poniedziałek, 30 stycznia 2012

Koniec nieudanych eksperymentów

W życiu każdego przychodzi czas na refleksje. Prawie trzy miesiące temu, na początku grudnia minionego roku, chwila zadumy dosięgła prezesa rady nadzorczej Bayernu Monachium, Karla-Heinza Rummenigge: "Nie sprowadzimy już żadnego młodego zawodnika z Ameryki Południowej, to po prostu nie ma sensu", stwierdził na łamach prasy. Cóż, trudno się z nim nie zgodzić. Przez prawie 20 lat monachijski gigant wydał na dziewięciu południowców około 40 milinów euro. Dość powiedzieć, że tylko jeden piłkarz z całej tej ferajny spełnił pokładane w nim nadzieje. Najwyższa pora przeanalizować wszystkie południowe wtopy transfery w wykonaniu Dumy Bawarii.

8. José Paolo Guerrero


Do Monachium trafił jako 18-latek, z dużo mniejszymi oczekiwaniami i za nieporównywalnie mniejsze pieniądze niż Roque Santa Cruz. Zrobił furorę w zespole rezerw i już sezon później został przez trenera Hitzfelda dołączony do kadry seniorskiej. Grywał głównie ogony, ale nic w tym dziwnego, skoro rywalizował o plac z takimi snajperami jak Pizarro czy Makaay. W ciągu trzyletniej przygody z pierwszym zespołem Bayernu wystąpił w 45 meczach, strzelając 13 goli. Był członkiem ekipy, która po raz pierwszy w historii niemieckiej piłki zdołała obronić dublet. Od kilku sezonów czołowa postać Hamburgera SV. Bo choć monachijskie progi okazały się dla niego zdecydowanie za wysokie, to w zespole z Imtech Arena znalazł swoje miejsce na ziemi, stając się ni mniej, ni więcej, po prostu ligowym średniakiem.

7. Roque Santa Cruz


Wspomniane już, pierwsze w tym zestawieniu, złote dziecko paragwajskiej piłki. W 1999 r. zapłacono za niego bagatela 5 milinów euro. Jednak El Chico nigdy tak naprawdę nie rozwinął w Monachium skrzydeł. Trafił do klubu z łatką wielkiego talentu, który, częściowo przez zbyt silną konkurencję, ale w głównej mierze przez kontuzje, Niemcy opuszczał z podkulonym ogonem. Błysnął za to na Wyspach, gdy w barwach Blackburn Rovers rozegrał sezon życia. Zachwycił na tyle, że włodarze klubu zdecydowali się ściągnąć z Paragwaju jego młodszego brata, również napastnika... Uczestnik trzech Mundiali, jedna z drogocennych zabawek szejków z Manchesteru. Wielki talent z potencjałem na grę w absolutnie topowych klubach świata, który skończył rozbijając się o europejskie średniaki. Suma sumarum też nie najgorzej.

6. Adolfo Valencia

El tren (pociąg) albo der Entlauber (ścinarka do liści). Ostatniego pseudonimu dorobił się raz po raz kopiąc piłkę wysoko nad bramką, wprost w korony drzew nieopodal boiska treningowego. Mimo wszelkich uszczypliwości, praktycznie jedyny sezon (drugi to ledwie trzy mecze i powrót do Ameryki Południowej) w barwach Bayernu był całkiem udany. 13 bramek w 31 spotkaniach to wynik bardzo przyzwoity. Gdyby tylko nie fakt, że Kolumbijczyk w zasadzie wystrzelał się w swoich trzech pierwszych występach i później trafiał już wyłącznie od święta. Sprowadzony za 5 milinów marek, co na początku lat 90. mogło robić wrażenie. Tak samo jak fakt, że piłkę było mu dane kopać na czterech kontynentach.

5. Mazinho

Po niewypałach kategorii średniej, zaczynamy powoli zbliżać się do wagi ciężkiej. Zawodnik z jakże polskim akcentem w personaliach (jedno z jego imion to Waldemar), przygodę z Bayernem miał równie udaną, co praktycznie wszyscy późniejsi kopacze w monachijskich barwach w jakikolwiek sposób związani z krajem znad Wisły (Banaczek, Borowski, Klose, Podolski, Sikorski, Trochowski czy Wojciechowski). Po niezłym początku (12 goli w 33 meczach w pierwszym sezonie), miejsca nad Izarą nie zagrzał. Po kilku chudych latach pożegnany bez żalu. Mazinho może mieć jednak osobisty powód do dumy: obok José Paolo Guerrero, to jedyny zawodnik z całego zestawienia, który może poszczycić się notą idealną od Kickera. Co więcej, dokonał tego przebywając na boisku zaledwie połówkę spotkania (wyczyn ten powtórzył kilkanaście lat później Peruwiańczyk, który na dodatek sezon później zapisał przy swoim nazwisku kolejną kickerowską jedynkę).

4. Julio dos Santos

Jeszcze jedna upadła gwiazdka z ojczyzny Yerba mate, o którym szerzej można przeczytać TUTAJ. Wielki talent i równie wielkie rozczarowanie. Jednak o ile w przypadku El Chico można śmiało wskazać kontuzje jako przyczyny braku oczekiwanego rozwoju zawodnika, tak w przypadku dos Santosa winowajcą był raczej Felix Magath. Albo po prostu... system skautingu, który błędnie ocenił rzeczywiste umiejętności i potencjał tego gracza.

3. Bernardo

(Bernardo z lewej, z prawej Mazinho)

Poziom rankingu zaczyna niebezpiecznie rosnąć. Niestety, nie poziom piłkarski a poziom absurdu. Krokodyl. Na jednym z klubowych spływów kajakowych Izarą, mimo zaleceń Uliego Hoeneßa, kapitan zespołu, Klaus Augenthaler, postanowił zażartować sobie z żółtodzioba. Zaalarmowany nagłym pojawieniem się w rzece krokodyli, Bernardo zaczął nerwowo wiosłować, próbując ujść z życiem... Historia jest równie humorystyczna, co cały epizod Brazylijczyka w Monachium, na który złożyło się jedynie 260 minut w pięciu występach. W statystykach zapisał się, a jakże, tylko i wyłącznie otrzymaniem żółtej kartki w jednym z ligowych meczów.

2. José Ernesto Sosa


Argentyński talent czystej wody, mogący pochwalić się identycznym pseudonimem co Lukas Podolski (El Principito; książę). W monachijskim gigancie zdegradowany jedynie do roli chłopa pańszczyźnianego. Pańszczyznę jednak odrobił: to właśnie jego centra posłana wprost na głowę Luci Toniego w 120. minucie dramatycznego boju z Getafe w ćwierćfinale Pucharu Uefa otworzyła Bawarczykom drzwi do kolejnej rundy. To było jednak za mało. Sosa w Monachium zdecydowanie rozczarował. Wrócił odbudowywać formę do ojczyzny, ale na nic się to zdało. Nie zabawił również w Neapolu, obecnie kopie za naszą wschodnią granicą.

1. Breno


Zdecydowany numer jeden, tysiące lat świetlnych przed konkurencją. Breno Vinicius Rodrigues Borges bądź po prostu Breno. Albo monachijska femme fatale. Były kapitan olimpijskiej reprezentacji Brazylii, rekomendowany przez Élbera, zgubę Bayernowi przynosi dokładnie od czterech lat. Najpierw były to tylko kartki (jedyna czerwień w meczu towarzyskim, jaką kiedykolwiek widziałem) i kontuzje, ostatnio Brazylijczyk, za którego niemiecki potentat zapłacił 12 grubych milionów, wniósł się jednak poziom wyżej. Zaczęło się od pożaru domu piłkarza, który w oczach monachijskiej prokuratury stał się również głównym podejrzanym. Kilkanaście dni spędził w areszcie, zanim klub zdecydował się wpłacić kaucję opiewającą na około pół miliona euro. Ostatecznie sąd uchylił też nałożony na gracza zakaz opuszczania kraju i Breno mógł razem z drużyną przygotowywać się do rundy wiosennej w Katarze. Klub zapewnił mu także fachową pomoc psychiatryczną. Na tym jednak nie koniec. Niezadowolony z braku obecności w kadrze na towarzyski mecz w Erfurcie, Brazylijczyk postanowił wylać swoje żale za pomocą jakże popularnego w ostatnim czasie wśród piłkarzy medium, czyli... Twittera: "Nie chcę mówić źle o zespole B, ale traktuję grę tam towarzysko. Co ja przeżywam... Bayern się ze mną bawi". Za swoje słowa zawodnik wylądował oczywiście na dywaniku szefostwa klubu, jednak po raz kolejny mu się upiekło. Nie minęło kilka dni, a Brazylijczyk znowu znalazł się na świeczniku. Tym razem zgłosił trenerowi Heynckesowi chorobę, żeby później zamiast udać się do domu w celu leczenia dolegliwości, zgłosić się do... salonu tatuażu. Cierpliwość do Breno zaczyna już nawet tracić człowiek stojący za jego transferem do Monachium, Giovane Élber, który doradza rodakowi powrót do ojczyzny. Zobaczymy, jak długo wybryki defensora akceptować będą włodarze monachijskiego giganta. Okaże się to już niebawem, bowiem za niecałe pół roku wygasa kontrakt wiążący Brazylijczyka z Bayernem...


Jedyny piłkarz bezpośrednio sprowadzony z Ameryki Południowej, o którym z całą pewnością można powiedzieć, że nie zawiódł to Martín Demichelis. Dlatego też nie został on włączony do powyższego zestawienia. Każdy z umieszczonych tam zawodników mniej lub bardziej (choć zdecydowanie częściej bardziej) rozczarował. Natomiast mały Beckenbauer, jak nazywano Argentyńczyka po transferze z River Plate, praktycznie przez całą swoją przygodę w Niemczech utrzymywał równą formę, nie schodził poniżej pewnego poziomu. Czasami wzbijał się na najwyższy europejski pułap, ale miewał też i gorsze dni. Ostatecznie nie potrafił znaleźć wspólnego języka z trenerem van Gaalem i musiał, niczym Brazylijczyk Lúcio półtora roku wcześniej, opuścić zespół rekordowego mistrza Niemiec. W żadnym razie nie można mu jednak zarzucić tego, że w barwach Bayernu nie spełnił pokładanych w nim nadziei.

Zupełnie inna kwestia to zawodnicy południowoamerykańscy posiadający doświadczenie z gry w Europie. Z takich zakupów monachijski klub w żadnym wypadku nie chce się wycofywać, a ostatnie ruchy pokazują tendencję wprost przeciwną. W przeszłości sprowadzano już nie tylko cały zastęp piłkarzy popularnych Aptekarzy, czyli Jorginho, Lúcio czy Zé Roberto, ale też Paulo Sérgio z włoskiej AS Romy (choć i on ma za sobą kilka lat gry w Leverkusen), Claudio Pizarro z Werderu Brema czy najnowsze nabytki: Rafinhę i Luiza Gustavo. Od dłuższego czasu z FC Hollywood łączony jest także brazylijski defensor rewelacji tegorocznych rozgrywek Bundesligi, Borussii Mönchengladbach, Dante. Transfery graczy ogranych już na Starym Kontynencie to gwarancja realnego wzmocnienia zespołu, a właśnie tego potrzebuje monachijski klub. W końcu Bayern Monachium to marka zbyt duża, żeby dalej pozwalała sobie na nieudane eksperymenty.

sobota, 28 stycznia 2012

Brakujące ogniwo

Naprawdę przykro jest patrzeć, kiedy ktoś przechodzi drogę odwrotną do baśniowego brzydkiego kaczątka i z dorodnego łabędzia przeobraża się w szkaradę. Taką zmianę można niestety zaobserwować w ostatnim czasie w zespole Werderu Brema. Drużyny, która w minionym dziesięcioleciu grała prawdopodobnie najmilszą dla oka piłkę w całej Bundeslidze, a obecnie jej spotkania są raczej karą dla widza. A wszelkie zmartwienia sympatyków bremeńskiej ekipy zaczęły się odkąd na Weserstadion zabrakło dyrygenta ofensywy z prawdziwego zdarzenia...


Pierwszym krokiem do ewolucji stylu gry Werderu było sprowadzenie w 2002 r. francuskiego rozgrywającego, Johana Micoud. Francuz wprowadził do Bundesligi nową jakość. Markę, jakiej do tej pory w Niemczech praktycznie nie było. Finezyjnie poruszający się po boisku pomocnik był jedną z niewielu smug perfekcji w lidze pełnej kopaczy o zupełnie odwrotnej charakterystyce. I choć w pierwszym sezonie w Bremie musiał uznać wyższość Bayernu Monachium i jedynie z zazdrością patrzeć na Dumę Bawarii, która do Srebrnej Patery dołożyła też Puchar Niemiec, tak rok później to Zielono-biali byli nie do zatrzymania. Zespół dowodzony na boisku przez Francuza, którego dzielnie wspierał blok defensywny z Mladenem Krstajiciem i Valérienem Ismaëlem na czele oraz najlepszy strzelec i zawodnik rozgrywek ligowych, Aílton, nie pozostawił żadnych złudzeń rywalom w walce o tytuł. Na czele tabeli Werder był już na półmetku, a do końca sezonu jedynie potwierdzał swoją przewagę nad przeciwnikami. Co więcej, w finale DFB-Pokal pokonali drugoligową Alemannię Akwizgran i zdobywając dublet, powtórzyli wyczyn Bawarczyków sprzed roku (jako czwarta i do tej pory ostatnia drużyna w historii niemieckiej piłki, oprócz wspomnianego już Bayernu, 1. FC Kolonii oraz drużyny FC Schalke, która sztuki tej dokonała jeszcze w czasach międzywojennych). W tamtym sezonie Bremeńczycy rozpoczęli również swoje kilkuletnie panowanie (wyłączając jedynie kolejne rozgrywki, gdy lepszy w tej kwestii był tylko Bayern) jeżeli chodzi o liczbę zdobytych goli w Bundeslidze.


W międzyczasie na Weserstadion doszło do zmiany kapitana okrętu. Uwielbianego przez kibiców Francuza, jednego z najlepszych piłkarzy, którym przyszło grać kiedykolwiek w Bremie, miał zastąpić Diego Ribas da Cunha. Ten sam, który w brazylijskim Santosie FC błyszczał razem z Robinho, Elano i Renato, doprowadzając klub do mistrzostwa w roku 2002. Jednak również ten sam, który po wyjeździe do Europy nie sprostał zadaniu zastąpienia innego wielkiego rozgrywającego - Brazylijczyka Deco, który wcześniej FC Porto zamienił na wielką Barcelonę. Diego nie miał żadnych problemów z adaptacją w Niemczech. Po pierwszej rundzie to właśnie klub z Bremy zdobył tytuł Mistrza Jesieni, a Diego, choć zawodnik o zdecydowanie innej charakterystyce niż Micoud, doskonale dowodził drużyną opartą na tym samym schemacie, co Werder sprzed trzech sezonów: solidny bramkarz (Wiese; wcześniej Reinke), mur na środku defensywy (Mertesacker/Naldo; Ismaël/Krstajić), znakomity defensywny pomocnik (Frings; Baumann/Ernst), strzelec wyborowy (Klose; Aílton) oraz niezmiennie na ławce prawdopodobnie najdłużej pracujący z zespołem trener tymczasowy na świecie - Thomas Schaaf. Nowej ekipie osiągnięcia swoich poprzedników powtórzyć się jednak nie udało, a na koniec sezonu dali się wyprzedzić nie tylko nowemu mistrzowi ze Stuttgartu, ale też i drużynie Königsblauen. Dla Diego sezon ten był przełomowy. Po raz pierwszy został dostrzeżony przez selekcjonera reprezentacji Brazylii, głosami kibiców został wybrany najlepszym piłkarzem Bundesligi, a do bramki rywala trafiał nawet ze swojej połowy. W czasie dwóch kolejnych sezonów, jaki przyszło mu spędzić w Niemczech, dalej królował. I choć już nie w takim stopniu jak w swoim debiutanckim sezonie, to nadal był jednym z wiodących piłkarzy w Bundeslidze, doprowadzając swój zespół m.in. do wicemistrzostwa rok później. A kiedy szefostwo Zielono-białych dokooptowało do składu niepozornego młodziana rodem z Gelsenkirchen, wydawało się, że nic nie stanie Bremeńczykom na drodze do kolejnych tryumfów.


Mesut Özil, bo o nim mowa, po nieśmiałym wprowadzaniu do drużyny przez Schaafa, po kilku kolejkach stał się jej podstawowym i wiodącym zawodnikiem. Wspólnie z Diego i bremeńskim synem marnotrawnym, Claudio Pizarro, stworzył zabójcze trio ofensywne. Tylko tych trzech zawodników przyczyniło się do zdobycia 55 (!) ze wszystkich 64 bramek, jakie w sezonie ligowym strzelił Werder. Tercet dokonał rzezi w Monachium, bez żadnych skrupułów lejąc mistrza 5:2, ale i w europejskich rozgrywkach radził sobie nieźle. I choć dość niespodziewanie na rzecz greckiego Panathinaikosu na wiosnę przyszło Bremeńczykom grywać jedynie w Pucharze Uefa, to podopieczni Schaafa potraktowali te rozgrywki jak najbardziej serio. W drodze do ostatniego w historii finału tych rozgrywek nie bez problemu zostawili w tyle Milan, Hamburger SV czy kata Lecha Poznań, włoskie Udinese. Decydujące stracie, niczym włoski finał Ligi Mistrzów kilka lat wcześniej Pavel Nedvěd, opuścić musiał jednak pauzujący za kartki Brazylijczyk. Werder poległ dopiero po dogrywce, a niepowodzenie odbił sobie zdobywając Puchar Niemiec 10 dni później. Po zakończeniu sezonu, po trwających długie miesiące spekulacjach na temat swojego odejścia, klub opuścił Diego. Zarząd mógł sobie pozwolić na taki ruch, bowiem w kadrze miał zawodnika o jeszcze większym potencjale niż znakomity Brazylijczyk. Gwiazda młodego Özila świeciła coraz mocniej nie tylko w rodzimej lidze, ale i w reprezentacji. Nic więc dziwnego, że po niezwykle udanym dla drużyny narodowej Niemiec, ale też i dla samego piłkarza, Mundialu w Afryce, do biura Klaus Allofsa napłynęło wiele zapytań o gwiazdora Werderu. Sam zawodnik zdecydował się na wielki Real Madryt a swoim odejściem zostawił w Bremie dziurę wielkości leju po wybuchu bomby atomowej.

Naturalnym następcą Özila miał zostać Aaron Hunt, piłkarz, zdaniem Allofsa, o nie mniejszym potencjale i umiejętnościach niż  były rozgrywający zespołu. I choć po odejściu motoru napędowego Werderu sporo mówiło się o jego potencjalnym następcy w osobach m.in. Rafaela van der Vaarta czy Hatema Ben Arfy, zarząd z Bremy ucinał wszelkie spekulacje i z całym przekonaniem wypowiadał się o braku potrzeby takiego transferu. Tak jak w poprzednich latach ekipa Schaafa bezboleśnie przechodziła przekazanie pałeczki, a każdy kolejny dyrygent okazywał się bardziej kompetentny niż jego poprzednik, tak i teraz Hunt miał bez problemu stać się mózgiem ofensywy Bremeńczyków. Niestety, pobożne życzenia władz Werderu okazały się zwykłymi mrzonkami a okręt od półtora roku dryfuje bez ładu i składu. W tym czasie domniemany kapitan wsławił się głównie bandyckim atakiem na nogi Toniego Kroosa, za co słusznie trzy kolejne kolejki spędził na trybunach. Lekiem na całe zło nie został również nieźle radzący sobie rok wcześniej w 1. FC Norymberdze, Mehmet Ekici. Jesienią był raczej zmiennikiem i nie pokazał nic, co mogłoby zwiastować poprawę po wznowieniu rozgrywek. Totalną klapą skończyły się próby wprowadzenia do zespołu młodego Floriana Trinksa, a los okazał się mało łaskawy dla Felixa Kroosa i wydaje się, że wszelki talent na miarę piłkarza naprawdę wysokiej klasy przypadł jego starszemu bratu.


Allofs chyba wreszcie zrozumiał swój błąd, bo wczoraj praktycznie dopiął transfer utalentowanego rozgrywającego z Austrii. Zlatko Junuzović ma w poniedziałek przejść badania medyczne i jeżeli przebiegną one pomyślnie,  zawodnik dołączy do zespołu. W ojczyźnie nazywany jest austriackim Özilem, a w lidze austriackiej zdążył już namieszać - jako 23-latek uznany został zarówno przez trenerów, jak i kibiców  najlepszym graczem tamtejszej ligi. W Niemczech będzie miał szansę potwierdzić swoje umiejętności. W poprzednich rozgrywkach Werder zdobył ledwo 47 bramek, najmniej od sezonu 1998/99. Od sezonu, gdy karierę bardzo powoli kończył Dieter Eilts, a Aílton czy Frings stawiali swoje pierwsze piłkarskie kroki. Jesienią było już zdecydowanie lepiej, jednak tej drużynie wciąż brakuje kogoś, kto w końcu weźmie na siebie odpowiedzialność rozgrywania kolejnych akcji. Wcale niemłodego już Austriaka czeka więc niemałe wyzwanie. Musi przywrócić blask dawnej potędze. Nawet nie w kwestii prowadzenia do sukcesów a wyłącznie poprawienia widowiskowości gry Bremeńczyków. Kolejny, drugi już następca Özila nie powinien się jednak martwić: gra Werderu gorzej po prostu wyglądać już nie może.