wtorek, 28 lutego 2012

Koniec ligowego sezonu Schalke. I co dalej?

W końcówce niedzielnego spotkania na Allianz Arena kamera wyłapała ubranego w koszulkę gospodarzy chłopaka, który skradał całusy dziewczynie odzianej w barwy klubu z Gelsenkirchen. Na murawie przez pełne 90 minut nie było jednak żadnej czułości a Bayern bez litości rozprawił się z przeciwnikiem. Monachijczycy niczym doświadczony bokser wypunktowali przyjezdnych, a jedynie dwa celne ciosy Königsblauen mogą zawdzięczać tylko i wyłącznie doskonałej dyspozycji Timo Hildebranda. Tym samym ligowe zmagania dla FC Schalke 04 dobiegły końca, a najwyższe futbolowe laury w Niemczech w obecnym sezonie rozdzielą między siebie dwie Borussie oraz zespół bawarskiego giganta.


Ekipa z Veltins-Arena nie bez przyczyny jest od lat dla kibiców niemieckiej piłki synonimem futbolowego frajerstwa i psychicznego spalania się w kluczowych momentach. Najsłynniejsze i najbardziej spektakularne obrazy dotyczą oczywiście niezwykle dramatycznego finiszu rozgrywek ligowych w pierwszym sezonie nowego tysiąclecia, ale Schalke na ostatniej prostej przegrywało w minionej dekadzie jeszcze dwa razy. Zaledwie na dwie kolejki przed zakończeniem ligowych zmagań przed pięcioma laty podopieczni Mirko Slomki mieli punkt przewagi nad VfB Stuttgart i wszystkie argumenty w walce o tytuł w swoich rękach, bo do rozegrania zostały im tylko mecze z niewalczącymi już o nic drużynami z Dortmundu i Bielefeldu. Jednak w Derbach Zagłebia Ruhry Borussia skutecznie wybiła z głowy odwiecznemu rywalowi marzenia o jakiejkolwiek zdobyczy punktowej. Gwóźdź to trumny przyjezdnych wbił w końcówce spotkania Ebi Smolarek, a Schalke po raz kolejny musiało obejść się smakiem. Nie inaczej było trzy sezony później. Wtedy również na dwie kolejki przed końcem rozgrywek Königsblauen wspólnie z Bayernem znajdowali się na szczycie tabeli, żeby w decydujących spotkaniach wywalczyć ledwie oczko i ostatecznie wieczne oczekiwania na miano najlepszej drużyny piłkarskiej w Niemczech odłożyć na kolejny rok. A tych w maju minie już 54. Kiedy ostatni raz kibice w Gelsenkirchen mogli cieszyć się ze zdobycia Srebrnej Patery, Smolarek senior stawiał swoje pierwsze samodzielne kroki, rząd Stanów Zjednoczonych powoływał do życia agencję kosmiczną NASA, a w Danii opatentowano klocki LEGO. Schalke na tytuł mistrzowski czeka najdłużej ze wszystkich niemieckich potęg. W czasie gelsenkirchskiego impasu Bundesliga koronowała 13 różnych mistrzów, a najlepszy okazywał się m.in. beniaminek ze wzgórza Betze czy niemal niezniszczalny wiosną 2009 dwugłowy smok z miasta Volkswagena.


Jednak zła passa musi zostać przecież kiedyś przerwana, a dobra karma musi powrócić. I choć trwająca od kilku dekad niemoc FC Schalke w walce o mistrzostwo Niemiec jest częstym obiektem żartów i kpin sympatyków wszystkich klubów Bundesligi, nie tylko kibiców Borussii Dortmund, to w obecnych rozgrywkach zwolennicy Königsblauen mieli sporo powodów do radości i nieśmiało mogli nawet myśleć o dołączeniu do wyścigu o Srebrną Paterę. Po nie najlepszym starcie nowy-stary trener, Huub Stevens, zebrał klocki do kupy i złożył z nich dobrze radzącą sobie układankę. Gola za golem strzelali Raúl i przede wszystkim główna armata drużyny, będący w genialnej formie Klaas-Jan Huntelaar, nieoczekiwanym i godnym zastępcą Neuera okazał się Lars Unnerstall, brylował Peruwiańczyk Farfán, a na dobre w jedenastce zadomowili się młodzi Papadopoulos i Draxler. A gdy pierwszoplanowych postaci brakowało bądź spisywały się słabiej, o losach meczów potrafili rozstrzygać zmiennicy jak Teemu Pukki czy Ciprian Marica. Co więcej, kilka miesięcy wcześniej na przeciwległej półkuli ekipa teksańskich Rumaków, dowodzona przecież przez Niemca, potrafiła odrodzić się niczym feniks z popiołów i odwrócić bieg straconych już niemal finałów. Ta sama wyśmiewana  i wyszydzana ekipa, która jeszcze przed kilkoma laty w równie niewiarygodnych okolicznościach co Schalke w 2001 roku przegrała mistrzostwo NBA i w oczach milionów sympatyków koszykówki była po prostu zbyt soft by kiedykolwiek poważnie powalczyć o tytuł.

Jeszcze na półmetku rozgrywek klub z Zagłębia Ruhry tracił tylko trzy oczka do lidera, a po pierwszej wiosennej kolejce zrównał się nawet punktami z Bayernem i Borussią Dortmund. Jednak zaledwie remis w domowym spotkaniu z 1. FSV Moguncją i tęgie lanie w Mönchengladbach podziałały na podopiecznych Huuba Stevensa niczym kubeł zimnej wody. Na nic zdało się przekonujące zwycięstwo z Wilkami, bo w niedzielę Markus Merk zespół z Monachium po raz enty pozbawił ekipę z Veltins-Arena jakichkolwiek szans na mistrzowski tytuł. Dla Schalke była to czwarta porażka w piątym meczu z drużynami z czołówki tabeli (dwukrotnie 0:2 z Bayernem, 1:0 i 0:3 z Mönchengladbach oraz 0:2 z Dortmundem), a dla Dumy Bawarii drugi oddech w pogoni za maszyną Kloppa. Popisową partię wśród Bawaryczków rozegrał Franck Ribéry, a występ duetu Gustavo-Alaba w środku pola chyba ostatecznie przekonał Juppa Heynckesa, że do Tymoszczuka warto zwrócić się jedynie w przypadku potrzeby zaopatrzenia w napoje wyskokowe domowej produkcji. O postawie gości niech najlepiej świadczy fakt, że wyróżnić można jedynie bramkarza. Timo Hildebrand w drugim kolejnym meczu przypomniał o sobie doskonałym występem. Doskonałym na linii, bo jego jedyna interwencja na przedpolu skończyła się wielbłądem, po którym Ribéry wyprowadził swój zespół na prowadzenie.

Wraz z ostatnim gwizdkiem sędziego Weinera w niedzielnego popołudnie, zakończył się dla Schalke ligowy sezon 2011/12. Klub z Gelsenkirchen zajmuje obecnie czwarte miejsce w tabeli, gwarantujące udział w eliminacjach przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów, i ma bezpieczną, siedmiopunktową przewagę nad kolejnym Bayerem Leverkusen. Bój o mistrzostwo czy Puchar Niemiec już podopiecznym Stevensa nie grozi. Königsblauen mogą więc w pełni skupić się na występach w Lidze Europy, w ramach której już za nieco ponad tydzień czeka ich pierwsza potyczka z holenderskim Twente Enschede. Innego rodzaju walka czeka natomiast w najbliższym czasie działaczy z Veltins-Arena.


W czerwcu wygasają umowy łączące z klubem Raúla i Jeffersona Farfána, czyli dwa ważne ofensywne ogniwa. Zdecydowanie gorzej wygląda sprawa Peruwiańczyka. Zawodnik i jego menedżer żądają niebotycznych pieniędzy za podpisanie kontraktu (mówi się o 14 milionach euro), a zimą Horst Heldt, dyrektor sportowy klubu, sprowadził nawet następcę skrzydłowego - Nigeryjczyka Chinedu Obasiego z TSG Hoffenheim. Trener Stevens jest już przekonany o odejściu Farfána i na łamach prasy namawia go do walki o tytuł dla Schalke i o promocję dla siebie samego. Drużyny zainteresowane usługami zawodnika to według niemieckiej prasy zespoły brytyjskie (Arsenal, Chelsea), rosyjskie (Lokomotiw, Rubin) i włoskie (Inter). Jeżeli chodzi o Hiszpana, to zarząd chce zaoferować mu roczny kontrakt, natomiast sam Raúl chętniej podpisałby umowę dwuletnią. W prasie pisze się również o opcjach z Azji i Stanów Zjednoczonych. Thierry Henry i David Beckham zachęcali już napastnika do przeprowadzki za ocean, a bardzo entuzjastycznie na ten wariant zapatruje się ponoć żona piłkarza. Wydaje się jednak, że niedługo Raúl, który szybko zaaklimatyzował się na Veltins-Arena i momentalnie został ulubieńcem kibiców, parafuje nowy kontrakt z Schalke.

Nie będzie za to powtórki z lata 2011 i kolejny kapitan nie zamieni Gelsenkirchen na stolicę Bawarii. Benedikt Höwedes zdecydowanie zaprzeczył doniesieniom o swoich przenosinach do Monachium: "Bayern nie jest dla mnie żadnym tematem. Koncentruję się na grze w Schalke. W piłce jednak nie istnieje słowo nigdy. Ale teraz nie mam zamiaru opuszczać klubu i nie myślę o żadnej zmianie". Dopięto również pierwszy letni transfer. Zespół wzmocni znajdujący się w cieniu genialnego kwartetu Źrebaków filar środka pola ekipy Favre'a - Roman Neustädter. Być może w zmienionym składzie, ale z tym samym od kilku dekad celem i z tą samą nadzieją rozpocznie drużyna Königsblauen następny sezon - odzyskać mistrzostwo Niemiec. W końcu za rok przypada kolejna już okrągła rocznica od ostatniej Srebrnej Patery w Gelsenkirchen.

sobota, 25 lutego 2012

Jednodziałowe okręty na wodach Bundesligi

W 2004 roku głosami telewidzów wyłoniono najlepszego niemieckiego sportowca minionego stulecia. Franz Beckenbauer znalazł się tuż za podium, ustępując jedynie postaciom wybitnym, prawdziwym wirtuozom w swoich dyscyplinach - Michaelowi Schumacherowi, Birgit Fischer oraz Steffi Graf. Zapytany o komentarz do wyników plebiscytu, Kaiser stwierdził tylko: "Jako ktoś, kto uprawiał sport drużynowy, czuję się trochę niezręcznie zajmując tak wysoką pozycję". Jednak jak pokazują karty historii, w bundesligowych dziejach znajdziemy paręnastu zawodników, którzy zdobywanymi bramkami niemal w pojedynkę prowadzili swoje drużyny do mniejszych lub większych sukcesów a heroiczną postawą z całą pewnością zasłużyli na najwyższe laury. Czas poznać jednodziałowe okręty na wodach piłkarskiej Bundesligi.


Historię nowego futbolowego tworu na terenie ówczesnej Republiki Federalnej Niemiec z wysokiego C (ewentualnie z wysokiego A, jak zwykł mawiać na antenie Eurosportu Tomasz Kłos) zaczął rodowity Hamburczyk i ikona klubu z Imtech Arena, Uwe Seeler. Najlepszy snajper premierowego sezonu 63/64 wbił przeciwnikom 30 goli, co stanowiło 43,5% dorobku bramkowego całego zespołu. Masa trafień legendarnego napastnika jednak na nic się zdała. Hamburger SV zakończył rozgrywki na zaledwie szóstej pozycji a do pierwszego w historii zwycięzcy Bundesligi, 1. FC Kolonii, stracił aż 13 oczek (do 1995 roku za wygraną przyznawano tylko dwa punkty). Zresztą strzelców wyborowych na początku istnienia Bundesligi nie brakowało. Już dwa lata później Lothar Emmerich w pojedynkę doprowadził do wicemistrzostwa Borussię Dortmund. Emma strzelił 31 goli, jego partnerzy tylko o osiem więcej. Dość powiedzieć, że gdyby nie jego trafienia, BVB rozgrywki zakończyłoby na... jedenastej pozycji. Końcówka lat 60. to również początek supremacji Bombera Narodu, który w latach 67-74 aż sześciokrotnie przywdziewał koronę króla strzelców. Co ciekawe, w najbardziej znaczący sposób Müller wpłynął na wyniki Bayernu Monachium wcale nie wtedy, gdy zdobywał rekordowe 40 goli albo zbliżał się do tego rezultatu, a w sezonie 68/69, kiedy wpisał się na listę strzelców zaledwie 30-krotnie. Wtedy też po raz pierwszy (i jak do tej pory jedyny) trafienia jednego zawodnika przesądziły o tytule mistrzowskim. Bez snajpera w składzie, drużyna z Monachium miałaby na koncie jedynie 31 bramek (zamiast 61), 35 punktów (46) a sezon skończyłaby na siódmej lokacie.

Również i w kolejnej dekadzie nie brakowało drużyn z jedną tylko strzelbą. Klaus Fischer, legendarny snajper Königsblauen, zanim trafił do Gelsenkirchen, ustrzelił niemal połowę bramek (19/41) klubu z niebieskiej strony Monachium w sezonie 69/70, ale i tak nie uchronił Lwów przed degradacją. Ten sezon odznaczył się też piramidą strzelców o niespotykanym wyglądzie - Fischer wraz z trzema innymi zawodnikami musiał się zadowolić drugim miejscem, a liczba bramek zdobyta przez najskuteczniejszego w sezonie Müllera była... dwukrotnie większa. Jednak rok później znalazł się mocny na Bombera. Lothar Kobluhn, pierwszy w historii Bundesligi król strzelców grający na pozycji pomocnika swoimi 24 golami (cały dorobek jego zespołu, Rot-Weiß Oberhausen, to 54 trafienia) pozbawił ikonę Bayernu niewiarygodnej passy sześciu kolejnych tytułów (korona w latach 69-70 i 72-74), a klub utrzymał w najwyższej klasie rozgrywkowej. Co ciekawe, w związku z aferą korupcyjną, w którą zamieszany był w tamtym sezonie zespół Kobluhna, zawodnikowi nie została przyznana pamiątkowa statuetka. W 2007 roku, 36 lat po całym zajściu, sprawę pomyślnie dla piłkarza ostatecznie rozstrzygnął Kicker, a sam zawodnik mógł wreszcie odebrać upragnione trofeum.


Na drodze do współczesności spotykamy jeszcze dwa przypadki graczy, którzy w pojedynkę stanowili o sile drużyny. Pierwszy znajdujemy w połowie lat 70. To napastnik VfL Bochum o polsko-brzmiącym nazwisku Kaczor. Josef Kaczor zdobył 21 z 47 bramek swojego zespołu w sezonie 76/77 i wyraźnie przyczynił się do utrzymania ekipy z Zagłębia Ruhry w Bundeslidze. W samej jednak lidze znalazło się aż pięciu lepszych strzelców od zawodnika z Bochum. Ostatni przystanek przed okrętami XXI-wiecznymi nazywa się Fritz Walter. Z legendą drugiego najbardziej polskiego klubu w Bundeslidze nic go jednak nie łączy, przynajmniej jeśli chodzi o więzy rodzinne. Bo imię dostał na cześć byłego kapitana Mannschaftu. Fritzle w sezonie 86/87, swoim ostatnim w barwach Waldhof Mannheim, zaliczył 23 trafienia (dorobek drużyny - 52 gole), minimalnie przegrywając walkę o koronę króla strzelców, i uchronił zespół przed spadkiem. Rok później grał już w Stuttgarcie, w barwach którego strzelił ponad 100 bramek a także wywalczył w końcu statuetkę dla najlepszego strzelca Bundesligi.

Jednodziałowe okręty, po prawie trzech dekadach posuchy, powróciły na wody Bundesligi na początku nowego stulecia za sprawą prawdopodobnie najbardziej zaskakującego króla strzelców na niemieckich salonach w ostatnich kilkunastu latach. Znany z zamiłowania do Słowian Wolfgang Wolf (o którym szerzej można przeczytaj TUTAJ) potrafił sprowadzać na pęczki zawodników co najwyżej średnich, ale kilka perełek niewątpliwie mu się trafiło, a wśród nich m.in. Marek Mintál. Słowak już w pierwszym sezonie na zapleczu Bundesligi trafiał najczęściej, wydatnie przyczyniając się do awansu. Poziom wyżej powtórzył swój wyczyn, czym skutecznie oddalił od 1. FC Norymbergi widmo spadku. Atakujący posłał piłkę do siatki aż 24 razy, co stanowiło niecałe 44% wszystkich trafień drużyny z Bawarii.


Na kolejne indywidualne popisy przyszło nam czekać cztery lata. Wtedy to dali znać o sobie kolejni Słowianie: Milivoje Novaković i Artur Wichniarek. Słoweniec zdobył 16 ze wszystkich 35 goli Kozłów, aż czterokrotnie strzelając zwycięskie bramki, a doskonała forma napastnika pozwoliła Kolończykom pozostać w elicie. Z kolei mimo równie dużego wkładu w dorobek strzelecki Arminii Bielefeld (13/29), Król Artur nie uratował popularnej Windzie ekstraklasy i zespół z Schüco Arena poleciał w dół. Tym razem na samo dno... Warto w tym miejscu zaznaczyć, że zarówno Wichniarek, jak i Novaković w przekroju całych rozgrywek strzelcami byli co najwyżej średnimi, bo w klasyfikacji strzelców zajęli dopiero odpowiednio dziesiąte i siódme miejsce.


Zbliżając się do obecnego sezonu, w coraz gorszych klubach pojawiają się coraz lepsi snajperzy. W poprzednich rozgrywkach zanotowaliśmy rekordzistów pod względem. Aktualny wicekról strzelców, Papiss Demba Cissé, okazał się gorszy jedynie od monachijskiej maszyny do strzelania goli, Mario Gómeza, ale i tak jego wynik musi robić wrażenie - 22 gole w barwach słabiutkiego Fryburga, co stanowi jednocześnie 53,7% (!) wszystkich bramek zespołu. Nie trzeba chyba wspominać, że gdyby nie Senegalczyk, to ekipa Robina Dutta z hukiem poleciałaby klasę niżej. Osiągnięcia Cissé nie zaimponowały jednak szefostwu Bayernu Monachium, bo pomimo spekulacji na temat ewentualnego transferu, ostatecznie do niczego nie doszło. Zimą Senegalczyk dołączył do swojego rodaka znanego z gry w TSG Hoffenheim, Demby By, a z tamtejszymi kibicami zdążył się już nawet odpowiednio przywitać. Panowie Hoeness i spółka mają więc chyba czego żałować... Rok temu ponownie błysnął w Niemczech też Theofanis Gekas. Grek raz już uratował Bundesligę, VfL Bochum w sezonie 2006/07, tym razem się nie udało. Ponad połowa bramek (16/31; 51,6%) Eintrachtu Frankfurt padła łupem napastnika, ale Orły po wiosennej katastrofie nie zdołały uniknąć spadku. Obecnie są jednak na najlepszej drodze, żeby wrócić na salony. Jednak już bez Gekasa, bo ten od zimy jest nowym postrachem bramkarzy w Turcji.

W tegorocznych rozgrywkach na wodach Bundesligi pływa w zasadzie tylko jeden jednodziałowy okręt, ale za to najwyższej klasy: Lukas Podolski. Dysponujący niezwykle szerokim asortymentem pocisków Prinz Poldi jest prawdziwą opoką Kozłów w obecnym sezonie. Będący w życiowej formie zawodnik zdążył już 15 razy pokonać bramkarzy rywali i asystować przy pięciu kolejnych golach. Wynik niezwykle imponujący, szczególnie, że Kolonia zdobyła do tej pory... 30 bramek. Bez Podolskiego na boisku Kolończycy trafili tylko trzy razy, w tym zaledwie raz, odkąd urodzony w Gliwicach napastnik pauzuje z powodu kontuzji. Mimo zapowiadanego powrotu tylko na ławkę rezerowych Poldiego w dzisiejszym meczu, Ståle Solbakken posłał go w bój od pierwszych minut. Wydaje się, że koledzy z zespołu mogą odetchnąć z ulgą. Jeszcze dwie kolejki temu podobnym statusem i wkładem w wyniki zespołu (50% zdobytych bramek) mógł pochwalić się Mohammed Abdellaoue z Hanoweru 96. Jednak przed tygodniem, jak na złość, pod nieobecność Norwega jego koledzy bez litości rozprawili się z VfB Stuttgart, aplikując im cztery bramki. Czyli tyle samo, co w poprzednich... pięciu kolejkach.


Żeby jednak nie było tak monotonnie, Bundesliga oferuje nam okręty wszelkiego rodzaju. Wobec tego znajdziemy tam również łodzie z inną liczbą armat na pokładzie. I tak doskonałym przykładem okrętu czterodziałowego jest Borussia Mönchengladbach w obecnych rozgrywkach. Kwartet Arango-Hanke-Herrmann-Reus odpowiedzialny jest za strzelenie... 30 z 37 bramek Źrebaków. Trzykrotnie z rzutu karnego trafiał kapitan zespołu, Filip Daems, a za każdym razem faulowany był, oczywiście, Marco Reus. Ledwo dwa gole Borussii zdobyte zostały bez jakiegokolwiek udziału genialnego kwartetu... Okręt trójdziałowy? Proszę bardzo: Werder Brema w sezonie 09/10. Trio Diego-Pizarro-Özil maczało palce w 55 z 67 goli Bremeńczyków w lidze, a wcale nie gorzej radziło sobie w Pucharze Uefa. À propos znaczenia tych zawodników dla klubu, dość powiedzieć, że gdy w finale zabrakło zawieszonego za kartki Brazylijczyka, Werder musiał uznać wyższość Górników z Doniecka. Natomiast za doskonały przykład okrętu dwudziałowego może posłużyć duet, który poprowadził Wilków do historycznego tytułu Mistrza Niemiec. Atak Edin Džeko-Grafite w ciągu całych rozgrywek zadziwiał skutecznością i miał udział w 75 (!) z 80 trafień drużyny Magatha w pamiętnym sezonie. I na deser okręt bez jakiejkolwiek siły rażenia, czyli istna maskotka w dziejach Bundesligi: Tasmania 1900 Berlin. W najwyższej klasie rozgrywkowej występowali zaledwie rok (sezon 65/66), a rekordów na swoim koncie mają niewiele mniej niż Bayern Monachium. Niestety, wszystkie z nich negatywne, z zaledwie 15 strzelonymi bramkami w ciągu całego sezonu na czele...

piątek, 10 lutego 2012

Prywatny folwark Don Juppa

W lipcu zeszłego roku Jupp Heynckes po raz trzeci został trenerem Bayernu. Pierwsza przygoda żywej legendy Borussii Mönchengladbach z bawarskim gigantem przypadła na przełom lat 80. i 90. Trwała niewiele ponad cztery lata i nie obfitowała w spektakularne sukcesy, ale była też zdecydowanie dłuższa i miała zupełnie inny charakter niż przyszłe epizody szkoleniowca z rekordowym mistrzem Niemiec. Bo później Heynckes przybywał do Monachium już tylko sprzątać. Najpierw objął zespół na finalne pięć kolejek sezonu 2008/09 po trenerskim szarlatanie, Jürgenie Klinsmannie, a kilka miesięcy temu musiał zbierać do kupy szczątki drużyny, które pozostały w szatni Allianz Arena po dwuletnim pobycie Louisa van Gaala. I choć prywatnie od wielu lat jest przyjacielem Hoeneßa, potrafi oddzielić przyjaźń od pracy. Kiedy ten niezadowolony z postawy piłkarzy wparował do szatni w przerwie meczu ostatniej rundy kwalifikacji do Ligi Mistrzów, Heynckes zagroził odejściem. I dodał: "Nigdy nie zgodzę się, żeby prezydent klubu w przerwie meczu rozmawiał z zawodnikami. Szatnia to teren trenera i nikt inny nie ma tam nic do powiedzenia". W końcu to jego prywatny folwark. I w trwającym sezonie Don Jupp robi, co mu się żywnie podoba.


Heynckes kontrakt z Dumą Bawarii podpisał już w marcu. Holenderski trener monachijczyków nie był z tego faktu zadowolony, bo przecież automatycznie oznaczało to koniec przygody van Gaala na Allianz Arena wraz z zakończeniem sezonu. Poproszony o komentarz odnośnie do całej sytuacji, nie omieszkał skwitować zajścia kąśliwą uwagą: "Myślę, że ma wystarczające doświadczenie. I przeczytałem, że zna się też z zarządem i prezydentem [Hoeneßem], więc na pewno ma nade mną przewagę". Koniec końców Holender wyleciał już dwa tygodnie później, a jego miejsce zajął dotychczasowy asystent, Andries Jonker. Pierwszym wyzwaniem Heynckesa był oczyszczenie atmosfery, jaką zostawił po sobie Holender. A ten postacią był dość osobliwą. Często popadał z zawodnikami w konflikty, a te największe, jak z Lúcio, Demichelisem czy Tonim, kończyły się transferami ważnych przecież graczy. Nie bał się też sprzeciwiać przełożonym i sadzać na ławce Mario Gómeza, najdroższego w historii piłkarza Bundesligi, a w mediach aż huczało o jego nietypowych  metodach motywacyjnych. Co nie zmienia jednak faktu, że dla klubu zrobił bardzo dużo - w swoim pierwszym sezonie pracy otarł się o potrójną koronę, z drużyny rezerw wyciągnął Müllera czy Badstubera, a Bastian Schweinsteiger pod batutą Holendra wyrósł na prawdziwego wodza w środku pola Bayernu. Nowy trener Gwiazdy Południa stanowi swoiste przeciwieństwo van Gaala. Heynckes jest raczej wyciszony, a sprawy między nim a zawodnikami nie znajdują ujścia do gazet. W Monachium ma też ponownie spełniać rolę mentora dla wielkiej nadziei Bawarczyków, czyli Toniego Kroosa. Tego samego, który dwa lata temu był centralną postacią w Bayerze Heynckesa i właśnie w barwach Aptekarzy rozegrał swój najlepszy dotychczas sezon w karierze.

Nowy-stary trener w Monachium od razu zaczął wprowadzać w życie swoje zasady, a umiłowaną sobie rotację wniósł na wyższy poziom. W oficjalnych 32 grach tego sezonu Heynckes posyłał do boju 22 (!) różne jedenastki, a jedynie dwa razy zdarzyło się, żeby taki sam skład zaczynał co najmniej dwa kolejne mecze. W barwach Bayernu w rozgrywkach ligowych wystąpiło zaledwie 20 zawodników (razem z Herthą BSC najmniej w całej stawce; średnia ligowa to 25 graczy, a rekordzista Felix Magath skorzystał z... 39 piłkarzy), chociaż niektórzy z nich występy notowali mocno symboliczne: Danijel Pranjić dwa razy wszedł na plac w doliczonym czasie gry i nawet nie zdołał dotknąć piłki, japoński talent, Takashi Usami jeden jedyny raz podniósł się z ławki tylko po tym, żeby po 20 minutach z powrotem na nią wrócić, a Diego Contento zagrał 42 minuty, jednak tylko dwukrotnie przebywając na boisku dłużej niż minutę. Przy tych liczbach dorobek rezerwowych napastników, wracającego do zdrowia po długiej kontuzji Olicia i króla strzelców 2. Bundesligi, Nilsa Petersena (odpowiednio 167 i 135 minut) wygląda imponująco. Kadra Bayernu jest niebezpiecznie wąska, tak samo jak minuty gry większości zastępców. Mimo zupełnej nieużyteczności Chorwata Pranjicia, trener zablokował jego zimowy transfer, a inny reprezentant Hrvatskiej, Ivica Olić, postanowił do lata odłożyć swój rozbrat z Monachium. Heynckes wpadł we własne sidła: ograniczył rotację do ledwie 15-16 zawodników i już niedługo może dotkliwie poczuć tego skutki.


Pozycje bez najmniejszych przetasowań to bramka oraz środek ataku: tam niepodzielnie królowali Manuel Neuer i Mario Gómez, którzy zaliczyli odpowiednio 31 i 28 występów od pierwszej minuty. Za to największy plac manewrowy Don Juppa w obecnych rozgrywkach stanowił środek i prawa strona obrony oraz środek pola. O ile Brazylijczyk Rafinha nie dostrzegał żadnych problemów w związku z rotacją trenera i okazjonalnym zajęciem miejsca na ławce rezerwowych, o tyle Jérôme Boateng pod koniec rundy jesiennej miał już wyraźnie dość ciągłych wędrówek między bokiem a środkiem obrony i prosił nawet Heynckesa o przydzielenie mu stałego miejsca na boisku. W defensywie to właśnie ta dwójka oraz Daniel van Buyten byli obiektami eksperymentów, bo Badstuber i Lahm w ligowych rozgrywkach opuścili w sumie jedynie niecałe trzy kwadranse. Jednak na starcie rundy rewanżowej w zderzeniu z Marco Reusem poważnego urazu stopy nabawił się  belgijski stoper i do gry wróci najwcześniej za półtora miesiąca. A to prawdopodobnie oznaczać będzie przymus sięgnięcia po monachijską femme fatale, czyli Breno, który ostatni mecz zagrał jeszcze w kwietniu zeszłego roku, a ostatnimi czasy ma na głowie setki innych spraw niż futbol (szerzej o tym zawodniku można przeczytać TUTAJ).


Niemniej ciekawie było w pierwszej rundzie w środkowej formacji Bayernu. Do czasu fatalnej kontuzji obojczyka Bastiana Schweinsteigera, po której zespół znacząco obniżył loty, to właśnie etatowy reprezentant Niemiec miał pewne miejsce w centralnej części boiska. Obok niego pojawiał się albo Luiz Gustavo, albo Anatoliy Tymoshchuk, a zawodnikami tymi Heynckes żonglował niczym zawodowy kuglarz. Po urazie Schwieniego na środku próbowani byli też Alaba i Kroos, i trzeba przyznać, że młody Austriak radził sobie na tej pozycji całkiem nieźle. Dlatego w obliczu kolejnej przerwy, która czeka lidera środka pola Dumy Bawarii (kontuzja kostki odniesiona w środowym meczu pucharowym z VfB Stuttgart; nieoficjalnie mówi się o co najmniej sześciu tygodniach pauzy), wydaje się, że parę defensywnych pomocników tworzyć będą Brazylijczyk Luiz Gustavo oraz 19-letni reprezentant Austrii. Jesienią na nowo rozkwitł również Toni Kroos. Po przeciętnym sezonie pod wodzą Louisa van Gaala, obecność Heynckesa, jego wsparcie i pewność miejsca w składzie bardzo pozytywnie podziałały na pomocnika. Wobec praktycznie całej rudny straconej przez Arjena Robbena (najpierw problemy z kością łonową, później z pachwiną), to właśnie młody rozgrywający razem z Müllerem i Ribérym stanowił o sile rażenia monachijczyków. Pomimo nieco słabszej formy niemieckiego skrzydłowego, Kroos i Francuz grali jak z nut, a prawdziwą wisienką na torcie była ich współpraca. Wiadomym jednak było, że w czasie przerwy zimowej i powrocie do zdrowia Robbena oraz Schweinsteigera, pomoc ulegnie kolejnemu przetasowaniu.

Przy okazji otwarcia rundy rewanżowej i kolejnego lania od Źrebaków brakowało jeszcze Ribéry'ego, który miał problemy z plecami, ale na kolejne ligowe starcie w gotowości czekał już pełny ofensywny arsenał Heynckesa. A ten postanowił nie kombinować za dużo i, korzystając z pierwszej takiej szansy w sezonie, upchnąć całą czwórkę w pomocy. Kroos został cofnięty i zajął miejsce obok Schwiensteigera, a przed tą dwójką ustawione było trio Robben-Müller-Ribéry. Zarówno w meczu z Wilkami, jak i spotkaniu na Imtech Arena, w oczy rzucały się trzy rzeczy. Po pierwsze, zagubiony Francuz, który nie mógł odnaleźć właściwego rytmu i zdecydowanie brakowało mu mierzonych podań od Kroosa. Poza tym, fatalny Robben, szukający jedynie okazji do strzału, zupełnie niewidzący kolegów i niepomagający w grze obronnej. I przede wszystkim duszący się Toni Kroos, schowany gdzieś głęboko, nie mogący nawet w małym stopniu pokazać swoich umiejętności.


Po nieudanym meczu w Hamburgu pierwszy kamieniem rzucił Ribéry, domagając się Niemca w roli klasycznej 10. Trudno mu się dziwić, bo statystyki mówią same za siebie: gdy Kroos zajmował miejsce za Gómezem, Francuz w 19 meczach strzelił 10 bramek i dołożył 11 asyst; analogicznie, gdy Niemca na 10 brakowało, osiągnięcia Ribéry'ego prezentowały się zdecydowanie gorzej: 8 spotkań i ledwie 1 asysta. Zaraz potem pojawiła się wypowiedź Olafa Thona, byłego piłkarza Bayernu, zarzucająca zarówno Francuzowi, jak i Robbenowi brak zaangażowania. A inny eks-bawarczyk, Mario Basler, zaproponował, aby Holendra posadzić na ławce. Dlaczego? "Jesienią gra Bayernu bez Robbena wyglądała bardzo dobrze". Mimo iż Heynckes zdecydowanie odciął się od słów ekspertów, w środowy wieczór skrzydłowy zajął miejsce jedynie wśród rezerwowych. Monachijczycy wreszcie zagrali dobry mecz, a Holender, który przez całe spotkanie nie powąchał murawy, zupełnie nie miał tęgiej miny. Na drugi dzień w niemieckich mediach zawrzało. Dzienniki przytaczają ligowe statystki drużyny, kiedy gra bez skrzydłowego (7 zwycięstw, remis i porażka; 26:3 w bramkach), a inne zastanawiają się, czy monachijski gigant jest lepszy bez Holendra oraz jak długo będzie on tylko rezerwowym. A koledzy dolewają tylko oliwy do ognia: "Na pewno to trudna sytuacja dla Arjena, ale Tymoshchuk, Olić czy Pranjić to też reprezentacji krajów. Takie rzeczy zdarzają się w Bayernie". Albo: "Żeby osiągnąć sukces każdy musi schować ego i dumę w kieszeń". Szczególnie ta ostatnia wypowiedź musi być dla Robbena przybijająca...

Nad Holendrem zebrały się teraz czarne chmury, ale zapewne jest to sytuacja przejściowa, nawet mimo faktu, że Heynckes był bardzo zadowolony ze środowego występu swoich podopiecznych. Co więcej, dopiero co klub poinformował o transferze szwajcarskiego diamentu, Xherdana Shaqiriego. Chociaż on do Monachium zawita dopiero latem. A wtedy Robbena nad Izarą może już nie być. Czy marzenia Toniego Kroosa o noszonym obecnie przez holenderskiego skrzydłowego trykocie z numerem 10, który dla młodego Niemca "w Bayernie byłby lepszy niż Złota Piłka" już niedługo się spełnią? Wszystko w rękach Juppa Heynckesa. W końcu to jego piaskownica i jego zabawki.

czwartek, 9 lutego 2012

Barrios wstaje z martwych, Lewandowski może zacząć obgryzać paznokcie?

Jeszcze latem taka zamiana ról wydawała się niemożliwa. W swoim premierowym sezonie na niemieckich boiskach Lucas Barrios został jednym z głównych architektów pierwszego od prawie dekady mistrzowskiego tytułu Borussii Dortmund i strzelając 16 bramek oraz dokładając sześć asyst skutecznie ugruntował sobie pozycję pierwszej strzelby na Signal Iduna Park. Nieco w cieniu Argentyńczyka z paragwajskim paszportem karierę na Zachodzie bardzo udanie zaczynał były król strzelców polskiej Ekstraklasy. W samej rundzie jesiennej strzelił pięć goli, z czego cztery po wejściu na boisko z ławki. W drugiej połowie sezonu, wobec fatalnej kontuzji Shinjiego Kagawy w meczu Pucharu Azji, Lewandowski przebywał na murawie już znacznie częściej, ale raczej za plecami Barriosa. Tuż przed rozpoczęciem obecnego sezonu inny kontynentalny czempionat raz jeszcze wywrócił atak Dortmundczyków do góry nogami i umożliwił Polakowi suwerenne panowanie na szpicy Borussii. Czy po pół od tego wydarzenia zmiana powrotna na linii Lewandowski - Barrios jest jeszcze w ogóle możliwa?

 
Kłopoty argentyńskiego napastnika zaczęły się w finale ubiegłorocznego Copa America. Nie dość, że Paragwaj otrzymał srogą lekcję od Urusów, to jeszcze po wejściu na plac gry w końcówce meczu Barrios przebywał na nim raptem kilka minut, bo odnowiła mu się kontuzja uda. Pierwsza diagnoza reprezentacyjnych lekarzy wskazywała na maksymalnie trzytygodniową przerwę, ale, jak się później okazało, była ona błędna. Szczegółowe badania, które zawodnik przeszedł po powrocie do Niemiec, dowiodły, że uraz jest zdecydowanie bardziej poważny a pauza trwać będzie nie trzy tygodnie, a co najmniej dwa razy tyle. Pod koniec września snajper wrócił do gry, ale fizycznie nie prezentował się dobrze. Jakby tego było mało, do końca bezbramkowego, prawdopodobnie najgorszego dla Barriosa półrocza w całej piłkarskiej karierze (zaledwie trzy występy w pierwszym składzie Borussii we wszystkich rozgrywkach) zawodnikowi przytrafiły się jeszcze dwie pomniejsze kontuzje. Zimą strzelec znalazł się na zakręcie. Ostatniego dnia zamkniętego niedawno okienka transferowego był już nawet jedną nogą w Fulham, ale ostatecznie odrzucił ofertę londyńczyków. Wobec odmowy Barriosa, Martin Jol zdecydował się więc na transfer Pavla Pogrebnyaka z VfB Stuttgart za 20-krotnie mniejsze pieniądze, a sam Argentyńczyk postanowił rzucić Lewandowskiemu rękawicę. "Jestem szczęśliwy, że zostałem w Dortmundzie", skomentował całą sprawę piłkarz, a po przychylnych mu śpiewach kibiców na Signal Iduna Park po meczu z TSG Hoffenheim dodał: "To oni wpłynęli na zmianę mojej decyzji, żeby zostać i zawalczyć o mojej miejsce z powrotem".


Na przeciwnym biegunie znajdował się zimą Polak. Po życiowej rundzie w wykonaniu reprezentanta Polski, był on na ustach nie tylko rodzimych kibiców, ale i sympatyków futbolu za naszą zachodnią granicą. Jego nazwisko przewijało się w niemal każdej niemieckiej gazecie sportowej, a w mediach huczało o zainteresowaniu napastnikiem ze strony monachijskiego Bayernu. Nic w tym dziwnego, w końcu zaliczając 12 trafień i sześć asyst jesienią Lewy dołączył do ścisłej ligowej czołówki. A w Bundeslidze wyżej od Borussii jest już przecież tylko rekordowy mistrz Niemiec. Mimo wszystkich zachwytów nad Lewandowskim, w całej beczce miodu Roberta jest też  łyżka dziegciu, czyli przypadłość ciągnąca się za nim od początku jego przygody w Dortmundzie - skuteczność, a raczej jej brak. Nie wyleczył z niej napastnika Andrzej Juskowiak w Poznaniu, nie pomógł również i Tomek Frankowski w drużynie narodowej. Po niezbyt okazałym początku sezonu, w październiku polski piłkarz wrzucił na wyższy bieg i miał spory udział w ciągle trwającej jeszcze passie 15 kolejnych ligowych meczów bez porażki drużyny z Dortmundu. Niestety, w międzyczasie zdarzały się Polakowi mecze, kiedy, dość oględnie mówiąc, jego celownik nie był dobrze nastawiony, a snajper pudłował w wydawałoby się najprostszych sytuacjach. A że ponoć nic nie oddaje rzeczywistości tak dobrze jak statystyki, pozwoliłem sobie porównać dotychczasowe osiągnięcia Lewandowskiego z innym czołowymi strzelcami Bundesligi tego sezonu:


Liczby są dla Polaka bezlitosne. Jedynie przyszły kolega klubowy byłego Lechity, a obecnie motor napędowy i człowiek od wszystkiego w Borussii Mönchengladbach, Marco Reus, potrzebuje statystycznie więcej strzałów na zdobycie bramki niż Robert, a najlepszy w rankingu, Norweg z Hanoweru 96 - prób niemal dwukrotnie mniej. Różnica dzieląca Lewandowskiego od najskuteczniejszych jest znaczna. Nawet do 5. w zestawieniu Pizarro nasz rodak traci ponad jedno uderzenie na gola. Ale jako że kilku zawodników nie jest wykonawcami jedenastek w swoich klubach, zrobiłem też drugą tabelę:


Po odjęciu bramek strzelonych z rzutów karnych  dystans między liderami a Polakiem dalej jest spory. Absolutnym liderem pozostał Abdellaoue, zmienił się nieco układ za jego plecami. Bardziej optymistycznie wygląda za to statystyka tworzonych okazji bramkowych i asyst. W obu tych kwestiach to Polak znajduje się w czubie, a obok Reusa i Pizarro jest zdecydowanie najbardziej produktywnym zawodnikiem w ofensywie w tym zestawieniu. Od wspomnianego norweskiego snajpera z Hanoweru wykreował ponad dwa razy więcej (!) pozycji do zdobycia gola. Te liczby pokazują, że mimo miejsca wśród najlepszych strzelców obecnego sezonu Bundesligi, w większości przecież typowych łowców bramek, Lewandowski tak samo dobrze jak na szpicy czuje się grając za plecami rasowego strzelca.

Nowy rok napastnicy Borussii Dortmund zaczęli zgoła różnie. Reprezentant Polski, po fantastycznym otwarciu rundy rewanżowej w Hamburgu, kiedy do spółki Błaszczykowskim zdemolował zespół gospodarzy, w spotkaniach z Wieśniakami i Clubem już zdecydowanie cieniował. Tylko w tych dwóch meczach oddał 10 strzałów nie trafiając do siatki ani razu, marnując przy tym co najmniej kilka znakomitych okazji do strzelenia gola. We wtorkowym występie z amatorami z Kilonii swoją jedyną, dość łatwą okazję zamienił na bramkę. Natomiast Barrios po wreszcie solidnie przepracowanym okresie przygotowawczym wraca do życia, pełen zapału i wiary. Zarówno we własne umiejętności, ale też i fakt odzyskania miejsca w ataku. Po raczej krótkich epizodach w dwóch pierwszych meczach na starcie rozgrywek, przeciwko Norymberdze i czwartoligowcowi dostał od Kloppa już szanse 20-minutowe. W piątek łatwo skończył rozpoczętą przez siebie akcję, a cztery dni później bez żadnych problemów zamknął dośrodkowanie Perišicia. Wygląda na to, że Argentyńczyk po całkowicie straconej rundzie jesiennej nie składa broni, a wieści o jego śmierci są mocno przedwczesne.


Czy jednak Lewandowski ma się czego obawiać? Wydaje się, że po fantastycznej jesieni, kiedy wyrobił sobie w Niemczech markę na dobre, nic nie jest w stanie zabrać mu miejsca w składzie, nawet ewentualny powrót Barriosa od wysokiej dyspozycji. To prawda, ale z drugiej strony wraca temat... skuteczności. Do tej pory Polak miał tyle szczęścia, że jego pudła nie wpływały znacząco na wyniki meczów (choć i od tego znajdzie się parę wyjątków). A Argentyńczyk to jednak zawodnik ze wszelkich miar skuteczny, po prostu typowy lis pola karnego. Może więc Klopp powinien postawić na tę dwójkę w ataku, a Lewandowskiego ustawić za plecami Barriosa? Po pierwsze, zawodnicy ci występowali już w takim ustawieniu wiosną poprzedniego roku czy w pojedynczych meczach przed przerwą zimową i w zdecydowanej większości meczów nie była to współpraca zbyt owocna. A po drugie, w pomocy też jest przecież ścisk: Kagawa, Großkreutz, kapitalny ostatnio Błaszczykowski, Gündogan czy zapomniany nieco w lidze Perišić. Co więcej, za około miesiąc do gry wraca Götze, a w lipcu na Signal Iduna Park zawita... Reus. Przed trenerem Borussii niejeden więc ból głowy, ale za to ten jak najbardziej pozytywny. Wszystko wskazuje na to, że w grę nie wchodzą żadne kompromisy i walkę o miejsce w składzie snajperzy z Dortmundu rozegrać będą musieli między sobą. Na razie zdecydowanie prowadzi Lewandowski, ale kto wie, jak sytuacja będzie wyglądać za miesiąc czy dwa. Jeżeli jednak i Polak, i reprezentant Paragwaju odnajdą wysoką formę, to będzie to kolejny atut Dortmundczyków  w pogoni za powtórzeniem przełomowego, ubiegłorocznego sukcesu.

wtorek, 7 lutego 2012

Weekend polskich debiutów?

To miał być prawdziwy weekend polskich debiutów w Niemczech. Na zapleczu Bundesligi czekaliśmy na premierowy mecz w barwach Zebr zabrzańskiego goleadora, Tomasza Zahorskiego, zesłany z 1. FC Kolonii Adam Matuszczyk liczył na debiut jako zawodnik Fortuny Düsseldorf, niedoszły reprezentant Polski, Michael Delura, miał po raz pierwszy wystąpić w trykocie  VfL Bochum, a znany z polskich boisk Ilijan Micanski -  FSV Frankfurt. I przede wszystkim, na deser, w niedzielne popołudnie na inaugurację swojej przygody z ligą niemiecką czekał Ariel Borysiuk. Po raz dwudziesty w tym sezonie ligowego debiutu wyczekiwał Mateusz Wielu chciałoby być na moim miejscu Klich, a Charles Nwaogu stwierdził, że jemu czekać już się nie chce, spakował walizki i Chociebuż zamienił na Gdynię. Plany jak zawsze były piękne, wyszło zresztą też jak zwykle, czyli po prostu do dupy. No prawie do dupy.

Czekając na aż tak obfitą w polskie akcenty kolejkę dwóch najwyższych poziomów rozgrywkowych w Niemczech, postanowiłem odświeżyć nieco moją pamięć i przypomnieć sobie, jak wyglądały debiuty obecnie grających Polaków w Bundeslidze. Dość powiedzieć, że zarówno Sławomir Peszko, jak i dzisiejsze asy Borussii Dortmund, nie wspominając nawet o Arturze Sobiechu, zdecydowanie nie oczarowali na starcie (choć np. Piszczek debiutował po drugiej stronie boiska), a najlepiej przygodę z ligą niemiecką zaczął... Jakub Świerczok, który dwa tygodnie temu powinien był uczcić swój premierowy występ bramką i jednocześnie dać Czerwonym Diabłom jakże cenne zwycięstwo w meczu z Werderem Brema. Nie oczekując więc zbyt wiele, oddałem cenne półtorej godziny mojego życia w ręce Borysiuka. I losu.

Niestety, po raz kolejny los okazał się figlarzem i start Chomika na Fritz-Walter-Stadion zmienił w, nomen omen, piekło. Ale po kolei. Już przedmeczowy obraz tego meczu nie zwiastował nic dobrego: dwa walczące o utrzymanie zespoły, fatalna, zmrożona murawa i brak kontuzjowanego Lukasa Podolskiego, czyli w zasadzie jedynego zawodnika w kadrze Kozłów, którego można z czystym sumieniem nazwać piłkarzem i którego gwiazda błyszczy obecnie nieziemsko mocno - wystarczy nadmienić, że Prinz Poldi maczał palce w zdobyciu ponad ⅔ wszystkich bramek Kolończyków w tym sezonie. Co więcej, do składu gospodarzy wrócił po pauzie za czerwoną kartkę drugi najdroższy piłkarz 1. FC Kaiserslautern w ostatniej dekadzie, Itay Shechter i Świerczok zadowolić się musiał ledwo miejscem na ławce rezerwowych. Lekko zawiedziony nieobecnością na murawie Polaka, zastąpionego przez niemieckiego Petera Croucha vel. Ołówka vel. Sandro Wagnera, skupiłem się na grze dwójki pozostałych rodaków.



Borysiuk w początkowych fragmentach spotkania był dla kolegów w czerwonych koszulkach zupełnie niewidoczny. Biegał, rozkładał ręce, ale piłki nie dostawał. Jakby po prostu partnerzy nie chcieli z nim grać, a zamiast podać do Polaka woleli po raz enty wycofać do bramkarza. Obrazują to także statystyki - przed przerwą mniej kontaktów z piłką w drużynie Czerwonych Diabłów mieli tylko Shechter, Jörgensen i Trapp. Dało się również zauważyć, że Ariel nie chce popełnić błędu Świerczoka i już na starcie zbierać kartki - raz odpuścił Jajalo, co doprowadziło do pierwszej sytuacji bramkowej Kolonii, którą zmarnował Peszko. Wyraźnie też było widać, jak bardzo Chomik odstawał fizycznie od przeciwników, a wynikło z tego m.in. jego pierwsze żółtko. Niestety, Borysiuk pokazał również, że zupełnie nie jest przyzwyczajony do gry na takim poziomie - niebezpiecznie podawał wszerz boiska, wdawał się w niepotrzebne dryblingi, raz stracił nawet piłkę na 40. metrze na rzecz byłego Lechity. I ostatecznie to właśnie Peszko okazał się zgubą debiutanta. Borysiuk faulował ledwie dwa razy, raz kartkę zobaczył zupełnie zasłużenie, a drugi raz rodak nieco pomógł arbitrowi podjąć decyzję i premierowy mecz w Bundeslidze skończył się dla byłego gracza Legii już po 40 minutach. Ale pierwsze koty za płoty, w następnych kolejkach może być już tylko lepiej. A Peszko? Oprócz dwóch niezłych akcji w pierwszej połowie nie wyróżnił się zupełnie niczym, choć wydawało się, że pod nieobecność Podolskiego to właśnie na nim oraz na Chorwacie Jajalo spoczywać będzie ciężar kreowania gry ofensywnej Kozłów. Boisko opuścił w 70. minucie, a jego zmiennik w półtorej minuty zrobił więcej niż reszta przyjezdnych w ciągu całego spotkania. W przypadku Świerczoka odnotować można jedynie niecały kwadrans gry oraz jaskrawozielone korki. Z aspektów humorystycznych warto wspomnieć też nietypowe problemy Brazylijczyka Rodneia, który przez prawie 20 minut walczył z rękawiczkami niczym Mario Balotelli swego czasu z koszulką treningową.


Wracając jeszcze na chwilę do kartek, to Borysiuk niejako sam sobie zgotował taki los. Przyszedł do Kaiserslautern z łatką gracza agresywnego (16 kartek w czasie ostatniego półtora sezonu w Polsce) i sędziowie od razu starają się go utemperować i przyzwyczaić do nowych zasad. Zupełnie niczym Mark van Bommel kilka lat wcześniej. Za granicą zasłużył na miano rzeźnika, więc w Niemczech był traktowany po macoszemu. Efekt? 29 gier i aż 10 kartek w pierwszym sezonie, a upominano go za absolutnie każde przewinienie, które innym zapewne uszłoby na sucho (inna sprawa, że to zawodnik raczej z charakterem Kahna czy Effenberga, który czasem potrafi nabroić). Debiutanci zresztą po prostu muszą zapłacić frycowe. Gorąca głowa Świerczoka również w dwóch pierwszych występach została ugaszona. Podobnie było z Peszką przed rokiem - kartka w debiucie, w sumie trzy żółtka w pięciu grach i od tamtej pory zaledwie cztery kartki w kolejnych 26 meczach. Do tego ewidentne upomnienie w niedzielę, na które arbiter się jednak nie zdecydował. Wiadomo, wygom można więcej niż świeżakom. No chyba, że tym z łatką boiskowych rozrabiaków.


Ku rozpaczy zaskoczeniu Mateusza Klicha, więcej polskich debiutów na boiskach 1. Bundesligi w ten weekend nie doświadczyliśmy, więc spokojnie można zejść poziom niżej. Tam było znacznie ciekawiej. Już w piątek Duisburgu miało dojść do pojedynku snajperów znanych z gry nad Wisłą (albo raczej snajpera i snajpera w wersji lite). Zahorski, który przez półtora roku w ponad 40 meczach ligowych trafił do siatki ledwo siedem razy, ma się okazać lekiem na nieskuteczność napastników Zebr (w sumie pięć (!) goli w 20 kolejkach). I co dziwniejsze, w Duisburgu na serio w to wierzą, a transfer Polaka oceniany jest pozytywnie nie tylko ze względów finansowych, ale też i sportowych... W piątek jeszcze jednak nie było mu dane zagrać, ponieważ jego certyfikat nie dotarł na czas. Zagrał za to Micanski i na dzień dobry wbił dwa gole, jednocześnie prowadząc swój zespół do pierwszego ligowego zwycięstwa od dziesięciu kolejek, czyli dokładnie od 30. września. Show skradł mu jednak jego klubowy kolega, bramkarz gości, Patric Klandt, który kilkoma paradami zapobiegł utracie gola i uznany został za zawodnika spotkania. Ledwo dziesięciominutowy debiut w barwach lidera 2. Bundesligi zaliczył reprezentant Polski, Adam Matuszczyk, a zawodnik, który jeszcze rok temu jako piłkarz Arminii Bielefeld dość poważnie flirtował z polską reprezentacją, Michael Delura, cały mecz  w barwach nowego klubu przesiedział na ławce. Choć w jego przypadku to i tak spory sukces, bo na ostatnie 15 miesięcy jego piłkarskiego życia złożyły się wyłącznie trzy operacje oraz setki godzin spędzonych w gabinetach lekarskich. Z Bochum już dwa miesiące temu podpisał umowę do końca sezonu z opcją przedłużenia o kolejny, wcześniej przez pół roku pozostawał bez klubu. Razem z Gruzinem, Nikolozem Gelashvilim, ma za zadanie zastąpić północnokoreańskiego Beckhama, Chonga Tesego, sprzedanego przed kilkoma dniami do 1. FC Kolonii, który jednak w Bochum zdecydowanie nie spełnił oczekiwań. Nowy konkurent Delury od razu wziął się do roboty, strzelając zwycięskiego gola po wejściu z ławki w niedzielnym meczu z czerwoną latarnią zaplecza Bundesligi, Hansą Roztoka.

***


Na jednym z niemieckich portali trafiłem na ciekawe zestawienie najszybciej otrzymanych czerwonych kartek w debiutanckich meczach w Bundeslidze. 40 minut dało Borysiukowi co prawda dopiero 7. pozycję, ale liderem jest Sobiech, który przebywał na murawie tylko 8 minut. Zajmujący drugą lokatę Peter Jakisch 25 lat temu do szatni oddelegowany został niewiele później, bo po ledwie 9 minutach. Prawdziwym demonem szybkości jest natomiast niejaki Bajram Sadrijaj z Borussii Dortmund, który w meczu 1. rundy Pucharu Niemiec przed trzema laty wyleciał po... 12 sekundach od momentu pojawienia się na boisku. To się dopiero nazywa debiut marzenie. Do Polaków należy też inny rekord Bundesligi - to oczywiście 16 żółtych kartek Tomasza Hajty w sezonie 1998/99 w barwach Duisburga. Wygląda to wcale nieciekawie, ale miejmy nadzieję, że już niedługo kopacze znad Wisły wsławią się w Niemczech czymś innym niż tylko kolekcjonowaniem kartek...