sobota, 29 grudnia 2012

BuLi moim okiem: najlepsi jesienią 2012

Przerwa między rundami BuLi to chwilowy oddech od cotygodniowych wizyt na niemieckich stadionach (bo o całkowitym odcięciu od oglądania piłki nie może być, rzecz jasna, mowy: zimą, gdy piłkarskie Niemcy śpią, rozpędza się futbol wyspiarski, a latem klubową posuchę wynagradzają rozgrywki międzynarodowe) i przeniesienie się w świat doniesień transferowych oraz wszelkiego rodzaju podsumowań. Miejsce tych pierwszych znajduje się na szybszych dobrodziejstwach rozwoju technologicznego, na drugich mogę się skupić na blogu. Na dobry początek zawodnicy, których oglądanie jesienią sprawiało mi największą przyjemność.


Blisko jedenastki (kolejność nieprzypadkowa): Toni Kroos, Pirmin Schwegler, Kevin Trapp, Jakub Błaszczykowski, Lars Bender, Daniel Carvajal, Gonzalo Castro, Takashi Inui, Timm Klose, Robert Lewandowski, Bastian Oczipka.


René Adler Były golkiper Aspirynek zaliczył wielki powrót między słupki po straconych poprzednich rozgrywkach, gdy najpierw pauzował z powodu ciężkiej kontuzji, a po odzyskaniu pełnej sprawności nie miał już czego szukać w zespole. Najwięcej obronionych rzutów karnych w tej rundzie (dwa, choć Klaas-Jan Huntelaar zdołał skutecznie dobić swój strzał, a Aaron Hunt przy kolejnej próbie był już bezbłędny), trzecie miejsce w wyścigu po białą kamizelkę, kilkanaście parad na światowym poziomie. A wszystko to pomimo rocznej przerwy i dość nieporadnej linii defensywnej przed sobą. Do absolutnie zjawiskowej rundy zabrakło jedynie występu w kadrze, ale i tego był bliski: cały mecz przeciwko Holandii obejrzał z ławki rezerwowych.

Dante Jego miejsce pierwotnie miało znajdować się gdzieś między Tymoszczukiem a Pizarro, a rundę jesienną zakończył jako najlepszy stoper Bundesligi. Pomogło szczęście (uraz Alaby z początku sezonu), choć w takiej dyspozycji Brazylijczyk prędzej czy później zakotwiczyłby w pierwszej jedenastce Bayernu. Nie do przejścia w obronie, niemalże bezbłędny, do tego niezwykle groźny pod bramką rywali. Po prostu skała.

Philipp Lahm Można powiedzieć: wreszcie. Po kolejnych rundach panowania Łukasza Piszczka, na tron wraca dawny władca. To kapitan Bawarczyków okazał się tym razem najlepszym bocznym obrońcą ligi. Pewny w obronie, jak zwykle niebezpieczny z przodu. Doskonale współpracował z Thomasem Müllerem. Ale trzeba też uczciwie przyznać, że powrotowi Lahma na szczyt sprzyjało obniżenie lotów przez Polaka, którego prześcignął zawodnik Dumy Bawarii, a do jego poziomu doszlusowali Daniel Carvajal czy...

Sebastian Jung Jedno miejsce w defensywie musiało zostać zarezerwowane dla któregoś z obrońców rewelacyjnego beniaminka z Frankfurtu. Jung co prawda nie był tak skuteczny w ataku jak jego kompan z przeciwległej strony boiska, nota bene defensor z najlepszą centrą w lidze od czasów Sagnola, ale zdecydowanie lepiej prezentuje się pod własną bramką, co w głównej mierze powinno wpływać na wartość obrońcy (w co coraz bardziej wątpię, patrząc na dzisiejszą piłkę). Postawę Junga docenił również Joachim Löw i po raz pierwszy od przeszło 13 lat Orzeł zafrunął do niemieckiej kadry. Jego przygoda z Eintrachtem może niedługo dobiec końca, bo zawodnik ma wpisaną w kontrakcie niewielką sumę odstępnego, a na jej uaktywnienie latem znajdzie się zapewne wielu chętnych.

Sebastian Rode Kolejny z podopiecznych Armina Veha, najlepszy defensywny pomocnik jesieni. Porządkował grę Frankfurtu w środku, bardzo dobrze prezentował się w duecie z kapitanem zespołu, Pirminem Schweglerem. Doskonały w asekuracji, notujący wiele odbiorów, ale jednocześnie  pozostający boiskowym dżentelmenem, bo próżno go szukać w czołówce najczęściej faulujących przecinaków. Na siłę wpychany przez media do reprezentacji. Gdyby nie kosmiczna konkurencja  środku pola, debiut w koszulce z orłem na piersi miałby już pewno za sobą.

Król rundy: Franck Ribéry Jesienią na niemieckich boiskach lepszego piłkarza po prostu nie było, zresztą sam Francuz gra obecnie chyba swój najlepszy sezon w karierze. Stworzył całe mnóstwo sytuacji partnerom, brał na siebie odpowiedzialność w trudnych momentach (bądź to koledzy mu ją oddawali), mijał kolejnych rywali niczym tyczki. To była prawdziwa przyjemność oglądać poczynania skrzydłowego Bayernu w minionej rundzie. W niczym nie przypominał Domenechowskiej wrażliwej diwy, raczej prezentował klasyczną postawę mordercy z twarzą dziecka hm, mordercy.

Aaron Hunt Wiecznie niespełnionemu talentowi Werderu wreszcie dopisuje zdrowie, a i on sam zaczyna grać na miarę możliwości. Gdy zespół opuścił ostatni z wielkich liderów ataku Schaafa, Hunt nie mógł już dłużej migać się od obowiązków i chować się w cieniu innych: teraz to właśnie na jego barki spadł ciężar kreowania gry ofensywnej drużyny i trzeba przyznać, że jesienią radził sobie z tym znakomicie. Oczywiście nie sam, bowiem wtórowali mu genialny dzieciak, Kevin de Bruyne, i ostatecznie ustatkowany Marko Arnautović, ale to odmieniony Hunt był postacią centralną zespołu, a wszystko co dobre, zaczynało się z reguły od niego.

Thomas Müller Pomocnik Bayernu wrócił do żywych. Po słabym poprzednim sezonie, podstemplowanym rozczarowującym występem na polsko-ukraińskim czempionacie, Müller ewidentnie przypomniał sobie, jak gra się w piłkę. Lider klasyfikacji kanadyjskiej Bundesligi, (wreszcie) skuteczny egzekutor jedenastek w zespole z Monachium, siła napędowa ekipy Heynckesa przez długie momenty rundy jesiennej. Do czasu blokady Mandżukicia/powrotu Gómeza fantastycznie wyglądała jego współpraca i wymienność ról właśnie z Chorwatem. Jeśli utrzyma dyspozycję, w żadnym wypadku nie musi się bać powrotu Arjena Robbena.

Mario Götze Dortmundzki klejnot ma za sobą kolejną genialną jesień. Uraz, który wyeliminował go z gry na niemal całą rundę rewanżową minionego sezonu, odszedł już w niepamięć, a Götze znów jest wielki. Główny motor napędowy Borussii nie tylko na krajowym podwórku, ale przede wszystkim w Lidze Mistrzów. Miejmy nadzieję, że jego słowa o pozostaniu na Signal Iduna Park ciałem się staną i nie zmieni ich nawet zawarta w jego kontrakcie klauzula, pozwalająca mu odejść za około 35 mln euro już latem. Oglądanie 20-letniego (!) Götzinho w akcji to rozkosz w najczystszej postaci.

Alexander Meier W jedenastce rundy nie mogło zabraknąć także głównej armaty Eintrachtu. Król strzelców zeszłorocznych zmagań na drugoligowym froncie nie zwalnia tempa również na niemieckich salonach. Strzelał z daleka, z bliska, głową czy prawą nogą, trafiał prawie najczęściej w całej Bundeslidze. Może pluć sobie w brodę, że piłkę na poważnie zaczął kopać dopiero na starość. Gdyby wziął się do roboty nieco wcześniej, jego dziecięce marzenia o grze w barwach Barcelony byłyby bardziej realne.

Stefan Kießling Najskuteczniejszy jesienią, najskuteczniejszy w Bundeslidze również w całym mijającym roku kalendarzowym. O krok od wstąpienia do elitarnego Klubu 100. Notorycznie pomijany przez Löwa, nawet w sytuacjach skrajnych, choć ponoć przez selekcjonera nie został jeszcze zapomniany. Doskonale wykorzystał uraz Gómeza, strzelecką hibernację Huntelaara oraz cichy początek sezonu Lewandowskiego. Typ napastnika à la Luca Toni, który absolutnie uwielbiam: koślawy bieg, pozorna niezdarność, każdy kolejny krok zwiastujący kontuzję bądź przynajmniej upadek, a jednocześnie nienaganna technika i wszechobecne zagrożenie, bez najmniejszego znaczenia, czy strzał oddaje piłkę do bramki wpycha lewą czy prawą nogą, czy też głową.

Trener rundy: Christian Streich Przy wyborze opiekuna mojej jesiennej jedenastki miałem najtwardszy orzech do zgryzienia: Veh czy Streich? A może Heynckes? Ostatecznie padło na trenera Fryburga. Przez niecały rok panowania Streicha na Mage Solar Stadion zespół z Badenii-Wirtembergii z murowanego kandydata do spadku zmienił się w jedną z rewelacji rozgrywek. Coś wam to przypomina? Christian Streich to zresztą modelowy przykład nowej myśli szkoleniowej w niemieckim futbolu, która obok okazałych stadionów i przeraźliwie młodej ligi, pełnej młodocianych gwiazd, powoli staje się wizytówką rewolucji w piłce za naszą zachodnią granicą.

***

To tyle, tak wygląda grono moich wybrańców z minionej rundy Bundesligi. O poziomie jesiennych rozgrywek najlepiej niech świadczy fakt, że dla wielu wartych uwagi zawodników nie starczyło miejsca nawet wśród rezerwowych, nie wspominając już o dylematach, które towarzyszyły mi podczas wyboru najlepszych. Następnym razem nie będzie tak już jednak tak przyjemnie, bo na tapetę wezmę postaci, które jesienią raziły nieporadnością.

piątek, 21 grudnia 2012

Kopciuszki w drodze na szczyt

Ślepy los pisze czasem piękne scenariusze. Przedwczoraj z pomocą Olafa Thona fortuna skojarzyła pary ćwierćfinałowe Pucharu Niemiec. Hitem tej fazy rozgrywek będzie oczywiście kolejny pojedynek na linii Monachium-Dortmund, jednak w cieniu starcia gigantów odbędą się nie mniej ciekawe mecze. A wśród nich rywalizacja dwóch chyba największych niespodzianek zakończonej właśnie rundy na niemieckich boiskach: Moguncji i Fryburga. Potyczka ta budzi emocje przede wszystkim ze względu na szkoleniowców obu drużyn. Nazwisko jednego z nich już od dłuższego czasu łączone jest z największymi klubami w Bundeslidze, a informacje na jego temat raz za razem stanowią temat dla mediów. Drugi, choć niemal dekadę starszy, to jeszcze żółtodziób na ławce trenerskiej seniorskiego zespołu. A medialny szum wokół niego dopiero się zaczyna.

@www.badische-zeitung.de

Christian Streich, choć w środowisku futbolowym obraca się już od kilkunastu lat, to wciąż dla wielu postać anonimowa. W czasie swojej krótkiej przygody piłkarskiej zaliczył nawet epizod w Bundeslidze, ale szybko rzucił korki w kąt i całkowicie poświęcił się karierze szkoleniowej. Trenersko od zawsze związany z Fryburgiem. Jego droga do pierwszego zespołu wiodła przez długie i owocne lata pracy z młodzieżą (dwukrotne mistrzostwo okręgu czy tytuł ogólnokrajowy w 2008 roku z drużyną U19), a także poprzez rolę asystenta pierwszego trenera. Najpierw pomagał Robinowi Duttowi, a po jego odejściu do Bayeru Leverkusen - Marcusowi Sorgowi. Choć w drugim przypadku hierarchia mogła być odwrotna, bo to Streich jako pierwszy otrzymał propozycję poprowadzenia drużyny. Jednak co się odwlecze... Już po rundzie jesiennej poprzedniego sezonu, wobec fatalnych wyników oraz atmosfery w szatni, Fryburg opuściło kilku zawodników oraz dotychczasowy trener i tym razem Streich nie odmówił. Początki nie były łatwe, bo już na dzień dobry musiał pożegnać absolutnie kluczowego piłkarza, Papissa Cissé, który przeniósł się do Anglii. Odmieniony Fryburg prezentował się na wiosnę zaskakująco dobrze i zamiast przewidywanego spadku, zaliczył miękkie lądowanie w środku tabeli. A Streich, już po zaledwie rundzie na ławce, zajął miejsce na najniższym stopniu podium w głosowaniu Kickera na trenera roku, notując mniej głosów jedynie od Jürgena Kloppa i Luciena Favre'a.

Natomiast Thomas Tuchel to od jakiegoś czasu już nie tylko czołówka niemieckich trenerów, lecz po prostu najgorętsze nazwisko niemieckim rynku. Ostatnio w przeciągu kilkunastu dni dwukrotnie odprawił z kwitkiem Schalke: najpierw na łamach prasy, później na boisku, w ramach rozgrywek Pucharu Niemiec. Podobnie jak w przypadku Streicha, Tuchel kopał piłkę co najwyżej średnio, jednak zakończenie piłkarskiej kariery nie było efektem jego własnego wyboru, a poważnej kontuzji. Wtedy całkowicie pochłonęła go praca trenera. Zaczynał jako asystent zespołu U19 w Stuttgarcie, gdzie świętował mistrzostwo kraju, mając w składzie m.in. Svena Ulreicha czy Samiego Khedirę, w międzyczasie zahaczył jeszcze o Augsburg, aż w końcu na dobre osiadł w Moguncji. Najpierw, już w roli pierwszego szkoleniowca, wygrał z juniorami klubu kolejny krajowy tytuł, a za chwilę dość niepodziewanie, bo zaledwie na kilka dni przed rozpoczęciem rozgrywek, wylądował na ławce trenerskiej pierwszego zespołu. Lepszego startu w Bundeslidze Tuchel nie mógł sobie wyobrazić - już w trzecim oficjalnym meczu w seniorskiej piłce nie zostawił złudzeń wielkiemu Bayernowi.

Obaj szkoleniowcy to doskonałe przykłady nowej myśli trenerskiej w niemieckim futbolu. Ich drużyny należą do najwięcej biegających zespołów w lidze, preferują szybką, ofensywną piłkę, a strachu nie czują przed żadnym przeciwnikiem. Fryburg kilka tygodni temu poważnie postraszył lidera tabeli, mimo gry w osłabieniu przez większą część spotkania, a wcześniej niewiele brakowało, a urwaliby punkty Borussii Dortmund. Moguncja od dawna sprawia spore problemy możnym: Duma Bawarii nie wygrała nawet połowy spotkań odkąd stery nad zespołem z Coface Areny przejął Tuchel. Inną cechą charakterystyczną dla fali młodych niemieckich trenerów jest śmiałe sięganie po zawodników drużyn młodzieżowych. Fakt ten jednak nie może zupełnie dziwić, bo aż połowa szkoleniowców pracujących dzisiaj w Bundeslidze ma za sobą przeszłość związaną z piłką juniorską. Fryburg to jedna z najmłodszych ekip na niemieckich boiskach, a sam Streich bardzo chętnie korzysta z owoców swojej niegdysiejszej pracy. Niemal połowa podstawowych obecnie zawodników zespołu to jego podopieczni z czasów juniorskich (Oliver Baumann, Fallou Diagne, Oliver Sorg, Jonathan Schmid, Daniel Caligiuri, Jahannes Flum), a kolejni, jak Christian Günter czy Matthias Ginter, coraz mocniej pukają do drzwi pierwszej jedenastki.

Od każdej reguły musi być jednak wyjątek. Tuchel, mimo doskonałego przykładu w postaci André Schürrlego, a także Jana Kirchhoffa, który może szybko podążyć jego drogą, raczej niechętnie stawia na byłych podopiecznych. Znalazł co prawda miejsce dla Ádáma Szalaia, wychowanka jeszcze z czasów pracy w Stuttgarcie, ale Węgier w znaczeniu stricte piłkarskim to już żaden młodzieniaszek. Oprócz wymienionego Kirchhoffa, w kadrze Moguncji młodzieży trzeba szukać ze świecą. Co prawda nastoletni jeszcze Shawn Parker zdołał już nawet strzelić premierową bramkę w Bundeslidze, a Stefan Bell może wiosną skutecznie rywalizować o regularne występy, ale bilans i tak jest bezlitosny. Moguncja to od kilku sezonów rokrocznie najstarszy zespół w lidze, grubo przekraczający ligową średnią. Wszystko zmierza jednak ku lepszemu. Jak mówi Volker Kersting, szef klubowego centrum szkolenia, "Tuchel zna każdego juniora z imienia", a poza tym "nie ma trenera, który oglądałby więcej meczów młodzieżowych". Zresztą Tuchel nie tylko pozostaje w stałym kontakcie z koordynatorami danych grup wiekowych, ale też co miesiąc samodzielnie prowadzi zajęcia dla młodzików. Wydaje się więc, że nowy André Schürrle to tylko kwestia czasu.

Środowy uśmiech losu sprawił, że któraś z drużyn prowadzonych przez obu panów być może przeżywa właśnie najlepszy moment w historii. Fryburg sukcesy odnosił dotychczas jedynie na poziomie drugoligowym, w krajowym pucharze nigdy nie przekroczył progu ćwierćfinału, a tylko raz od początku istnienia kończył rundę jesienną Bundesligi równie wysoko, jednak było to jeszcze w czasach dawnego systemu punktowego. Moguncja również nie ma zbyt wielu powodów do chwały, choć w poszukiwaniu jej osiągnięć nie trzeba sięgać aż tak głęboko. Cztery lata temu udało im się zabrnąć do półfinału Pucharu Niemiec, a dwa sezony później, już pod wodzą Thomasa Tuchela, po historycznym starcie (siedem kolejnych wygranych) i drugim miejscu na półmetku ligowych rozgrywek, na wiosnę spuścili już nieco z tonu, ale i tak załapali się na premierowy w historii klubu występ w europejskich pucharach.

Na wiosnę Streich i Tuchel spotkają się dwukrotnie, dwukrotnie na Coface Arena: najpierw na inaugurację rudny rewanżowej, później w ćwierćfinale Pucharu Niemiec. Obaj panowie rękawice krzyżowali już czterokrotnie. Dwa razy w Bundeslidze, dwukrotnie również w lidze juniorów. Trzy razy lepszy okazał się Tuchel, raz wynik pozostał nierozstrzygnięty. Podwójnym zwycięstwem zakończyło się natomiast ich jedyne pozaboiskowe starcie, choć wszystko zapowiadało sromotną klęskę. Po sierpniowym meczu w tunelu prowadzącym do szatni między trenerami doszło do starcia. Powodem były decyzje sędziego i latająca w powietrze raz za razem pięść Streicha. Ostatecznie, mimo wcześniejszych zapowiedzi, panowie podali sobie ręce, a wszelkie próby powrotu do tych wydarzeń lakonicznie zbywali. Ponowne starcie już niedługo. Miejmy nadzieję, że tym razem bez żadnych pięści.

sobota, 8 grudnia 2012

Powrót nagiego króla

To był niezwykle smutny wtorkowy wieczór na Signal Iduna Park. Po raz kolejny przyszło nam oglądać powrót na niemiecką ziemię niegdysiejszej gwiazdy Bundesligi, która w nowym zespole zdegradowana została do roli ledwie drugoplanowej. Taki widok nigdy nie jest przyjemny, ale w tym przypadku boli szczególnie. Dotyczy bowiem gracza zjawiskowego - doskonałego strzelca, wybitnego kreatora, piłkarza doskonale operującego obiema nogami oraz głową, obdarzonego niecodzienną techniką. Godnego następcy Dymitara Berbatowa, prawdopodobnie najlepszego snajpera o powyższej charakterystyce w historii najważniejszych rozgrywek piłkarskich za naszą zachodnią granicą.

@www.przegladsportowy.pl

Kariera Edina Džeko w Bundeslidze przebiegła modelowo. Premierowy sezon, po piorunującym początku, minął pod znakiem asymilacji z nowym otoczeniem, a w kolejnych rozgrywkach napastnik zaczął już na dobre spłacać wydane na niego miliony. Okazał się jednym z dwu najważniejszych trybów w maszynie Felixa Magatha, sięgającej po najbardziej zaskakujący triumf w lidze od czasów wyskoku beniaminka z Kaiserslautern. Jednak w przeciwieństwie do swojego partnera z ataku, w następnym sezonie Džeko potwierdził, że jego wyborna dyspozycja sprzed roku nie była dziełem przypadku. Rozgrywki zakończył z dwucyfrową liczbą zarówno bramek, jak i asyst i powtórzył wyczyn Sergieja Barbareza z początku stulecia. A wspólnie z rodakiem Misimoviciem i Szwajcarem Benaglio zapewnił Wilkom spokojny byt w środku tabeli. W międzyczasie zdążył  zdetronizować najlepszego strzelca w historii klubu, Diego Klimowicza, stanąć do walki o Złotą Piłkę, a także odrzucić zaloty ze strony europejskich potęg. Propozycja szejków z błękitnej strony Manchesteru okazała się jednak zbyt intratna i dla klubu, i dla samego zawodnika i na początku 2011 roku Džeko przeniósł swoje talenty na Wyspy, bijąc przy okazji kilka transferowych rekordów.

Rzeczywistość na City of Manchester Stadium okazała się jednak brutalna. Opiekun zespołu Roberto Mancini widział w nim bowiem tylko zmiennika, nieważne, czy rywalizował o plac z Roque Santa Cruzem, czy z Kunem Agüero. Nie pomogły problemy dyscyplinarne Carlosa Téveza bądź Mario Balotelliego, a fortuna wydana na Bośniaka w napędzanym przez obłędnie bogatych inwestorów znad Zatoki Perskiej klubie po prostu nie mogła być żadnym argumentem. Miejsce Edina Džeko było wśród rezerwowych. A Bośniak zamiast narzekać i biegać do mediów robił swoje. Już w minionych rozgrywkach nie odstawał efektywnością od liderów zespołu mimo regularnego rozpoczynania meczów na ławce. Wisienką na torcie był jego gol w ostatniej kolejce ligowego sezonu, który przedłużył nadzieje na pierwszy od ponad czterech dekad mistrzowski tytuł Obywateli, zdobyty ostatecznie w okolicznościach w futbolu niemalże niespotykanych (wersja alternatywna dla sympatyków innych klubów niż Bayern). Ale i on nie niczego nie zmienił, niegdysiejszy król niemieckich boisk to dla Manciniego wciąż tylko paź, choć jego obecne statystyki robią jeszcze większe wrażenie. Rozgrywki angielskiej Premier League nie dobrnęły jeszcze do półmetka, a Džeko już zdążył zaliczyć pięć trafień pojawiając się na boisku w trakcie meczu i prowadząc swój zespół do zwycięstwa. Szans na zmianę statusu Bośniaka nie widać. To argentyński duet pozostaje pierwszy wyborem trenera, a byłej gwieździe Bundesligi pozostaje tylko pogodzić się z rolą głównego strażaka.

Casus Džeko powinien być przestrogą dla Roberta Lewandowskiego, ostatnimi czasy na siłę wpychanego przez media do klubu z przeciwnej strony Manchesteru. Tam ścisk w ataku jest jeszcze większy, a Polakowi ciągle brakuje do poziomu Bośniaka. Dla niego zderzenie z angielskimi realiami mogłoby się skończyć nawet gorzej niż w przypadku byłego Wilka. We wtorek Lewandowski miał okazję podpytać piłkarza City o życie na Wyspach. Na boisku obaj snajperzy się jednak nie spotkali. Tym razem role się odwróciły i to Polak usiadł na ławce, a Džeko wybiegł w pierwszej jedenastce. Ale to tylko pozorna zamiana - losy obu drużyn przed spotkaniem były niemal przesądzone, a szkoleniowiec gości już wcześniej zdążył zapowiedzieć, że jego drużyna odpuści walkę o start w Lidze Europy na rzecz pełnej koncentracji na krajowych rozgrywkach.

sobota, 1 grudnia 2012

Cisza przed burzą

Już tylko godziny dzielą nas od najważniejszego meczu rundy jesiennej, a być może i całych obecnych rozgrywek na niemieckich boiskach. Do Monachium przyjeżdża aktualny mistrz oraz triumfator krajowego pucharu i walczyć będzie nie tylko o pozostanie w wyścigu o trzeci kolejny tytuł, ale też o honor całej piłkarskiej Bundesligi. Przewaga podopiecznych Juppa Heynckesa nad resztą stawki dobiła bowiem właśnie do liczby dwucyfrowej i Bawarczycy ledwie kolejkę po zapewnieniu sobie najszybszego w historii mistrzostwa jesieni mają okazję wybić konkurentom z głowy marzenia o Srebrnej Paterze, rewanżując się jednocześnie swojemu największemu prześladowcy ostatnich sezonów. A Borussia? Czeka ją wycieczka do jaskini lidera, najlepszej ofensywy i defensywy ligi. Wycieczka, która dla poprzednich śmiałków kończyła się zwykle tak samo - kilkoma bramkami w bagażniku i przyglądaniem się grze miejscowych przez bite 90 minut. Brzmi znajomo? Nieco ponad rok temu dortmundczycy znaleźli się w niemal bliźniaczo beznadziejnej sytuacji. I zamiast dać się zadrapać rozwścieczonemu lwu, skutecznie zajęli się jego pazurkami.

@www.home.fotocommunity.de

Pojedynki między Bayernem a Borussią, które jeszcze przed kilkoma laty elektryzowały niemiecką publikę znacznie mniej niż chociażby Derby Zagłębia Ruhry, Derby Północy czy Derby Północ-Południe, dzięki powrotowi poważnej piłki na Signal Iduna Park kolosalnie zyskały na znaczeniu i z przytupem opuściły ramy podrzędnych gierek. Niegdysiejsze starcia Dawida z Goliatem w mgnieniu oka zmieniły się w zażarte boje, a rywalizacja na linii Monachium-Dortmund osiągnęła rangę najważniejszej batalii w całych piłkarskich Niemczech, zazwyczaj będąc też kluczem do ostatecznych rozstrzygnięć w ligowej tabeli. Zainteresowanie pojedynkami wzrosło tak bardzo, że już teraz określa się je mianem niemieckiego El Clásico, a każdy kolejny mecz pomiędzy tymi zespołami przyciąga przed telewizory miliony ludzi w ponad dwustu krajach na całym świecie. Dziennikarze prześcigają się w porównaniach personaliów obu stron, a kibice do czerwoności rozgrzewają klawiatury, debatując o nadchodzącej grze. Ciche spotkania ze z góry znanym scenariuszem to już przeszłość, dziś konfrontacje Bayernu z Borussią to futbolowe spektakle pierwszego sortu i wydarzenia zdecydowanie najgłośniejsze wśród kolejnych rund niemieckiej Bundesligi.

Paradoksalnie przed dzisiejszym pojedynkiem jest tak cicho, jak dawno nie było. W poprzednim sezonie przed starciami gigantów mecze niemieckich dóbr eksportowych przypominały raczej gry kontrolne niż poważne testy. Podopieczni Kloppa dwukrotnie niczym walcem przejechali się po Wilkach, a Bawarczycy również dwukrotnie nie zostawili złudzeń beniaminkowi z Augsburga. Obecnie sytuacja nie wygląda tak różowo. Gwiazda Południa wygrała co prawda we Fryburgu, ale jej postawa pozostawiła wiele do życzenia. Wystarczy wspomnieć, że goście przez ponad godzinę grali w przewadze, a i tak długimi momentami dali się zdominować tegorocznej rewelacji z Badenii-Wirtembergii, której w dodatku jeszcze przed przerwą należał się rzut karny za zagranie ręką Javiego Martíneza we własnym polu karnym. Ekipa z Monachium prezentowała się tak słabo, że Heynckes już po czterech kwadransach zaczął bronić wyniku. Punkty straciła za to Borussia. Ekipa z Signal Iduna Park podejmowała Fortunę Düsseldorf i po kiepskim widowisku zaledwie zremisowała. Jedynym przed przerwą momentem godnym uwagi była składna akcja faworytów zakończona golem Błaszczykowskiego. W drugiej połowie jednak goście wzięli się solidnie do roboty i całkowicie zasłużenie ugrali oczko na trudnym terenie. Przebieg spotkań jednoznacznie wskazywał, że piłkarze  obu wyżej notowanych zespołów w głowach mają już tylko sobotnią potyczkę na Allianz Arenie. Widowiskowych zagrań było jak na lekarstwo, za to niedokładności i strat co niemiara. Umysły reprezentantów rozmaitych piłkarskich potęg, uczestników mundiali i europejskich czempionatów już na kilka dni przed topowym spotkaniem nie dopuszczały innych myśli niż tych o nadchodzącej konfrontacji, a ich ponadprzeciętna przecież zdolność do mobilizacji odmówiła koncentracji na sprawach mniej ważnych. Nie otoczka medialna, żadna ilość międzynarodowych przekazów, a właśnie ten fakt podkreśla, jak wielkie znaczenie ma obecnie rywalizacji Borussii z Bayernem.

Głośno od kilku dni jest już w mediach. Na łamach prasy wychowanek drużyny gospodarzy, a obecnie filar przyjezdnych opowiada o kulisach rozstania z Monachium i horrorze podczas swojego pierwszego powrotu na Allianz Arenę, Franck Ribéry gwarantuje odzyskanie tytułu, a jeden z najsłynniejszych kibiców Bayernu, Boris Becker, wręcz żąda od podopiecznych Heynckesa kompletu punktów. Jürgen Klopp stawia natomiast zasłonę dymną i poddaje w wątpliwość występy Gündoğana i Hummelsa, choć nie trudno zgadnąć, że obaj zagraliby nawet gdyby mieli pauzować kolejne kilka spotkań.

A dzisiaj na boisku przez pełne 90 minut możemy spodziewać się burzy. Mimo przeciętnej postawy obu drużyn w środku tygodnia, mimo nieobecności takich postaci jak Sebastian Kehl czy Arjen Robben. Nawet mimo nieco ponad 12 minut ciszy na początku spotkania, stanowiących protest wobec nowych zasad bezpieczeństwa na niemieckich stadionach. I choć Thomas Müller podkreśla, że najważniejsze jest zwycięstwo, nieważne w jakim stylu zostanie odniesione, kibice oczekują spektaklu. Bo wszystkie starcia niemieckich tytanów to gwarancja bramek, pięknych akcji, niecodziennych emocji i wielkiego widowiska. Jedyne co można zarzucić ostatnim konfrontacjom,to... przewidywalność.

I paradoksalnie to Borussia będzie dzisiaj pod większą presją, choć wyniki niedawnych bezpośrednich meczów raczej gospodarzy stawiają pod ścianą. Ale Bawarczycy mają morze przewagi nad konkurencją i mistrzostwo jesieni w garści, które już czternastokrotnie w historii Bundesligi zapewniało im końcowy triumf. Tylko trzy razy udało się wydrzeć Bayernowi tytuł, gdy ten na półmetku otwierał tabelę: ponad czterdzieśći lat temu dokonała tego Borussia Mönchengladbach, przed dwiema dekadami Werder Brema i... Borussia Dortmund w poprzednim sezonie. Dziś podopieczni Kloppa będą ostatnim bastionem w walce Dumy Bawarii o Srebrną Paterę. Jeśli on padnie, w tegorocznych rozgrywkach monachijskiego giganta nie zatrzyma już nikt. A zadanie wydaje się niemalże niemożliwe: od ostatniej wizyty dortmundczyków na Allianz Arenie Bayern u siebie punkty gubił jedynie czterokrotnie, za każdym razem w okolicznościach co najmniej osobliwych.

niedziela, 4 listopada 2012

W czepku urodzony

To się nazywa mieć farta. Niemieckie media potwierdziły właśnie wczorajsze rewelacje jednego z polskich brukowców o transferze ex-reprezentanta Polski, Sebastiana Boenischa, do Bayeru Leverkusen, obecnie piątego zespołu w Bundeslidze. Informacja ta może na pierwszy rzut oka szokować bądź sprawiać wrażenie po prostu klasycznego chochlika, jednak po bardziej wnikliwym przyjrzeniu się sprawie taki manewr paradoksalnie wydaje się mieć nawet ręce i nogi. Ale po kolei.

@www.sportfan.pl

Szczęście do Boenischa uśmiechnęło się bowiem nie po raz pierwszy. Uosobieniem poprzedniego uśmiechu fortuny była oczywiście postać Franciszka Smudy i jego bezgraniczna wiara u umiejętności i zdrowie urodzonego w Gliwicach defensora. To właśnie z ramienia ówczesnego selekcjonera Boenisch otrzymał polski paszport i to właśnie dzięki trenerowi, wbrew opinii kibiców i ekspertów oraz jakiejkolwiek logice, najpierw znalazł się w kadrze na Euro 2012, a później w pełnym wymiarze czasowym wystąpił na turnieju. Ten eksperyment nie miał prawa się udać, bo w poprzednich dwóch sezonach obrońca więcej czasu niż na boisku spędził w gabinetach lekarskich. A gdy zakończył już rehabilitację, nie odzyskał miejsca w składzie Werderu. Po nieuchronnej katastrofie na polsko-ukraińskim czempionacie, Boenisch wyleciał z reprezentacji razem ze swoim protektorem. Całkowicie zniknął też z piłkarskiej mapy Europy. Już podczas Euro był wolnym zawodnikiem, bo nie zgodził się na warunki proponowane przez Werder i postanowił spróbować swoich sił na runku wolnych agentów. Liczył na lukratywne oferty po udanym turnieju, ten potoczył się jednak zupełnie nie po jego myśli. Ale mimo to w mediach łączono go z nie byle jakimi klubami. Na początku mówiło się o Schalke czy Newcastle, gdzieniegdzie przewijał się  temat Stuttgartu oraz Augsburga, ostatecznie były oblane testy w Stoke City i treningi z Fortuną Düsseldorf. Czas jednak płynął nieubłaganie, zaczął się listopad, we wszystkich poważnych ligach rozegrano już ćwierć sezonu, a obrońca dalej pozostawał bezrobotny. Aż do wczoraj, gdy w polskich mediach wybuchła bomba: Boenisch w Bayerze Leverkusen!

Brzmi niedorzecznie, w końcu mówimy o transferze zawodnika, który w minionych dwóch latach wystąpił w 17 meczach (9 w kadrze (!), w klubie jedynie niecałe 300 minut) do zespołu, który rok w rok plasuje się w czołówce Bundesligi, a tydzień temu jako pierwszy skutecznie stawił opór niepokonanemu dotychczas Bayernowi Monachium. Zresztą jeszcze kilka tygodni temu nikt nie brałby nawet takiego transferu pod uwagę, jednak w ciągu kilkunastu dni sytuacja na lewej obronie Aspirynek zrobiła się, lekko mówiąc, nieciekawa. Najpierw w meczu Ligi Europy przeciwko Rapidowi Wiedeń groźnej kontuzji nabawił się gracz pierwszego wyboru, Michal Kadlec, a, jakby tego było mało, w środowym spotkaniu Pucharu Niemiec wypadł awaryjnie zastępujący go Daniel Schwaab. Tym samym duet trenerski Lewandowski/Hyypiä stracił wszelkie pole manewru na tej pozycji. W meczu w Monachium postawił na Japończyka Hosogaia, ale ten zupełnie nie radził sobie z szalejącym Thomasem Müllerem, raz po raz dając się mijać będącemu w genialnej formie Niemcowi.

Völler i spółka są jednak sami sobie winni takiej sytuacji. Przed sezonem oddali do Eintrachtu Frankfurt Bastiana Oczipkę, który w zaledwie trzy miesiące wyrósł na najlepszego lewego defensora Bundesligi, a do drugoligowego FC Ingolstadt wypożyczono Danny'ego da Costę, nominalnego prawego obrońcę, który jednak po przeciwległej stronie wypadłby z pewnością lepiej niż defensywny pomocnik. Kierownictwo myślało nawet o przedwczesnym sprowadzeniu z Salonik Konstantinosa Stafylidisa, czyli zakupionego latem Greka, ale zgodnie ze sprawdzonym już schematem (Patrick Helmes, Andre Schürrle, Philipp Wollscheid) pozostawionego jeszcze na rok w starym zespole, jednak nowy nabytek mógłby do na BayArena zawitać dopiero zimą. Włodarzom Bayeru nie pozostało więc nic innego niż chwycić się brzytwy i sięgnąć po zawodnika z kartą na ręku, mogącego dołączyć do zespołu od zaraz. A najrozsądniej z grona takowych graczy wyglądała kandydatura Sebastiana Boenischa.

@headbandsandheartbreak.wordpress.com

A Boenisch, mimo całej poniekąd słusznej nagonki prowadzonej na niego w polskich mediach i wśród kibiców, to przecież całkiem niezły zawodnik. W Polsce już spalony przez toksyczną relację z forsującym go na podstawowego gracza kadry Franciszkiem Smudą, ale nawet w warunkach obecnej Bundesligi może okazać się przydatny, szczególnie gdy drużyna na gwałt potrzebuje lewego obrońcy. Dużo zależeć będzie oczywiście od jego przygotowania fizycznego, bo dwa lata bez regularnej gry musiały odbić się na jego zdrowiu, formie i boiskowym ograniu. Ale to wciąż gracz z niemałym doświadczeniem w Bundeslidze (ponad pół setki występów w lidze, zdobywca i finalista Pucharu Niemiec, finalista Pucharu UEFA, dwukrotny wicemistrz Niemiec, Mistrz Europy U-19), który w pełni dyspozycji jest gwarantem przynajmniej solidnych występów. Transfer Boenischa to zresztą idealny przykład sytuacji "win-win": Bayer w ramach krótkoterminowej umowy dostaje zawodnika, który z miejsca  rozwiąże ich obecne problemy kadrowe, a sam piłkarz otrzymuje szansę, o jakiej jeszcze kilka tygodni temu mógł tylko pomarzyć.

Nie ma wątpliwości, że Sebastianowi Boenischowi sprzyjają niebiosa. Pierwszego uśmiechu fortuny nie wykorzystał. Może przez brak ogrania, może przez ogromną presję, a może po prostu przez zbyt małe umiejętności. Teraz Rudi Völler dał obrońcy drugie życie. Jeśli znowu zawiedzie, na kolejną szansę poczeka dłużej niż cztery miesiące. Ale jeśli sobie poradzi, to wróci do gry na dobre. A powinien sobie poradzić. Za dużo ma do udowodnienia, nie tylko Polakom.

czwartek, 25 października 2012

Dramat w cieniu rekordu

Zawodnicy Bayernu Monachium są w ostatnim czasie na ustach całego futbolowego światka. Czy to za sprawą niespotykanego, pierwszego w 50-letniej historii Bundesligi tak długiego bezbłędnego startu  w rozgrywkach, czy niechlujnych dwóch końcowych kwadransów blamażu w Berlinie, w którym główne role odegrali piłkarze Dumy Bawarii. Cały medialny szum na Säbener Straße zdaje się w zasadzie omijać tylko jednego gracza, któremu jednak monachijski wiatr zaczyna znowu wiać prosto w oczy.

@www.bild.de

Ostatnich kilku miesięcy Mario Gómez nie może bowiem zaliczyć do udanych. Mimo że drugi sezon z rządu zakończył jako trzeci najskuteczniejszy piłkarz świata, a w klasyfikacji strzelców Ligi Mistrzów uległ już tylko Lionelowi Messiemu, to właśnie głównie snajperowi oberwało się za porażkę na własnym podwórku w ostatnim i najważniejszym meczu minionego sezonu klubowego. Przełożony pokonanych, Uli Hoeneß, nie przebierał w środkach i zaraz po przegranym finale nie tylko otwarcie skrytykował w mediach swojego podopiecznego za nieskuteczność w kluczowych momentach, ale też podważył jego klasę piłkarską. Minął kolejny miesiąc, a Gómezowi znów się publicznie dostało, tym razem za  postawę na polsko-ukraińskim turnieju. Najbardziej poczytny niemiecki tygodnik właśnie w osobie napastnika, a także jego doświadczonych kolegów z Monachium, Bastiana Schweinsteigera i Philippa Lahma, upatrywał winowajców klęski na europejskim czempionacie. Gómez już w dwóch pierwszych meczach turnieju zdobył trzy gole i dwukrotnie poprowadził swoją reprezentację do zwycięstwa, będąc przy piłce jedynie rekordowe 22 sekundy. Na dalszym etapie rozgrywek nie pomógł już jednak drużynie, w fazie pucharowej został zdegradowany do postaci ledwie drugoplanowej, a jego niecodzienne osiągnięcie szybko obróciło się na jego niekorzyść - znowu stał się więc niepomagającym zespołowi kołkiem, którego rola ogranicza się jedynie do dokładania nogi w polu karnym.

Co więcej, gdy posezonowy urlop Niemca dobiegł końca i zawodnik powrócił do Monachium, spotkała go niezbyt miła niespodzianka. Nowy dyrektor sportowy Bayernu, Matthias Sammer, w ciągu kilkunastu dni stworzył mu bowiem konkurencję, z jaką Gómez w swojej piłkarskiej karierze się jeszcze nie spotkał. Zakontraktowany został słynący z doskonałej gry głową Mario Mandžukić, jedna z gwiazd Euro 2012, na którym zdobył tyle samo bramek co jego imiennik i zarazem nowy klubowy kolega, a także popularny El Conquistador, który, mimo sędziwego jak na piłkarza wieku, w minionym sezonie udowodnił, że cały czas znajduje się nie tylko w dobrej formie fizycznej, ale też i strzeleckiej, bo w klasyfikacji snajperów ubiegłych rozgrywek Bundesligi zajął miejsce tuż za podium.

Jakby tego było mało, na początku sierpnia na jednym z przedsezonowych turniejów Gómez nabawił kontuzji stawu skokowego i musiał poddać się operacji. Początkowo mówiło się o przerwie nie dłuższej niż trzy tygodnie i prognozowano nawet, że zawodnik może być do dyspozycji trenera już na mecz otwarcia sezonu ligowego w Fürth. Rzeczywistość okazała się jednak o wiele bardziej brutalna. Kolejny powrót, planowany na koniec września, również okazał się jedynie mrzonką i choć zawodnik od jakiegoś czasu trenuje indywidualnie, to o zajęciach z resztą zespołu może jak na razie zapomnieć. Jak twierdzi piłkarz, sam nie wie, ile jeszcze czasu zajmie mu osiągnięcie pełnej sprawności i kiedy można spodziewać się jego powrotu na niemieckie boiska.

Jupp Heynckes zdążył już pokrzepić zatrwożone serce Gómeza i zapewnić go, że po dołączeniu do zespołu nie będzie na straconej pozycji. Te słowa wydają się być jednak tylko czystą kurtuazją ze strony szkoleniowca, ponieważ wobec znakomitej jak dotychczas postawy Chorwata Mandžukicia, absencja etatowego monachijskiego golleadora jest zupełnie niewidoczna. Dlatego też trudno sobie wyobrazić, żeby zaraz po powrocie do zdrowia Gómez z automatu odzyskał miejsce w podstawowej jedenastce. Szczególnie, że jego dubler natychmiast znalazł wspólny język z nowymi kolegami i stał się integralną częścią maszyny, w której działaniu trudno doszukać się najmniejszego fałszu.

@www.digibet.info

Sam Mandžukić, decydując się na transfer do Bayernu, gdzie w ataku od lat suwerennie panował tylko i wyłącznie jeden snajper, nie spodziewał się chyba, że tak szybko dostanie od losu realną szansę na zaistnienie w nowym klubie. Spekulowano, że były zawodnik Wolfsburga zostanie raczej wartościowym zmiennikiem z ławki aniżeli pierwszą strzelbą zespołu. Całą hierarchię do góry nogami wywróciła jednak kontuzja Gómeza, a Chorwat takie zrządzenie niebios wykorzystał nie w stu, a w dwustu procentach. Na dzień dobry wpakował dwa gole w Pucharze Niemiec, regularnie zaczął również trafiać w rozgrywkach ligowych. W Bundeslidze tylko raz udało mu się zaliczyć w meczu więcej niż jedno trafienie, ale jednocześnie jedynie dwa spotkania kończył bez jakiejkolwiek zdobyczy bramkowej. Taka regularność to pierwsza ze znaczących różnic między Mandžukiciem a Gómezem. Bo ten swoje strzeleckie popisy ma w zwyczaju przeplatać okresami posuchy. Druga rozbieżność to zupełnie inny styl gry obu zawodników. O ile Gómez operuje najczęściej w polu karnym i właśnie tam czeka na zagrania kolegów, tak Mandžukić raz za razem szuka gry w bocznych sektorach, stwarzając tym samym przestrzeń w szesnastce innym atakującym. Jego wszechstronność, a także wyższe umiejętności stricte piłkarskie pozwalają mu bez utraty jakości dublować pozycje skrzydłowych i zamiast samemu kończyć akcję, dogrywać piłkę kompanom. Te zupełnie nowe dla ofensywy Bayernu warianty rozgrywania ataków wniosły sporo ożywienia w przednich formacjach zespołu, a najbardziej z tej innowacji skorzystał Thomas Müller, który co i raz wypełnia lukę pozostawioną przez Mandžukicia w polu karnym. Zresztą współpraca obu zawodników układa się wręcz wzorcowo i jest jedną z głównych przyczyn tak skutecznej gry Bawarczyków na początku sezonu. Obaj panowie przewodzą w ligowej tabeli strzelców, a cztery gole to efekt wyłącznie ich bezpośrednich zagrań. Co ciekawe, monachijskie perypetie na środku ataku łudząco przypominają te dortmundzkie sprzed rozpoczęcia minionych rozgrywek, jednak w dłuższej perspektywie ciężko wyobrazić sobie podobny rezultat.

Przedłużający się cały czas powrót na boisko i rosnąca w zespole rola rywala do miejsca w składzie to jednak nie jedyne zmartwienia Mario Gómeza, ponieważ również jego pozycja w drużynie narodowej zdaje się być najsłabsza od dawna. Trzeba od razu zaznaczyć, że nigdy nie była ona zbyt silna, bo Joachim Löw nie krył się ze swoimi preferencjami co do obsadzenia szpicy w niemieckiej kadrze. Ale Gómeza zwykły bronić wyniki, czyli bramki, które seriami zdobywał i w klubie, i w kadrze. Tymczasem teraz, gdy snajper z mozołem walczy o powrót do pełnej sprawności, to Miroslav Klose, zdecydowany faworyt selekcjonera, przeżywa drugą młodość i zarówno w barwach rzymskiego Lazio, jak i w trykocie Mannschaftu strzela gola za golem. W ostatnim dwumeczu reprezentacji trzykrotnie wpakował piłkę do siatki przeciwników, a to oznacza, że już tylko jedno trafienie dzieli go od wyrównania rekordu snajperskiego Bombera Narodu. A dla Gómeza to znak, że odbicie miejsca w jedenastce Orłów może okazać się znacznie trudniejsze niż odzyskanie prymatu w ataku bawarskiego giganta.

Rekonwalescencja po poważnym urazie to zawsze trudny okres dla piłkarza. Jednak w przypadku Gómeza stracony czas boli podwójnie, bo traci on grunt pod nogami nie tylko w klubie, ale i w reprezentacji. Mimo to snajper powinien pozostać spokojny, bo stanowi on przecież zbyt dużą markę i wartość, żeby ot tak zostać rzuconym w kąt. Dodatkowo całkiem sporym promieniem nadziei mogą okazać się dla Niemca rozgrywki Ligi Mistrzów, której magia jak na razie skutecznie pęta nogi Mandžukiciowi i obnaża jego małe doświadczenie w klubowej piłce na tym poziomie. A na jego brak nie może narzekać Gómez, który w najważniejszych europejskich rozgrywkach ładował już przecież po trzy czy cztery gole w pojedynczych spotkaniach.

***

Tekst ukazał się również na najlepszej polskiej stronie o Bayernie Monachium, na której co tydzień będą pojawiać się moje felietony. Serdecznie zapraszam.

piątek, 12 października 2012

Bo w każdej dżungli król może być tylko jeden

Już za kilka godzin w Dublinie niemiecka reprezentacja stanie do walki o kolejne punkty i trzecie z rzędu zwycięstwo w drodze na brazylijski mundial. Po niezbyt efektownej, ale zwieńczonej kompletem oczek inauguracji eliminacji przyszedł czas na znacznie bardziej skomplikowane zadanie. Bardziej skomplikowane, bo podopieczni Löwa zmierzą się z Irlandią i Szwecją, czyli uczestnikami czerwcowego czempionatu, który ich poprzedni rywale śledzić mogli wyłącznie sprzed telewizorów. Ale nie tylko klasa rywali stanowić będzie o skali trudności nadchodzącego dwumeczu, bowiem od jakiegoś czasu kadra narodowa targana jest wewnętrznymi waśniami, torpedowana przez media i działaczy klubowych, a także rozbijana przez kolejne urazy i zawieszenia. Istna dżungla. Ale tak jak w każdej dżungli król jest tylko jeden, tak i niemiecka puszcza ma ciągle jeszcze suwerennie panującego Joachima Löwa.

@www.subbird-illustration.de

Największy problem reprezentacji stanowi obecnie krytyka, która spada nie tylko na piłkarzy, ale też i samego selekcjonera. A warto wspomnieć, że tak surowej ocenie jak dzisiaj trener Mannschaftu nie był chyba poddany od początku swojej przygody z kadrą. Główny zarzut wysuwany wobec opiekuna zespołu to nadmierna dbałość o komfort zawodników i stworzenie im idealnej atmosfery przy jednoczesnym braku jakiejkolwiek presji czy odpowiedzialności, towarzyszących ubieraniu trykotów z orłem na piersi. W medialnych atakach przoduje oczywiście Uli Hoeneß, który nadopiekuńczość selekcjonera porównał nawet do rozgrywania partyjki tenisa stołowego na szczycie Mont Blanc. Löwowi dostaje się również za selekcję, której niedawno dokonał. I choć walka o nominacje dla genialnego od startu rozgrywek Bundesligi René Adlera czy niewiele gorszego Kevina Trappa kosztem bardzo rozkojarzonego ostatnimi czasy Zielera to typowa burza w szklance wody, tak kandydatury Bastiana Oczipki czy Sebastiana Rodego wyglądają już co najmniej sensownie, szczególnie wobec ubytków kadrowych na ich pozycjach. Dodatkowo trener sam ściągnął na siebie bicz mediów niefortunną wypowiedzią o Marcelu Schmelzerze, w której najpierw publicznie zganił jego występ przeciwko Austrii, a później dodał, że graczowi Borussii Dortmund brakuje jeszcze do najwyższego poziomu międzynarodowego i miejsce na lewej obronie reprezentacji zawdzięcza raczej brakowi innych rozwiązań aniżeli swoim umiejętnościom. Racji selekcjonerowi na pewno nie można odmówić, ale takie słowa powinien jednak zachować dla siebie. Sam Löw też szybko zdał sobie z tego sprawę, bo już po kilku godzinach pochwalił Schmelzera za mecz przeciwko Argentynie i stwierdził, że w Wiedniu nie najlepiej spisał się cały zespół, a na koniec wyraził wielką wiarę w zdolności piłkarskie defensora. Nie zabrakło również szczerej rozmowy w cztery oczy.

Media nie oszczędzają także reprezentantów. Sprawa nieśpiewania hymnu ciągnie się za kadrowiczami już od dawna, teraz bardziej spostrzegawczy zauważyli, że Mesut Özil podczas odgrywania pieśni narodowej przed meczem w Austrii pozwolił sobie żuć gumę. Nie trzeba dodawać, że skoro samo milczenie zawodników wywołało spore emocje, to i wybryk pomocnika nie przeszedł w mediach bez echa. Niesnaski rodzą się również w samym wnętrzu kadry. Od kilku dni toczy się publiczna debata na temat atmosfery w drużynie, a całą dyskusję rozpoczął Bastian Schweinsteiger, który narzekał na brak odpowiedniej reakcji po bramkach na polsko-ukraińskim turnieju. Wypowiedź ta została szybko skontrowana przez eksportowy duet z Madrytu, a dyrektor reprezentacji, Oliver Bierhoff, stwierdził nawet ostentacyjnie podczas wspólnej konferencji z pomocnikiem Bayernu Monachium, że "duch Mannschaftu pozostał nienaruszony". Natomiast częściowo rację swojemu wice-kapitanowi przyznał Löw stwierdzając, że "atmosfera w zespole podczas Euro 2012 była dobra, choć nie tak dobra jak na mundialu w Afryce."

Równie dyplomatycznie wybrnął selekcjoner z zamieszania wokół zestawienia formacji defensywnej, szczególnie w dzisiejszym meczu, gdy nie będzie mógł skorzystać z usług nie tylko kontuzjowanych Matsa Hummelsa i Larsa Bendera, ale też i zawieszonego za kartki kapitana reprezentacji, Philippa Lahma. Wyliczenia dziennikarzy, że w ciągu sześcioletniej kadencji trener testował na bokach obrony aż 23 zawodników, a wyjściowa czwórka na spotkanie w Dublinie w składzie Schmelzer-Badstuber-Mertesacker-Boateng będzie już dziewiątym wariantem sprawdzanym w ciągu ledwie dwunastu gier w tym roku, Löw skwitował tylko lakonicznym stwierdzeniem w iście Mouinhowskim stylu: "Nie wszystko zawsze zależy od obrony". Wiadomo już jednak, że pewność siebie trenera to tylko robienie dobrej miny do złej gry, bo w ostatnich dniach treningi kadry poświęcone były tylko i wyłącznie defensywie.

Wszystkie te problemy, niesprostanie oczekiwaniom na ostatnich wielkich imprezach, a także rosnąca w mediach i wśród kibiców niechęć do Löwa sprawiają, że nad królem niemieckiej dżungli zbierają się coraz ciemniejsze chmury. I choć sam selekcjoner zapowiedział już, że jego przygoda z kadrą skończy się po mundialu w Brazylii, a wcześniejsza dymisja brzmi niemal jak perspektywa Srebrnej Patery w rękach zawodników 1. FSV Moguncji w przeciągu kilku kolejnych lat, to już teraz wokół panującego zbiera się coraz większe stado żądnych władzy lwów, które tylko czyhają, by strącić go z tronu. Na razie trenera bronią jeszcze wyniki, ale kto wie, co będzie jutro, a przecież  sam slogan sponsora niemieckiej kadry hucznie głosi, że niemożliwe nie istnieje.

czwartek, 11 października 2012

Fair play v2.0

Choć od wydarzenia z czwartej minuty w meczu pomiędzy Neapolem a rzymskim Lazio minęło już dobre kilkanaście dni, warto wrócić do niego choćby na chwilę. Sprawa odbiła się w mediach szerokim echem: wszelakie gazety, zagraniczne czy rodzime, rozpisywały się o wielkim geście Miroslava Klosego, piłkarze oraz kibice nie szczędzili Niemcowi słów uznania na portalach społecznościowych, a kapitan rywali czy prezydent FIFA domagali się nawet specjalnej nagrody dla snajpera z Opola za zachowanie praktycznie wymarłe w nowoczesnym futbolu, do bólu przepełnionym cwaniactwem i oszustwem. Wagę zdarzenia tonował sam zawodnik, mówiąc, że piłka najnormalniej trafiła go w rękę, a jego późniejsza reakcja to "najbardziej oczywista rzecz na świecie". Wydaje się, że w tym zamieszaniu piłkarskie środowisko zapomniało o absolutnie elementarnej sprawie - całą tę burzę i lawinę kolejnych wydarzeń wywołało całkowicie CELOWE i ŚWIADOME zagranie gracza Lazio.

@www.guardian.co.uk

Bardzo szanuję Miroslava Klosego. Nie tylko jako piłkarza (skądinąd wielkiego, w futbolu międzynarodowym prawdopodobnie jednego z najwybitniejszych), ale też i człowieka. Potrafię zrozumieć jego wybór i zupełne odcięcie się od swoich korzeni, potrafię również zrozumieć jego decyzję o nierozmawianiu z dziennikarzami w języku polskim (choć nie można zapomnieć, że razem z Lukasem Podolskim niejednokrotnie uciekali się do tego sposobu komunikacji podczas wspólnych gier). Pamiętam także jego prawdziwie szlachetny gest z boiska, gdy przed kilkoma laty Werder, cały czas pozostający jeszcze w walce o końcowy triumf w Bundeslidze, remisował bezbramkowo w spotkaniu z Arminią Bielefeld, a sędzia podyktował rzut karny po starciu w  szesnastce właśnie Klosego i bramkarza gości, Matthiasa Haina. Wtedy to napastnik bez mrugnięcia okiem ruszył do arbitra celem wyjaśnienia mylnie zinterpretowanej przezeń sytuacji. Przeciwnik bowiem interweniował czysto i jedenastka gospodarzom się po prostu nie należała. Zachowanie Niemca nie umknęło piłkarskim mediom oraz organizacjom i wkrótce zawodnik został całkowicie zasłużenie wyróżniony licznymi nagrodami za postawę zgodną z duchem gry.

Zupełnie inaczej wyglądało jednak zdarzenie z Neapolu. Decyzja Klosego, wbrew temu, co  twierdzi sam zainteresowany (Maradona wciąż upiera się przy wersji boskiej interwencji w meczu przeciwko Anglii...) czy uważa większość piłkarskich sympatyków, nie była następstwem przypadkowego odbicia futbolówki, a zwyczajnie wynikiem zamierzonego zagrania. Celowość ruchu snajpera doskonale pokazuje to ujęcie. Kontaktu piłki z ręką gracza Lazio nie spowodował przeciwnik, próbujący powalić rywala na ziemię. Powtórka nie pozostawia żadnych wątpliwości - Niemiec obserwuje zmierzającą ku niemu futbolówkę, a gdy zdaje sobie sprawę, że nie ma szans na strącenie jej w dozwolony sposób, wykonuje ewidentny ruch ręką, dodatkowo markując uderzenie piłki głową. Jego późniejsze zachowanie nie może usprawiedliwiać uprzedniego występku. Fakt ten należy jednak docenić, gdyż niewielu dzisiejszych piłkarzom wystarczyłoby odwagi, by przyznać się do zagrania niezgodnego z przepisami w tak ważnym momencie.

Niemniej jednak taka postawa, czyli zameldowanie sędziemu celowego zagrania faul, powinna być w futbolu NORMĄ, a nie wydarzeniem, któremu piłkarski świat poświęca nagłówki, i które organizacje międzynarodowe chcą wynagradzać statuetkami. Wszystkie reakcje na gest Klosego potwierdzają niestety smutną prawdę o współczesnej piłce, gdzie nurkowanie, wszechobecne krętactwo i próby bycia ponad przepisami są po prostu szarą codziennością, a najnormalniejsze zachowanie szczytem postawy fair play.

czwartek, 20 września 2012

Stara śpiewka, nowy wynik - Borussia zaczyna zgodnie z planem

Po niemal roku przerwy na Singal Iduna Park powróciły europejskie puchary. A wraz z nimi odżyły stare demony. I choć przed inauguracyjnym meczem trener Klopp podkreślał, że dzisiejszą Borussię od tej zeszłorocznej różni przede wszystkim dużo większe doświadczenie, na boisku zupełnie nie było tego widać. Jak to zwykle bywa na arenie międzynarodowej w przypadku piłkarzy z Dortmundu, kolana same się pod nimi uginały, ich nogi stawały się betonowe, błędy w obronie mnożyły się niczym grzyby po deszczu, a zespół ponownie w niczym nie przypominał maszyny, której na krajowym podwórku już od dwóch lat absolutnie nikt nie potrafi dotrzymać tempa. Paradoksalnie jednak Dortmundczyków po pierwszej kolejce najbardziej cieszyć może... wynik.

Już niemal trzy tygodnie temu, zaraz po losowaniu grup stało się pewne, że podopieczni Kloppa będą musieli wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności, aby nie powtórzyć wyników w Europie z ostatnich dwóch lat i ponownie przygody z pucharami nie zakończyć jeszcze jesienią. Grupa D okazała się bowiem prawdziwą grupą śmierci tegorocznych rozgrywek. Los skojarzył ze sobą nie tylko czterech krajowych mistrzów (w tym trzech triumfatorów najlepszych na chwilę obecną lig europejskich), co jest ewenementem w tegorocznej edycji,  ale też zespoły, które po nieudanym minionym sezonie na arenie międzynarodowej mają obecnie sporo do udowodnienia przeciwnikom, kibicom oraz samym sobie. Dodatkowo kalendarz ułożył się dla Dortmundczyków tak niefortunnie, że dobry start (czytaj zwycięstwo z amsterdamskim Ajaxem) stanowił absolutne minimum jeżeli ekipa z Signal Iduna Park chciała w ogóle myśleć o zaistnieniu w Lidze Mistrzów. Bo następne spotkania to starcia z europejskimi gigantami - najpierw w Manchesterze z Obywatelami, a później dwumecz z Realem Madryt - w których o punkty będzie niesamowicie ciężko.

@www.guardian.co.uk

Plan minimum na pierwszą kolejkę został przez Borussię wykonany, choć trzeba przyznać, że kibice, ale przede wszystkim piłkarze, oczekiwali chyba łatwiejszej przeprawy. Główną przeszkodą Borussii we wczorajszym meczu  byli jednak nie goście z Holandii a oni sami. Do Dortmundu z powrotem zawitały bowiem koszmary znane z poprzednich rozgrywek. Piłkarze Kloppa posiadali pozorną przewagę, ale kompletnie nic z niej nie wynikało, bo klarowne sytuacje można było policzyć na palcach jednej ręki. Co gorsza, fatalnie wyglądała gra defensywna, a pomyłki obrońców raz po raz tworzyły zagrożenie pod bramką Weidenfellera. Dość powiedzieć, że gdyby nie momentami wręcz nieprawdopodobna postawa kapitana Dortmundczyków, to już do przerwy mogliby oni przegrywać kilkoma bramkami. Zupełnie nie radził sobie niedoszły nowy Kaiser, w popisach wtórował mu partner ze środka obrony, a swoje dorzucali też koledzy z pomocy. Postawę trzech zawodników, którzy mieli stanowić o sile drużyny w centralnej części boiska, czyli  Kehla, Gündogana i Götzego, najlepiej podsumowuje średni procent ich celnych podań (71%!),  wstydliwy nawet dla graczy polskiej ekstraklasy, a co dopiero piłkarzy mierzących w sukcesy w europejskich pucharach. W linii pomocy po raz pierwszy trener Klopp zdecydował się też postawić od początku na dwójkę Reus-Götze i, niestety, było to widać aż za dobrze. Jeszcze trochę czasu i potu na wspólnych treningach musi upłynąć nim współpraca tych zawodników zacznie się układać. Najlepszy gracz Bundesligi ubiegłego sezonu rozpoczął mecz na skrzydle, ale cały czas nie mógł znaleźć sobie na boisku. Próbował schodzić do środka, raczej nie trzymał się linii bocznej.  Skutki braku przed sobą pracowitego Kevina Großkreutza odczuł też Marcel Schmelzer, który musiał ograniczać ofensywne wypady i za dwóch harować z tyłu. Holendrzy dość szybko zorientowali się w tej nowej dla obrońcy sytuacji i to jego stroną atakowali zdecydowanie częściej aniżeli polską na przeciwległym boku.

W całym meczu Borussia miała zaledwie jeden fragment, gdy jej gra wyglądała przyjemnie dla oka, a przewaga zarysowała się dość mocno i był to mniej więcej pierwszy kwadrans po przerwie. Jürgen Klopp musiał najwyraźniej w prostych, żołnierskich słowach wyrazić swoje niezadowolenie z postawy podopiecznych w pierwszej połowie, bo na drugą wybiegli jakby odmienieni. Ich gra nie opierała się już na bezproduktywnej wymianie podań w środku pola, a na szybkich, składnych kombinacjach dobrze znanych z boisk niemieckiej Bundesligi. W mgnieniu oka Dortmundczycy stwarzali kolejne okazje, ale brakowało wykończenia (skąd my to znamy...). Najlepszą szansę zmarnował Robert Lewandowski, który dobrze przyjął piłkę w polu karnym, położył dwóch rywali, jednak postanowił chyba zdobyć gola kolejki i futbolówka zamiast w okienku bramki Vermeera wylądowała na trybunach. Zwieńczeniem niezłej postawy Borussii na początku drugiej połowy był fatalnie przestrzelony rzut karny przez Matsa Hummelsa, po którym drużyna cofnęła się, a sytuacja na boisku niebezpiecznie zaczęła przypominać wydarzenia sprzed przerwy.

Gdyby mecz zakończył się w 86 minucie, mógłby zostać streszczony w zaledwie dwóch obrazkach: ratującego zespół od utraty bramki po kolejnym błędzie obrony Weidenfellera, który jednak po  udanej interwencji zamiast wracać między słupki zaczyna tańczyć na linii pola karnego, oraz niewykorzystanej jedenastki. Taki obraz pokrywał się praktycznie całkowicie z Borussią z ubiegłorocznej edycji Ligi Mistrzów. Wtedy jednak życie napisało ostatnią wartą odnotowania scenę tego spotkania: Lewandowski doskonale opanował w szesnastce piłkę zgraną przez Piszczka, dobrze się zastawił, a chwili pewnie umieścił ją w siatce.

Inauguracja rozgrywek grupowych w wykonaniu BVB może budzić mieszane uczucia, bo jest niemal kalką występów sprzed roku: koszmarne błędy w defensywie, momentami zatrważająca nieporadność w ataku. Jednak główną różnicą okazał się rezultat końcowy. Bo po zaledwie jednym  rozegranym spotkaniu Borussia zdążyła wyrównać liczbę zwycięstw z minionej edycji Ligi Mistrzów. Po meczu Klopp stwierdził, że "to było szczęśliwe, ale zasłużone zwycięstwo" i trudno się z nim nie zgodzić. Jednak jeśli jego zespół realnie myśli o awansie z grupy, to w kolejnych spotkaniach szczęściu będzie musiał zdecydowanie bardziej pomóc.

poniedziałek, 17 września 2012

Z piekła do nieba?

Sezon na zapleczu niemieckiej ekstraklasy w pełni. Absolutną sensacją początku rozgrywek jest postawa Eintrachtu Brunszwik, który w pierwszych pięciu kolejkach odniósł komplet zwycięstw, tracąc przy tym zaledwie jedną bramkę. Ale oprócz drużyny z Dolnej Saksonii jeszcze cztery inne ekipy nie zaznały goryczy porażki w obecnym sezonie ligowym. Takim wynikiem może pochwalić się biedniejszy brat rewelacji rozgrywek poziom wyżej, a także zespoły celujące w powrót na niemieckie salony po dłuższej bądź krótszej nieobecności: Energie Chociebuż, Hertha BSC oraz 1. FC Kaiserslautern. Zaskoczeniem w tej stawce może być przede wszystkim obecność drużyny z Frankfurtu, ale też i ekipy Czerwonych Diabłów. Zespół ze wzgórza Betze przeszedł latem gruntowną przebudowę: pozbył się łamag i futbolowych darmozjadów, na stanowisku trenerskim zatrudnił kolegę prezesa i jednocześnie ulubieńca kibiców oraz poszerzył kadrę zarówno o piłkarskich repów, jak i uzdolnionych żółtodziobów. W nowym piekiełku znalazło się też miejsce dla jednego z dwu naszych rodzynków regularnie biegających po boiskach 2. Bundesligi.

@www.der-betze-brennt.de

Nowa era w Kaiserslautern zaczęła się od zmiany za kierownicą. Krasimir Bałykow, prowadzący zespół w ostatnich kolejkach poprzedniego sezonu, osiągniętymi rezultatami nie mógł przekonać szefostwa klubu do przedłużenia z nim umowy. Niewykluczone nawet, że stałoby się tak nawet gdyby Bułgar dokonał cudu i utrzymał zdecydowanie najgorszą drużynę minionych rozgrywek w niemieckiej ekstraklasie. A wszystko za sprawą pewnej starej znajomości... Zakusy pod zatrudnienie swojego byłego kolegi z ekipy, która na początku lat 90. sięgnęła po Puchar Niemiec, Stefan Kuntz robił już kilkukrotnie. Ale Franco Foda zawsze odmawiał. Z kraju wyjechał już kilkanaście lat temu, przez moment zabawił w Bazylei, ale ostatecznie na dobre osiadł w Grazu, gdzie najpierw z sukcesami pokopał jeszcze przez chwilę piłkę, a po zawieszeniu butów na kołku przeszedł modelową drogę od opiekuna drużyn młodzieżowych do trenera pierwszego zespołu. W tej roli sprawdził się wyśmienicie. Całkowicie odmienił oblicze ligowego średniaka, a ukoronowanie jego pracy nastąpiło w 2011 r., gdy utarł nosa możnym z Salzburga oraz Wiednia i zdobywając tytuł mistrzowski na moment przypomniał kibicom z Grazu dawne, sute czasy. Wkrótce potem nastąpiło wyraźne oziębienie na linii zarząd-Foda i przygoda szkoleniowca z austriacką piłką przedwcześnie się zakończyła. Chwilowy brak posady Niemca od razu wykorzystał Kuntz i już pod koniec maja sprowadzić szkoleniowca na wzgórze Betze.

Zalety nowego trenera? Przede wszystkim przywiązanie do czerwonych barw, co sam zainteresowany podkreślił już na konferencji prasowej: "Kaiserslautern i wzgórze Betze zawsze było moim piłkarskim domem. To tutaj grałem w czasach młodości, tutaj dorastałem". Foda doskonale zna zatem oczekiwania wobec miejscowej drużyny. Bo mimo że Czerwone Diabły już od dawna nie należą do potęg, a i sytuacja finansowa mogłaby z pewnością być lepsza, duma i oczekiwania sympatyków wobec zespołu są wielkie. Trener jednak już w Austrii pokazał, że nawet bez ogromnych nakładów pieniędzy i futbolowych gwiazd potrafi zbudować ekipę walczącą o najwyższe cele. Foda ma też niezłe oko do młodych talentów. To on odkrył dla piłkarskiego świata Sebastiana Prödla, Jakoba Jantschera czy Gordona Schildenfelda. Na tę zdolność szkoleniowca Kuntz liczy szczególnie.

Przez Kaiserslautern przeszło bowiem latem kadrowe tornado, które wyzwoliło zespół od największych pierdół poprzedniego sezonu, ale też i zawodników zarabiających ponad stan bądź prezentowaną formę. Bez żalu pożegnano więc niemal całą podstawową jedenastkę, wypożyczone łamagi powróciły do swoich klubów, a tych, których nie udało się sprzedać, posłano do innych zespołów (m.in. najdroższą wpadkę w historii, Itaya Shechtera czy Jakuba Świerczoka). Ubolewać można jedynie nad odejściem Kevina Trappa, który zasilił Eintracht Frankfurt, ale też tylko połowicznie: Tobias Sippel, jeszcze dwa sezony temu podstawowy bramkarz, stracił co prawda miejsce na rzecz Trappa, ale po chwilowej kontuzji rywala prezentował się na tyle dobrze, że placu nie oddał już do końca rozgrywek. Wobec problemów finansowych nowych zawodników szukano głównie na rynku wolnych agentów. I tak zespół Fody wzmocnili Marc Torrejón, Mimoun Azaouagh czy Alexander Baumjohann. O transfer tego ostatniego szkoleniowiec zabiegał już pracując w Grazie. Teraz niespełniony talent ze szkółki Źrebaków wspólnie z innymi nowymi nabytkami, doświadczonymi snajperami Albertem Bunjaku oraz Mohamadou Idrissou, z powodzeniem stanowi o sile ofensywnej Czerwonych Diabłów. Wzmocnień Foda szukał też w zespołach młodzieżowych i już można zacząć dostrzegać pierwsze skutki jego pracy: Hendrick Zuck przebojem wdarł się do podstawowej jedenastki, a pozycję pierwszego stopera wywalczył młodziutki Dominique Heintz.

Tak jak od niego oczekiwano, Foda przyłożył rękę do rozwoju młodych zawodników. Na ławce posadził doświadczonych Yahię, Bugerę czy Abela i odważnie postawił na młodych. I to właśnie młodzież, w osobach wspomnianych już Zucka czy Sippela, ale przede wszystkim Kontantinosa Fortounisa, błyszczy w jego zespole najjaśniej. Klasą samą dla siebie są też obaj napastnicy, którzy całkowicie odmienili nieudolną i zupełnie nieskuteczną ofensywę z minionych rozgrywek. Kaiserslautern wspólnie z Energie Chociebużem zdobyło dotychczas najwięcej goli w lidze, a Albert Bunjaku już po poprzedniej, czwartej kolejce miał na koncie więcej trafień niż najlepszy strzelec zespołu w pełnym poprzednim sezonie. W całej tej układance Fody znajdziemy również Ariela Borysiuka. A lepszego trenera w takim klubie na tym etapie swojej kariery Polak chyba nie mógł sobie wymarzyć. Zresztą pomału widać już efekty współpracy z nowym szkoleniowcem: jego gra nie ogranicza się już tylko do przechwytu i oddania piłki najbliżej ustawionemu koledze, ale czasami pomocnik sam próbuje ruszyć z futbolówką do przodu czy poszukać dobrze ustawionego z przodu partnera. Oczywiście, znaczna część prób jest jeszcze nieudana i ten element wymaga dalszej pracy, ale kroczek po kroczku Borysiuk będzie poszerzał swój repertuar zagrań i być może w końcu pozbędzie się łatki przecinaka. Pomniejsze efekty już widać: ładne prostopadłe podanie w tempo do Bunjaku i jednocześnie pierwsza asysta w Niemczech w meczu w Dreźnie czy wymiana podań z Idrissou w dzisiejszym spotkaniu, która otworzyła drogę do bramki Zuckowi. W porównaniu z poprzednim sezonie można też zauważyć dużo większą pewność w grze Polaka, ale momentami brakuje mu jeszcze zdecydowania przy odbiorach piłki. Jak zwykle kuleją też strzały z dystansu i mimo obiegowej opinii dobrego strzelca dystansowego, Borysiuk chyba powinien dać sobie z nimi spokój, a przynajmniej zdecydowanie ograniczyć ich ilość. Na chwilę obecną zdecydowanie najważniejsze w dalszym rozwoju piłkarskim Polaka są regularne występy. A te pod okiem Fody na zagwarantowane. Postępy, miejmy nadzieję, przyjdą z czasem.

Mniej kolorowo jawi się przyszłość Jakuba Świerczoka, nie tylko zresztą w Kaiserslautern. Wypożyczony do Piasta Gliwice napastnik zdążył rozegrać w nowych barwach ledwie 32 minuty, był nawet o włos od pokonania bramkarza rywali pięknym uderzeniem zza połowy boiska, a już przynajmniej sześć miesięcy ma z głowy z powodu kontuzji kolana. Świerczokowi nie tylko więc w macierzystym klubie urosła obecnie konkurencja nie do przeskoczenia, ale i on sam nie będzie miał okazji, by osiągnąć optymalną dyspozycję w bardzo sprzyjającym gliwickim klimacie. Pozostaje jedynie wierzyć, że napastnik szybko dojdzie do pełni zdrowia, a po rehabilitacji wróci do gry jeszcze silniejszy i jeszcze bardziej zmotywowany. Być może w krótkim czasie udowodni trenerowi Czerwonych Diabłów, że warto na niego postawić, nawet w roli dżokera.

Przed podopiecznymi Fody zaczyna się prawdziwy test. Sezon rozpoczęli udanie, ale żeby spełnić swoje i kibiców marzenia o powrocie do elity, muszą potwierdzić dobrą formę w kolejnych spotkaniach. Jak pokazuje jednak przykład Eintrachtu Frankfurt nie zawsze trzeba rozpaczać nad spadkiem. Bo czasem warto zrobić krok w tył, żeby później wykonać dwa do przodu. Sympatycy Kaiserslautern na pewno nie mieliby nic przeciwko takiemu scenariuszowi. 

środa, 12 września 2012

Wymęczony komplet punktów Niemców, podwójny ból głowy Jogiego Löwa

Piłkarska reprezentacja Niemiec fantastycznie od dwóch zwycięstw rozpoczęła eliminacje do brazylijskiego mundialu i już przewodzi w swojej grupie. O żadnym świętowaniu nie może być jednak mowy, bo podopieczni Joachima Löwa ani w piątkowym meczu przeciwko półamatorom z Wysp Owczych, ani tym bardziej w niedawno zakończonym spotkaniu w Wiedniu nie zachwycili. Kilka bezsennych nocy czeka natomiast samego selekcjonera. Sen z powiek trenera nie będzie jednak spędzać słaba postawa jego podopiecznych.

@www.spox.com

Drużyna dowodzona obecnie przez Löwa od dawna bowiem boryka się z problemem braku klasowych bocznych obrońców. Wiadomo, że kimś takim bez wątpienia jest kapitan zespołu, Philipp Lahm, jednak poza nim na tej pozycji panuje całkowita posucha. Dowód? W kadrze Niemiec na czerwcowe Mistrzostwa Europy znalazło się ledwie dwóch bocznych defensorów, choć rozum podpowiada, że w ekipie grającej czwórką w obronie powinno być ich dwa razy więcej. Mało tego, Marcel Schmelzer na Euro nawet nie powąchał murawy. Zamiast niego selekcjoner wolał posłać w bój nominalnego stopera oraz defensywnego pomocnika. W ostatnich latach bezskutecznie szukano odpowiednika Lahma na drugiej flance. Na nic zdał się nawet bonus pozwalający na wybór zawodnika mogącego grać po którejkolwiek stronie bloku defensywnego, bo przecież zawsze na przeciwległy bok można było rzucić obunożnego kapitana. I tak przez drużynę narodową przewinęli się m.in. Clemens Fritz, Marcel Schäfer, Andreas Görlitz, Christian Pander, Andreas Beck, Marcell Jansen, Dennis Aogo, Arne Friedrich, Andreas Hinkel, wspomniany już Schmelzer czy nawet takie asy jak Christian Schulz, Sascha Riether, Patrick Owomoyela bądź Andreas Beck. Żaden z nich nie zbliżył się nawet do poziomu Lahma, choć najbliższy tego był chyba Hinkel. Jemu na drodze do międzynarodowej chwały stanęły jednak kontuzje.

We wczorajszym meczu problem bocznego obrońcy powrócił niczym gigantyczny bumerang. Marcel Schmelzer awizowany do gry był już w piątkowym spotkaniu, ale jego występ wykluczył drobny uraz. Dostał natomiast szansę przeciwko Austrii i z tą decyzją Löw z pewnością nie trafił. Zawodnik Borussii już po majowej kompromitacji w Bazylei, gdzie razem z ter Stegenem oraz Mertesackerem zaprezentował się po prostu koszmarnie i bardziej lub mniej zawinił przy każdym z pięciu goli przeciwników, powinien dostać absolutny zakaz występów w reprezentacji po wsze czasy. Wczoraj z braku laku (znowu tylko dwóch bocznych obrońców w kadrze) zagrał od pierwszych minut, a trener sparzył się na nim po raz wtóry. Już pal licho bramkę Junuzovicia, którą zawalił na spółkę z Götzem. Schmelzer był zupełnie bezproduktywny w ataku i całkowicie zagubiony w obronie. Niejednokrotnie wiatrak robił z niego Arnautović, nieraz w ostatniej chwili z asekuracją zdążył Badstuber. Wszyscy forsujący gracza BVB na podstawowego reprezentanta Niemiec, z panem Watzke na czele, będą po tym meczu musieli zgodnie posypać głowy popiołem i przyznać, że to jednak nie to. Może brakuje doświadczenia, może Kevina Großkreutza, a może po prostu umiejętności. Czas na nowe eksperymenty bądź powrót do testowanych już rozwiązań. Albowiem na horyzoncie pojawiają się kolejne kłopoty.

W dwóch pierwszych meczach Niemcy zdobyli pięć bramek. Niezły wynik? Oczywiście. Martwić może natomiast fakt, że żadne trafienie nie padło łupem Miroslava Klosego, czyli jedynego nominalnego napastnika w kadrze pod nieobecność kontuzjowanego Mario Gómeza. Zawodnik urodzony w Opolu dalej imponuje skutecznością we włoskiej Serie A, ale liczy już sobie ponad 34 lata i choć sam Miro deklaruje, że chce zagrać na mundialu w Brazylii, nie wiadomo, jak długo jeszcze zdrowie pozwoli mu na jednoczesną grę w klubie i reprezentacji. Mimo to innych kandydatów do gry w kadrze Löw nie dostrzega. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że nie bardzo ma też z czego wybierać, bowiem czołówka strzelców Bundesligi od lat składa się praktycznie z samych obcokrajowców. W przeciągu dwóch ostatnich sezonów dwucyfrowe liczby goli wśród  niemieckich napastników strzelali tylko Klose, Gómez, Kurányi, Helmes i Kießling. Definitywnie z tej listy można skreślić Kevina Kurányiego, bo ta postać w zespole Löwa to już skończony temat. I choć o incydencie z Dortmundu obaj panowie oficjalnie zapomnieli, zawodnik Dynama Moskwa ponoć nie pasuje do drużyny ze względów taktycznych i personalnych, co selekcjoner wielokrotnie podkreślał. Odpada też Patrick Helmes. Zawodnik, który zdobywał już w Bundeslidze nawet ponad 20 goli, po raz kolejny zerwał więzadła krzyżowe i przynajmniej pół roku ma z głowy. Po zakończeniu kuracji snajper będzie musiał martwić się nie tylko o powrót do formy, ale też o nowego pracodawcę, bo mimo znakomitej końcówki sezonu w wykonaniu Niemca (10 bramek w 10 meczach), Felix Magath nie widzi już dla niego miejsca w Wolfsburgu.

Zostaje więc Stefan Kießling i chociaż byłby to wybór nieco wymuszony, to na pewno nie brak mu logicznego uzasadnienia. Zawodnik choć bardzo niepozorny, sprawiający wrażenie nieco pokracznego i nieskoordynowanego ruchowo, w ostatnich latach regularnie trafiał do siatki po kilkanaście razy bądź też kręcił się wokół tego wyniku, a przy okazji notował po kilka asyst. Jego osiągnięcia nie robią jednak na Löwie wrażenia. Selekcjoner co prawda zabrał Kießlinga do Republiki Południowej Afryki, a tam dwukrotnie posyłał nawet w bój w roli zmiennika, ale od tego czasu Rudi Völler odbiera powołania jedynie dla Larsa Bendera i André Schürrlego. Trudno jednak spodziewać się, żeby sytuacja miała nagle ulec zmianie, skoro miejsca w kadrze dla blond włosego strzelca zabrakło nawet w obliczy kontuzji Mario Gómeza. Chyba że indolencja strzelecka na otwarcie eliminacji zmieni nastawienie trenera. Póki co, od jakiegokolwiek napastnika spoza eksportowego duetu trener Mannschaftu na szpicy woli wystawić Podolskiego, Müllera czy Schürrlego.

Nowe eliminacje, nowe wyzwania i stare problemy. O kiepską grę swojego zespołu Löw nie musi się martwić - najważniejsze są punkty, o stylu za kilka tygodni wszyscy zapomną, a Niemcy już niedługo znowu zaczną czarować. Zupełnie odmiennie ma się natomiast sprawa brakujących elementów jego układanki - czasu jest już coraz mniej, pole manewru coraz węższe, a oczekiwania kibiców z każdym kolejnym przegranym turniejem rosną.

wtorek, 11 września 2012

Breno: Historia prawdziwa

O monachijskiej femme fatale w ostatnich miesiącach było w niemieckich mediach zupełnie cicho. Nic dziwnego, po wyroku skazującym go na 45 miesięcy więzienia (prokurator domagał się nawet kary niemal o połowę bardziej surowej) jego kontakt ze światem zewnętrznym ogranicza się jedynie do dwóch  w miesiącu godzinnych widzeń z rodziną. Sprawy w swoje ręce musiała więc wziąć jego żona i sprawdzonym z polskiego bagienka sposobem postanowiła zarobić trochę pieniędzy. Nie ma się co dziwić, w końcu to właśnie na bezrobotną Brazylijkę spadł obecnie obowiązek utrzymania trójki dzieci. Jej sytuację dodatkowo komplikował fakt, że luksusową, choć chwilowo nieco zaniedbaną willę zamienić musiała na 50-metrową wynajmowaną klitę.

@www.sueddeutsche.de

W rozmowie z najbardziej poczytnym niemieckim dziennikiem, Renata rozlegle opowiada o wydarzeniach tamtej nocy. Według jej relacji, feralnego dnia jej mąż nie zajmował się niczym innym, jak tylko spożywaniem różnego rodzaju trunków. Dalsze sprawozdanie żony zdaje się wskazywać, że ostre tankowanie Breno było wówczas raczej codzeinnością, bowiem zaczął on mieć... halucynacje. W pijackim mirażu Brazylijczyka w poważnych tarapatach znalazł się jego przyjaciel oraz inni koledzy, których ścigała policja. Ubrany jedynie w spodenki zawodnik udał się więc im na ratunek - wybiegł z domu i ruszył ulicą do góry, po czym... zaczął robić fikołki. Dalsza relacja jest już zgoła bardziej dramatyczna. Bo Breno - choć ciałem wciąż obecny, duchem znajdował się gdzieś daleko - postanowił wyskoczyć z okna. Na nic zdały się błagania żony i piłkarz poleciał dwa piętra w dół. Chwilę później wstał, powtórzył niczym mantrę frazę o ratowaniu Rafinhi i z nożem ruszył na ulicę. Dla Renaty było to już za dużo, więc szczegółów dalszych wydarzeń możemy się jedynie domyślać. Kobieta wsiadła do samochodu i późniejsze wydarzenia obserwowała już z odległości kilkuset metrów. Wróciła dopiero gdy przed domem zobaczyła pojazdy strażacki i policyjne. "Kiedy ujrzałam drzwi, byłam zdesperowana. Wszystko stało w płomieniach. Krzyczałam do policjanta, żeby wszedł do środka i ratował mojego męża. Upadłam na kolana i błagałam strażaków", kończy opowieść Renata.

Kolejny odcinek już w jutrzejszym, drukowanym wydaniu gazety. Chyba nie trzeba dodawać, że to pozycja absolutnie obowiązkowa. Ciekawe, jak na te rewelacje zareaguje Uli Hoeneß, który mocno krytykował wyrok sądu. Swoją drogą, ten Breno to musi być naprawdę niezły gość. W piłkę co prawda gra średnio, ale za przyjacielem gotowy był przecież dosłownie wskoczyć w ogień. Ogień, który, co prawda, sam wcześniej zaprószył.

poniedziałek, 10 września 2012

Mały ciałem, wielki duchem, czyli obrazkowa kariera Hasana Salihamidžicia

Los bywa przewrotny. Dopiero co załączyłem do wpisu fotkę z firmową akcją Hasana Salihamidžicia, a dziś czytam, że kariera popularnego Brazzo ma się ku końcowi. Powód? Brak chętnych na zatrudnienie Bośniaka. I choć sam zawodnik przyznaje, że chciałby dalej zawodowo grać w piłkę i fizycznie ma się całkiem nieźle, telefon jego agenta wciąż milczy. O swojej przyszłości mówi krótko: "Zobaczymy, co wydarzy się w ciągu miesiąca". W międzyczasie piłkarz próbuje czego innego. Ostatnio debiutował w roli telewizyjnego eksperta, współpracując przy transmisji boiskowych zmagań swoich byłych kolegów w Pucharze Niemiec, i taka praca wyraźnie przypadła mu do gustu: "To była ciekawa przygoda. Być może już wkrótce coś z tego będzie". Na razie Bośniak w pełni korzysta z ogromu czasu wolnego, na którego nadmiar nie mógł narzekać przez ostatnie kilkanaście lat, i odpoczywa z rodziną. Oraz, oczywiście, trenuje, bo: "Bez sportu po prostu nie mogę żyć."

@www.abendzeitung-muenchen.de

Powyższe słowa z ust takiego zawodnika jak Salihamidžić nie są przypadkowe. Bo to przecież nie wirtuozerska technika, a właśnie niebywała ambicja i nieustępliwość otworzyły Bośniakowi drzwi go wielkiej kariery. Charakter Brazzo najlepiej podsumował jego ojciec: "Mojego syna wyróżniają trzy cechy: pracowitość, ambicja oraz chęć rozwoju. Ma też jednak dwie wady: jest zbyt ambitny i nie znosi przegrywać". Na swój sukces zawodnik pracował już od małego. Każdy dzień młodziutki Hasan zaczynał od półtoragodzinnego biegania, po szkole uczył się grać na pianinie, a na treningi dojeżdżać musiał do oddalonego niemal o 50 kilometrów od rodzinnej Jablanicy Mostaru.

Jednak w każdej futbolowej historii musi pojawić się odrobina szczęścia i nie inaczej było w przypadku Salihamidžicia. W kwietniu 1992 roku, gdy w jego ojczyźnie już na dobre rozgorzała wojna domowa, piłkarz dostał powołanie do na mecz juniorskiej reprezentacji Jugosławii w Belgradzie. Ojciec młodego zawodnika dostarczył syna i jego kolegę z kadry, Vedrana Pelicia, na lotnisko w Sarajewie, skąd chłopcy mieli drogą powietrzną dostać się do stolicy Serbii. Ich podróż na kilka godzin przerwali jednak serbscy żołnierze, którzy bardzo skrupulatnie sprawdzali autentyczność zaproszenia dla młodego Hasana ze strony Jugosłowiańskiego ZPNu. Ostatecznie chłopcy cudem zdążyli na ostatni tego dnia samolot. Jak się później okazało, był to ostatni zaplanowany odlot nie tylko tego wieczora, ale także kolejnych czterech lat, bo na drugi dzień miasto zostało całkowicie zablokowane przez Serbów.

Tym samym lot powrotny trójki Bośniaków (w międzyczasie do wspomnianej już dwójki dołączył Edis Mulalić) do domu stał się niemożliwy. Chłopcy postanowili przeczekać gorący okres w Belgradzie trenując z belgradzką Czerwoną Gwiazdą. Gdy jednak po 10 tygodniach sytuacja w ojczyźnie nie wróciła do normy piłkarze zdecydowali się wrócić drogą lądową: przez Węgry, Słowenię i Chorwację. W rodzinnej Jablanicy Salihamidžić zaczął pracę jako barman, a jego ojciec usilnie szukał dla syna klubu w wolnej Europie. Pomoc przyszła z Niemiec, a jej uosobieniem okazał się Ahmed Halihodžić, krajan z rodzinnego miasta, a także kuzyn słynnego Vahida. Emigrant załatwił Brazzo grę w młodzieżowej drużynie Hamburgera SV, a także wydatnie pomógł młodzianowi zaaklimatyzować się w zupełnie nowej rzeczywistości.

Futbolowe losy Hasana Salihamidžica od początku do końca związane były z osobą Felixa Magatha. Chemia między nimi zupełnie nie dziwi, bo obu od zawsze przyświecały te same ideały. Bośniak szybko stał się więc ulubieńcem Quälixa i gdy tylko osiągnął pełnoletność, ten zaproponował mu profesjonalną umowę. Trener był zresztą dla piłkarza niczym ojciec przełożony: z jednej strony uczył i pomagał, ale też i nie wspierał w tym jakże trudnym dla młodego chłopaka okresie, na co sam Salihamidžić stale narzekał w listach do rodziny. Pod okiem Magatha piłkarz dojrzał mentalnie i wyrósł na solidnego grajka. A gdy po kilku latach drogi tej dwójki ponownie się zbiegły, tym razem w Monachium, Brazzo mógł mienić się też piłkarzem niezwykle utytułowanym: cztery triumfy w Bundeslidze, trzy w Pucharze Niemiec, Liga Mistrzów czy Klubowe Mistrzostwo Świata. Pod wodzą Magatha znowu był ulubieńcem trenera i mimo rywalizacji z Zé Roberto czy Sebastianem Deislerem, regularnie grywał w podstawowym składzie. A dodatkowo do całkiem sporej kolekcji trofeów dołożył dwa kolejne dublety.

@www.bundesliga.de

Po czteroletniej przygodzie w Turynie, minionego lata Salihamidžić powrócił do Bundesligi. Dokąd? Oczywiście do drużyny prowadzonej aktualnie przez Magatha, czyli Wilków z Wolfsburga. Na sam początek panowie naturalnie nie szczędzili sobie uprzejmości. "Jestem pewien, że jego dojrzałość i doświadczenie pomoże naszej drużynie", mówił trener, a zawodnik nie pozostawał mu dłużny: "Było dla mnie jasne, że po grze w Bayernie i Juventusie nie każdy klub będzie mnie chciał, a Felix Magath dał mi szansę. W Wolfsburgu jestem częścią interesującego projektu". W trakcie sezonu nie było już jednak tak przyjemnie. Jesienią co prawda Salihamidžić, choć na różnych pozycjach, regularnie wybiegał w jedenastce, ale prezentował się fatalnie. Czarę goryczy przelał mecz w Stuttgarcie, gdy uczeń od swojego mistrza otrzymał prawdziwy futbolowy policzek. I to był w zasadzie koniec Brazzo w Wolfsburgu. Po obfitych łowach Magatha w zimowym oknie transferowym, wiosną bośniacki łabędź śpiewał już tylko na ławce rezerwowych bądź, co gorsza, na trybunach. Już na ponad miesiąc przed wygaśnięciem umowy piłkarza, Quälix zapowiedział, że nie zostanie ona przedłużona. Tym samym krótki romans dobiegł końca i drogi tej dwójki rozeszły się na zawsze. Prawdopodobnie...

Hasan Salihamidžić w swojej zawodowej karierze reprezentował barwy czterech klubów i w każdym z nich był ulubieńcem kibiców. Bo niejeden sympatyk łaskawym okiem spogląda na gracza, któremu nawet częściej niż czasem coś nie wyjdzie, ale który na boisku walczy i biega za dwóch, a w grę wkłada całe serce. Bośniak był też prawdziwym skarbem dla trenerów. Nominalnie niby prawy pomocnik, ale w razie potrzeby mógł zagrać wszędzie. Biegał po obu flankach w obronie czy drugiej linii, ale widziano go też grającego w ataku. Dlatego szczególną wartość Brazzo stanowił w Bayernie, którego piłkarze zdecydowanie zbyt często borykali się niegdyś z chronicznymi urazami. Kontuzjowany jest Deisler czy Hargreaves? Nie może zagrać Görlitz bądź Sagnol? Żaden problem, mamy przecież Salihamidžicia. Zawodnika dość topornego, surowego technicznie, ale gracza, którego spryt, ambicja, wola walki i wszechstronność nieraz ratowała skórę trenera. A przy okazji doprowadziła do zdobycia najszybszego gola w historii Ligi Mistrzów.

Zapytany przed majowym finałem, czy w obecnej kadrze Bayernu jest ktoś, kto przypomina mu starego, dobrego Brazzo, Salihamidžić zaśmiał się tylko: "Nie, nie bardzo". Bo, jak pięknie to kiedyś ujął jeden z niemieckich dziennikarzy, Bośniak był po prostu jak szwajcarski scyzoryk: już raczej niemodny, ale w sytuacji kryzysowej po prostu niezbędny.

***

Przy okazji pisania tego tekstu zdałem sobie sprawę, ile długich lat minęło od ostatniego triumfu Bawarczyków w Lidze Mistrzów. Z tamtej kadry jedynie młodziutki wówczas Roque Santa Cruz kopie jeszcze zawodowo piłkę. Alex Zickler pogrywa już tylko amatorsko w austriackiej siódmej lidze, a zawieszenie butów na kołku przez wciąż aktywnych Salihamidžicia czy Owena Hargreavesa to już tylko kwestia czasu...