wolfsburga wreszcie zdało sobie sprawę, że Magathowski model prowadzenia zespołu, czyli skupienia wszystkich funkcji kierowniczych w rękach jednej osoby oraz zagwarantowanie jej absolutnej swobody decyzyjnej i niemalże bezdennego worka na transferowe zachcianki, ewidentnie się wyczerpał i obecnie przynosi już tylko więcej szkód niż korzyści. I tak toksyczny związek Quälixa i Wilków dobiegł ostatecznie końca. Role w drużynie podzielono już według kompetencji: na ławce trenerskiej tymczasowo zasiadł opiekun ekipy rezerw, a prowadzenie polityki sportowej klubu powierzono podebranemu z Bremy Klausowi Allofsowi. Żeby jednak móc zacząć w pełni używać luksów towarzyszących pracy w samochodowym królestwie, Allofs musi najpierw zakasać rękawy i ostro wziąć się do sprzątania po swoim niechlujnym i niegospodarnym poprzedniku.

@www.web.de

Najważniejszym zadaniem nowego dyrektora sportowego jest oczywiście skrócenie zbyt szerokiej i niewyobrażalnie przepłaconej kadry zespołu. Jak pokazują opublikowane ostatnio przez Bild rankingi płacowe Bundesligi, Wolfsburg znajduje się w absolutnym czubie najhojniejszych pracodawców w piłkarskich Niemczech, choć próżno szukać go nie tylko w czołówce tabeli, ale nawet w jej górnej połówce. A przecież przez dobre kilka tygodni okupowali strefę spadkową, dobijając nawet do ligowego dna. Liczby są zresztą dla klubu z Volkswagen-Arena bezlitosne: każdy punkt zdobyty jesienią przez Wilki w niemieckiej ekstraklasie kosztował prawie 5,5 mln euro, czyniąc go najrozrzutniejszym klubem w stawce, podczas gdy w przypadku znajdującego się na drugim biegunie Fryburga kwota ta okazała się niemalże dziesięciokrotnie mniejsza. Nawet dla niedoścignionego finansowego hegemona, lidera tabeli i listy płac każde oczko w Bundeslidze stanowiło ponad dwukrotnie mniejszy koszt. Trudno się jednak dziwić takiemu stanowi rzeczy, skoro nawet zawodnikom głębokiej rezerwy, jak chociażby Sotiriosowi Kyrgiakosowi, Magath zagwarantował gaże wyższe niż pensje najlepiej zarabiających piłkarzy ponad połowy ligowych rywali.

Kilku klubowych pijawek udało się już Allofsowi pozbyć (Felipego i Russa wypożyczono z opcją pierwokupu, z Chorwatem Calem rozwiązano kontrakt), kilka innych jest bliskie odejścia, m.in. Emanuel Pogatetz, Yohandry Orozco czy Srđan Lakić. Stopień trudności zadania, przed którym został postawiony nowy dyrektor sportowy, doskonale oddaje jednak przedłużająca się saga transferowa tego ostatniego zawodnika: wiedząc bowiem, że Wolfsburg z wielką chęcią pozbyłby się chorwackiego napastnika, kasującego rocznie niemal dwukrotną pensję Roberta Lewandowskiego, frankfurckie Orły kartę Lakicia przyjmą wyłącznie za darmo. Dlatego, choć Eintracht z samym piłkarzem dogadał się już dobre kilkanaście dni temu, transfer od dłuższego czasu stoi w miejscu i coraz bardziej prawdopodobne wydaje się ostateczne zakończenie negocjacji fiaskiem, ku niezadowoleniu obu stron.

Przeciążone klubowe finanse to nie jedyny problem, jaki w spadku po Magathcie otrzymał jego sukcesor. Kilka dni temu do mediów wyciekły istotne informacje odnośnie umowy Diega Benaglia. Okazało się, że podpisany niemal rok temu nowy kontrakt Szwajcara zawierał najdziwniejszy zapis w Bundeslidze od czasu przeprowadzki Yıldıraya Baştürka do Stuttgartu i jego wpisanej klauzuli odstępnego, którą mógł uruchomić jeden z kilku wskazanych przez zawodnika klubów. Jeden z punktów w dokumencie kapitana Wilków pozwalał mu bowiem odejść za 3 mln euro, gdy Quälix przestanie być trenerem Wolfsburga. Jakby tego było mało, na papierze brakowało podpisu przedstawiciela klubu, co sprawiało, że zawodnik wraz z końcem trwającego sezonu mógł odejść za darmo. Błąd szybko jednak skorygowano i bramkarz związał się z zespołem do 2017 roku.

Problemy kadrowe i kuriozalny zapis w umowie Benaglia to pierwsze kłody, które zostały rzucone pod nogi Allofsa w nowym klubie. Co będzie dalej? Jakie pułapki na swojego następcę zastawił jeszcze Felix Magath? Albo inaczej: ile trupów wypadnie jeszcze z jego szafy?