sobota, 10 marca 2012

Najgrzeczniejszy z grzecznych zaczyna obrastać w piórka

Werner Kern, szef młodzieżowej akademii Bayernu Monachium, zapytany przez dziennikarzy o anegdotę o Thomasie Müllerze, wzruszył tylko ramionami: "To porządny chłopak, zawsze taki był". 20-letni wówczas zawodnik w swoim pierwszym sezonie w poważnej piłce osiągnął więcej niż setki tysięcy rutyniarzy, zawodowo kopiących piłkę od kilkunastu lat. I pozostał  wciąż taki sam: skromny, wyciszony, stroniący od hucznych zabaw i medialnego szumu. Zamiast wieczornego wyjścia na dyskotekę, woli seans kolejnego odcinka Dra House'a w domowym zaciszu ze swoją żoną Lisą. Tak, dobrze przeczytaliście, żoną. Jak wobec tego patrzeć na ostatnie ekscesy z udziałem młodego zawodnika Bayernu? Czy Müller dalej jest młodzieńcem o nieposzlakowanej opinii, czy już tylko rozkapryszoną gwiazdką?

@www.interia.pl

Prawdziwy przełom kariery Niemca nastąpił w sezonie 2009/10. To wtedy nowy trener Bawarczyków, Louis van Gaal odstawił na boczny tor m.in. Hamita Altintopa, José Ernesto Sosę czy Lukę Toniego, a postawił właśnie na Thomasa Müllera. I chłopak, który jeszcze rok wcześniej biegał głównie po czwartoligowych boiskach (głównie, bo jeszcze za kadencji Jürgena Klinsmanna debiutował w Bundeslidze i Lidze Mistrzów, gdzie nawet udało mu się ustalić wynik rewanżowego spotkania ze Sportingiem Lizbona), zaliczył z całego zespołu prawie najwięcej występów we wszystkich rozgrywkach, minimalnie ustępując tylko Philippowi Lahmowi. To był zresztą szalony rok dla Niemca. Przebojem wdarł się bowiem nie tylko do pierwszego składu Dumy Bawarii, ale też i do kadry Joachima Löwa, choć temu ostatniemu próbował zapobiec Uli Hoeneß. Prezydent Bayernu uważał, że dla Müllera, mimo jego kapitalnej postawy zarówno na krajowych, jak i europejskich boiskach, jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie na grę w barwach Mannschaftu. Inne zdanie na ten temat mieli Franz Beckenbauer czy właśnie bundestrener i selekcjoner ostatecznie postawił na swoim. 3 marca 2010 roku w meczu na Allianz Arena przeciwko Argentynie wychowanek Bayernu po raz pierwszy wystąpił w drużynie narodowej, zmieniając w 67. minucie swojego klubowego kolegę i kolejnego debiutanta tego wieczora, Toniego Kroosa. Potem wszystko potoczyło się już błyskawicznie. Nie minęły trzy miesiące, a Bayern, zdobywszy dublet na krajowym podwórku, podejmował w finale Ligi Mistrzów Inter Mediolan. I przegrał, tak samo jak reprezentacja Niemiec w półfinałowym boju z Hiszpanią ledwo kilkadziesiąt dni później. Dla młokosa był to jednak turniej szczególny. Niespodziewanie zdobył koronę króla strzelców, a także tytuł dla najlepszego młodego gracza mundialu. W obliczu postawy strzelca w Republice Południowej Afryki, dość zabawnie brzmią słowa Hoeneßa, wypowiedziane jeszcze na pół roku przed turniejem: "Drużna narodowa jest wystarczająco silna, żeby bez Thomasa Müllera powalczyć o mistrzostwo świata".


Wszystko wygląda jak scenariusz hollywoodzkiego filmu, ale zawodnik już od małego miał dryg do strzelania bramek. Peter Hackl, trener Müllera w malutkim TSV Pähl, gdzie piłkarz stawiał swoje pierwsze futbolowe kroki, w rozmowie z dziennikarzami rozwiewa wątpliwości na temat plotek, mówiących o rzekomych 120 bramkach strzelonych przez chłopaka w zaledwie 20 spotkaniach o punkty w rozgrywkach juniorskich: "Zgadza się, to był sezon 1998/99. Cała drużyna strzeliła 175 goli, tracąc tylko siedem. Zresztą ten rocznik okazał się niezwykle silny, wygraliśmy wtedy mistrzostwo Bawarii". Kiedy więc jego przyszły zespół w dramatycznych okolicznościach przegrywał bój z Czerwonymi Diabłami na Camp Nou, młodzian zbierał pierwsze laury na poziomie juniorskim. Rok później Müller był już graczem Dumy Bawarii. "Ale skauci Bayernu oglądali go już w poprzednich rozgrywkach", zaznacza Hackl. Rodzice snajpera postanowili jednak, że zawodnik nie przeniesie się do Monachium na stałe, a na codzienne treningi dojeżdżać będzie z oddalonego o 60 kilometrów od stolicy Bawarii rodzinnego Pähl. Głównym powodem była szkoła i ambicje zdania matury. Bo oprócz talentu do gry w piłkę, Thomas przejawiał też spory potencjał intelektualny. Chłopak systematycznie przechodził kolejne szczeble drużyn młodzieżowych nie tylko bawarskiego giganta, ale również i tych reprezentacyjnych, aż w końcu trafił w ręce Hermanna Gerlanda, trenera rezerw Bayernu. A ten już po ledwie roku współpracy osobiście zasugerował Louisowi van Gaalowi włączenie Thomasa Müllera do kadry pierwszego zespołu. W drużynach juniorskich młokos regularnie spotykał Holgera Badstubera, Matsa Hummelsa, Davida Alabę czy... Daniela Sikorskiego, który ostatnio opowiadał polskiej prasie, jak to był powiernikiem problemów miłosnych niemieckiego atakującego.

@www.goal.com

A rozterki te dotyczyły Lisy, pierwszej i największej miłości w życiu piłkarza. Para wzięła ślub w grudniu 2009 roku, po dwóch latach narzeczeństwa. Partnerka zawodnika jest zawodową modelką, a jej matka może być dumna z posiadania takiego zięcia. Bo na takich jak on mówi się po prostu marzenie teściowej.  Thomas Müller zamiast chodzić na dyskoteki, woli odpoczywać w domu, najchętniej oglądając filmy bądź grając na konsoli. Imprezuje, jak sam przyznaje, mniej więcej dwa razy w roku, czyli w zasadzie częściej zdarza mu się świętować zdobycie futbolowych trofeów. Jest wielkim miłośnikiem natury, a jego ulubione miejsce to jezioro Ammer, znajdujące się nieopodal jego rodzinnego miasteczka. Ponadto lubi spędzać czas ścigając się na quadach ze swoim przyjacielem, Holgerem Badstuberem, oraz jeździć konno. Jeździectwo jest wielką passą małżonki i to właśnie ona zaraziła nią swojego wybranka. Jednak z powodu dużego ryzyka nabawienia się różnego rodzaju urazów, Thomas z reguły ogranicza się tylko do oglądania popisów Lisy. Po kapitalnym występie przeciwko Anglii na południowoafrykańskim mundialu, Müller pozdrawiał przed kamerą dziadków, a w wywiadzie wspomniał kiedyś, że prywatnie jest ulubieńcem... starszych kobiet, które bez przerwy zaczepiają go na zakupach. Piłkarz udziela się także społecznie. W lipcu minionego roku został ambasadorem fundacji YoungWings, pomagającej nastoletnim sierotom. Czyżby więc jawił nam się chłopak idealny? Nie do końca.

@www.spox.com

Pierwsze tarcia piłkarza z zespołem zaczęły się już rok temu. Bayern pewnie pokonał Werder w Bremie, ale na boisku doszło do starcia niemieckiego atakującego z Arjenem Robbenem. Holendrowi nie spodobała się żywiołowa reakcja kolegi po nieudanie wykonanym rzucie wolnym i... uderzył Müllera w twarz, a dwójkę rozdzielać musieli partnerzy ze zespołu. I chociaż obaj zapewniali później, że wszystko zostało wyjaśnione, to niesmak pozostał. Kolejny kamyk do müllerowskiego ogródka wrzucił sztab szkoleniowy Dumy Bawarii już na początku obecnego roku, oskarżając zawodnika o lenistwo na klubowych zajęciach. Zarzut może dziwić tym bardziej, że przecież piłkarz znany był zawsze ze szczególnego zaangażowania na zgrupowaniach reprezentacji. Müller w trwającym sezonie prezentuje się znacznie gorzej niż w poprzednich rozgrywkach, stracił też miejsce w wyjściowym składzie za plecami Mario Gómeza na rzecz Toniego Kroosa. A wszystkiemu jest ponoć winny sam zawodnik i jego nieróbstwo. Prawdziwa bomba wybuchła jednak po przegranym wyjazdowym spotkaniu z FC Bazyleą w ramach Ligi Mistrzów. Niemieckie media doniosły, że w szatni miało dojść do bójki między Müllerem a jego przyjacielem, Holgerem Badstuberem, a powodem sprzeczki były wzajemne oskarżenia o winę przy straconej bramce. Dwa dni po zajściu, całą sytuację skomentował Jupp Heynckes: "Doszło do ostrej wymiany zdań pomiędzy tymi zawodnikami, ale wszystko jest już w najlepszym porządku". Kolejna incydent miał miejsce w 29. minucie ostatniego ligowego meczu z Bayerem Leverkusen, gdy Jérôme Boateng był wyraźnie wściekły na niemieckiego piłkarza, a ponownie interweniować musieli koledzy z drużyny. Ten zatarg to z kolei wynik bierności Müllera w defensywie i sprokurowanie groźnej akcji Aptekarzy.

Thomas Müller, niezwykle uzdolniony piłkarsko chłopak niemal z serca Bawarii, to idealny kandydat na długoletnią gwiazdę Bayernu Monachium. Oczywiście, o ile on sam będzie tego chciał. A wszystko wskazuje na to, że obecnie młodemu Niemcowi wcale na tym nie zależy. Świadczą o tym ciągłe ostatnio zatargi z kolegami z drużyny, a także kiepska dyspozycja w bieżącym sezonie. A sam zawodnik zdaje się spełniać wszystkie warunki syndromu sodówki. Z nieco opóźnionym zapłonem, bo dopiero w swoim trzecim sezonie w poważnym futbolu.

środa, 7 marca 2012

Upragnione derby

Chyba nie jestem szczęśliwym talizmanem dla zespołu z niebieskiej części Monachium. Przed poniedziałkową potyczką z St. Pauli Lwy mogły pochwalić się fantastyczną serią siedmiu zwycięstw w ośmiu ostatnich ligowych grach, a z dziewięciu rozegranych dotychczas spotkań przeciwko drużynie z Hamburga na własnym boisku, Sześćdziesiątki wygrały wszystkie, większość nawet kilkoma bramkami. Najciekawszy mecz 24. kolejki zaplecza Bundesligi zakończył się jednak tylko remisem, co nie zadowoliło żadnej ze stron. Oba zespoły walczą bowiem o powrót na niemieckie salony. TSV po spadku poziom niżej w 2004 roku, tak blisko awansu jak obecnie nie było od dawna. Po latach biedy i tułaczki po okolicach środka drugoligowej tabeli, z nowym właścicielem i nowymi możliwościami, sympatycy Lwów wreszcie mogą realnie myśleć o ponownych występach w 1. Bundeslidze. A tam czeka na nich przecież wielki Bayern. I upragnione przez monachijskich kibiców derby.

A ostatnie pojedynki między zespołami znad Izary były niezwykle dramatyczne. Wystarczy wspomnieć najmniej odległe spotkanie, rozegrane w lutym 2008 roku w ramach ćwierćfinału Pucharu Niemiec. Co prawda to Bayern okazał się lepszy i awansował dalej, ale decydujące trafienie padło dopiero w czasie doliczonym do dogrywki. Mimo wyraźnej przewagi, Bawarczycy długo nie potrafili umieścić piłki w siatce nie mogli przechylić szali zwycięstwa na swoją korzyść. Czasem niemiłosiernie pudłowali, czasem na drodze stawał rezerwowy bramkarz, Philipp Tschauner, a innym razem... sędzia, który nie uznał dwóch prawidłowych goli Luki Toniego. Zresztą sam mecz był popisem pana Gagelmanna. Oprócz błędów przy bramkach Włocha, arbiter dał się nabrać na teatralne upadki Ribéry'ego czy Thorandta i dwukrotnie niesłusznie wyrzucał graczy z boiska, nie podyktował ewidentnego rzutu karnego dla gospodarzy w samej końcówce regulaminowego czasu gry, a zamiast rozstrzygającej o losach pojedynku jedenastki, powinien był odgwizdać jedynie rzut wolny, bo Miroslav Klose faulowany był wyraźnie przed szesnastką. Jakby tego było mało, ową jedenastkę Franck Ribéry wykonywać musiał dwukrotnie, bo przy pierwszej próbie, według Gagelmanna, zawodnicy Dumy Bawarii za wcześnie wbiegli w pole karne.

Nie mniej emocjonujące były ligowe starcia. Te ostatnie, do których doszło jeszcze na Olympiastadion  w sezonie 2003/04, również obfitowały raczej w kartki niż gole. I chociaż Lwy minimalnie poległy w obu grach, szczególnie jesiennego meczu nie muszą się wstydzić. Popisową partię rozegrał wtedy kapitan FC Hollywood, Oliver Kahn, kilkukrotnie ratując swój zespół od utraty gola w beznadziejnych wręcz sytuacjach. Ogółem rzecz biorąc, na 38 oficjalnych derbowych spotkań, Sześćdziesiątki aż 23 razy musiały uznać wyższość rywala. Kibice tego klubu mogą mieć jednak także powody do dumy. To właśnie TSV wygrało pierwszy w historii bój pomiędzy monachijskimi drużynami, a dwanaście lat temu w obu meczach derbowych sezonu 1999/2000 lepsza od naszpikowanej gwiazdami trupy Hitzfelda okazała się ekipa z niebieskiej strony Monachium. Co ciekawe, wiosenną potyczkę rozstrzygnęło samobójcze trafienie Jensa Jeremiesa, byłego gracza... Lwów, a był to jednocześnie jedyny gol strzelony do własnej bramki w dziejach spotkań pomiędzy zespołami ze stolicy Bawarii.


Po spadku w 2004 roku drużyna wpadła jednak w poważne tarapaty finansowe i o bojach z rekordowym mistrzem Niemiec mogła co najwyżej pomarzyć. W pierwszym sezonie Lwy były jeszcze o krok od powrotu na niemieckie salony, ale z każdym kolejnym rokiem było już tylko gorzej. Dość powiedzieć, że kilkukrotnie widmo spadku poważnie zaglądało w oczy kibicom monachijskich Sześćdziesiątek. Głównym zmartwieniem osób z otoczenia klubu były jednak kwestie ekonomiczne. W 2002 roku oba klubu znad Izary, razem z miastem Monachium, postanowiły wspólnymi siłami wznieść nowy stadion, którego budowa pochłonęła znacznie więcej pieniędzy niż początkowo zakładano i ostatecznie zamknęła się w kwocie ponad 500 milionów euro. Allianz Arena omal nie okazała się gwoździem do trumny TSV 1860 Monachium, przyczyniła się natomiast do zguby ówczesnego prezydenta klubu. Karl-Heinz Wildmoser i jego syn zostali postawieni przed sądem w związku z aferą korupcyjną dotycząca przetargu na budowę nowej monachijskiej areny. Tylko dzięki pomocnej dłoni Uliego Hoeneßa wyciągniętej do klubu zza miedzy i odkupieniu przez Bayern połowy udziałów w stadionie, należącej do TSV, udało się nowym włodarzom klubu tymczasowo zażegnać problemy finansowe i uzyskać licencję na występy na zapleczu Bundesligi w sezonie 2006/07.

@www.perlasdelfutbol.blogspot.com

Od tego czasu Lwy zdecydowanie postawiły na mieszankę młodości i doświadczenia w sprawach personalnych. Przeprowadzano głównie transfery bezgotówkowe, a zyski opierano na sprzedaży wyróżniających się wychowanków. I tak w ciągu kilku lat na boiska niemieckiej ekstraklasy wyeksportowano zarówno niespełnione talenty (Nicky Adler, Daniel Baier, Timo Gebhart, Matthias Lehmann), solidnych ligowców (Marcel Schäfer), jak i wschodzące gwiazdy (bracia Lars i Sven Benderowie, Fabian Johnson, Moritz Leitner, Peniel Mlapa, Kevin Volland). Widmo bankructwa niczym bumerang powróciło jednak pięć lat później. Już w październiku 2010 roku klubowi odjęto dwa punkty za naruszenie wymogów licencyjnych, a rok później kasa Lwów ponownie świeciła pustkami. I kiedy wydawało się, że znowu zbawcą monachijczyków zostanie ich odwieczny rywal, na horyzoncie pojawił się jordański inwestor, Hasan Ismaik. Przejął on większościowy pakiet klubu i od razu zaczął snuć dalekosiężne plany: "Marzę, żebyśmy za 10 lat stali w jednym rzędzie z FC Barceloną". Słowa nieco na wyrost, ale zapewne żaden z kibiców nie miał mu tego za złe. W końcu Jordańczyk uratował ich zespół od upadku.

Nowy właściciel nie zmienił jednak sposobu prowadzenia drużyny i w dalszym ciągu próbowano osiągnąć złoty środek między młokosami a starymi wyjadaczami. Pierwsze skrzypce mieli grać piłkarze zaprawieni w pierwszoligowych bojach (Collin Benjamin, Daniel Bierofka, Gábor Király, Benjamin Lauth), a wsparcie stanowić miał cały zastęp młodych zdolnych (Arne Feick, Sandro Kaiser, Christopher Schindler, Kevin Volland). Wrażenie może robić szczególnie postawa tego ostatniego. Wychowanek Lwów, młodzieżowy reprezentant Niemiec, już zimą poprzedniego roku podpisał kontrakt z TSG Hoffenheim, ale od raz został wypożyczony na półtora roku do swojego macierzystego klubu. Kwota transferowa wyniosła około pół miliona euro, dziś Volland wart jest już kilka razy więcej. Młody napastnik zachwycał przede wszystkim w pierwszej rundzie obecnego sezonu, czyli wtedy, kiedy drużynie wiodło się raczej średnio. Jesienią 19-latek zdobył dziewięć goli i zaliczył sześć asyst. Skuteczność zatracił jednak na samym początku cudownej passy Sześćdziesiątek z przełomu rund. Serię ponad dziewięciu godzin bez strzelonej bramki snajper zakończył w poniedziałkowym spotkaniu z St. Pauli, wyrównując wynik meczu na dwie minuty przed końcem.

@www.all-in.de

Bez wahania można też określić Vollanda bohaterem tego spotkania. Swoją ruchliwością sprawiał dużo problemów obrońcom rywali, z którymi stoczył mnóstwo pojedynków. Zresztą młody Niemiec znajduje się w ścisłej czołówce 2. Bundesligi wśród piłkarzy najczęściej faulowanych, ale też i... najczęściej faulujących. Bardzo dobrze zaprezentował się również Necat Aygün, stoper drużyny gospodarzy: nie do pokonania w powietrzu, z dobrym przechwytem, potrafiący blokować uderzenia. Jednak parę razy zupełnie się nie popisał, a przeciwnicy mijali Turka bez żadnego problemu. W oczy mogła się rzucić również gra Daniela Bierofki, nadspodziewanie dobrze radzącego sobie w nowej roli defensywnego pomocnika oraz charakterystyczne  już dresy Gábor Király'ego. Natomiast w zespole gości imponowała przede wszystkim gra obronna. Drużyna, która rok wcześniej pod wodzą Holgera Stanislawskiego, była w tyłach raczej nonszalancka i straciła w rozgrywkach Bundesligi najwięcej goli (68 bramek w 34 spotkaniach), teraz imponuje postawą w defensywie: gra bardzo agresywnie i jednocześnie... czysto, bo nikt nie fauluje w lidze rzadziej niż ekipa z Hamburga, a do tego pressing zaczyna już od najwyżej ustawionych zawodników, co często przynosi efekty w postaci szybko odzyskiwanej futbolówki. Podopieczni trenerskiego żółtodzioba, André Schuberta, stracili do tej pory w 24 meczach 25 goli, ale tylko bramkarze Greuther Fürth i Fortuny Düsseldorf wyjmowali piłkę w siatki rzadziej niż Philipp Tschauner i Benedikt Pliquett.

Fantastyczna passa Lwów została w poniedziałek rzutem na taśmę podtrzymana. I TSV, które jeszcze na półmetku sezonu traciło do lidera 15 punktów, deficyt zniwelowało do ledwo siedmiu oczek. A przecież Sześćdziesiątki mają jeszcze do rozegrania zaległy mecz z Erzgebirge Aue, który przełożono z powodu fatalnego stanu murawy w Aue. Hasan Ismaik podchodzi jednak do świetnej formy zespołu z dystansem: "Kontynuujemy drogę, którą obraliśmy. To jest sezon zjednoczenia. Za rok będziemy działać bardziej intensywnie, żeby w sezonie 2013/14 walczyć o awans". Cóż, jeżeli dyspozycja podopiecznych Reinera Maurera utrzyma się do końca rozgrywek, to nowy właściciel będzie musiał zweryfikować swoje plany i głębiej sięgnąć do kieszeni już tego lata. W końcu Lwy czekać będą ponowne boje z odwiecznym rywalem zza miedzy na poziomie 1. Bundesligi.

niedziela, 4 marca 2012

Dortmund na ostatniej prostej ku obronie tytułu, Kaiserslautern dobija do dna

Sobotnie popołudnie było niemal idealne dla osób z otoczenia Borussii Dortmund. Najpierw drużyny Bayernu i Schalke solidarnie przegrały w wyjazdowych spotkaniach i już ostatecznie odpadły z wyścigu po Srebrną Paterę (choć najwięksi optymiści wśród kibiców i działaczy Dumy Bawarii zapewne łudzą się jeszcze walką o tytuł). A później gospodarze na Signal Iduna Park zainkasowali komplet punktów w starciu z 1. FSV Moguncją. W stylu, warto dodać, iście mistrzowskim - średnia gra, jednak bardzo dobry wynik. Co więcej, w przedostatnim meczu 24. serii gier Źrebaki sensacyjnie poległy w Norymberdze, a to oznacza, że Borussia ma już siedem oczek przewagi nad wiceliderem. I powtórzenie zeszłorocznego sukcesu na wyciągnięcie ręki. Na przeciwnym biegunie znajduje się za to już coraz mniej polskie 1. FC Kaiserslautern, bo Świerczok, mimo poważnej kontuzji Dorge'a Kouemahy, znowu grał tylko w czwartoligowych rezerwach. Czerwone Diabły po raz wtóry nie potrafiły zdobyć nawet gola i zmieniły SC Fryburg na ostatnim miejscu w tabeli.


W kontekście meczu Borussii Dortmund najwięcej mówiło się o rekordach i seriach. Dortmundczycy smaku ligowej porażki doznali jeszcze we wrześniu, a od siedmiu ligowych kolejek tylko wygrywali. Z czego aż sześć z tych spotkań na wiosnę. Po stronie przyjezdnych też mieliśmy niespotykaną serię: Mohamed Zidan trafiał do siatki rywali w każdym z czterech spotkań odkąd powrócił do Moguncji. Po meczu zachowany został status quo, bo Borussia wygrała i tym samym ustanowiła nowy rekord kolejnych zwycięstw na stracie rundy rewanżowej, a Egipcjanin wyrównał osiągnięcie Frediego Bobicia z sezonu 1994/95 i zdobył gola w pięciu pierwszych meczach w barwach nowego zespołu. Czyli w zasadzie i wilk syty, i owca cała? Nie do końca. Napastnik już przed powrotem na Signal Iduna Park podkreślał, że najważniejszy jest dla niego triumf drużyny, a on zadowoli się nawet brakiem indywidualnych laurów jeśli tylko przyjezdni wygrają. Tak się jednak nie stało, choć zwycięstwo Borussii nie przyszło zbyt łatwo. Mats Hummels kontynuował swoje popisy ze środowego spotkania z Francją i po raz kolejny pokazał jak daleko mu jeszcze do tytułu nowego Beckenbauera. Robert Lewandowski zmarnował kilka dobrych okazji i w jutrzejszych dziennikach znowu będzie nie Lewangolskim, a jedynie Lewandoofskim. Piszczek popełnił błąd przy bramce gości, ale swoje winy odkupił już po 170 sekundach, dogrywając gola Kagawie. A sam Japończyk był wiodącą postacią Dortmundczyków. Tak samo jak Błaszczykowski, który boisko opuścił po 70 minutach, a publiczność zgotowała mu owację na stojąco. Dortmundczycy po raz kolejny swoją grą nie porwali, ale najważniejsze są przecież punkty. A na ich brak podopieczni Kloppa w ostatnim czasie nie mogą narzekać.


Co innego ich konkurenci do tytułu, choć takie nazywanie tercetu za plecami Borussii jest chyba nieco na wyrost. Bo pogoń ta przypomina po prostu wyścig ślimaków. Jak pokazuje tabela dotychczasowych wiosennych osiągnięć, nikomu, oprócz Dortmundu, na mistrzostwie nie zależy. Drużyny z Gelsenkirchen i Monachium punktowały na poziomie tych ze środka tabeli, a lepiej w rundzie rewanżowej od obu potęg radzi sobie nawet... 1. FC Norymberga. Zresztą cała trójka z grupy pościgowej w 24. kolejce poległa. Schalke zagrało bez kontuzjowanego podczas meczu reprezentacji Huntelaara i w starciu z SC Fryburgiem okazało się bezradne. Bayern zaczął z Ribérym na ławce i uległ Aspirynkom na BayArena. Na własne życzenie zresztą, bo po pięciu minutach powinien był prowadzić 2:0 i do końca meczu kontrolować już tylko przebieg wydarzeń. Ale jeżeli z czterech metrów pakuje się piłkę wprost w bramkarza, to pretensje o brak punktów można mieć tylko do siebie. Dzisiejszego popołudnia z powyższą dwójka zsolidaryzowała się ekipa Źrebaków. Podopieczni Favre'a długi bili głową w mur, aż w końcu od tego muru się odbili. W końcówce spotkania na Frankenstadion jedyną bramkę strzelił najlepszy snajper sprzed dwóch sezonów, a obecnie rezerwowy Clubu, Albert Bunjaku, a kibice w Norymberdze mogli świętować czwarte już wiosenne zwycięstwo.

Na konferencji pomeczowej Jürgen Klopp unikał otwartych słów o przesądzonym już niemal tytule dla Borussii, ale takie zachowanie można uznać wyłącznie za kurtuazję. Ekipa z Singal Iduna zgarnia całą pulę nawet wtedy, gdy jej nie idzie, a przecież forma w rundzie rewanżowej przyjść musi. Sympatycy drużyn przeciwnych mogą się jeszcze zwodzić terminarzem, bo ten Dortmundczycy mają najtrudniejszy spośród zespołów z czołówki. Czekają ich między innymi boje z klubami walczącymi o utrzymanie, a także trzy mecze w przeciągu 12 dni, które zdecydują o mistrzostwie Niemiec (o ile sprawa tytułu do tego czasu nie będzie już przesądzona): domowe spotkania z Borussią Mönchengladbach i Bayernem oraz wyjazd na Veltins-Arena. Wszystko leży już jednak tylko w nogach piłkarzy Borussii Dortmund, a wszystkie znaki na niebie i Ziemi wskazują, że nie przepuszczą oni tak wielkiej szansy na powtórkę sukcesu sprzed roku i ponowne sięgnięcie po Srebrną Paterę.


O zupełnie inne cele toczy się za to walka na dole tabeli. A na same jej dno spadło właśnie 1. FC Kaiserslautern. Czerwone Diabły bez zwycięstwa pozostają od 14 ligowych kolejek, czyli od końca października. Są też jedyną ekipą w całej lidze, która nie wygrała jeszcze na wiosnę. W ostatnich pięciu meczach strzelili zaledwie jedną bramkę, a od początku sezonu - ledwo 16. Aby znaleźć równie kiepski dorobek strzelecki na boiskach niemieckiej ekstraklasy, trzeba cofnąć się dekadę wstecz. Wtedy podobną nieskutecznością raziła drużyna Kozłów. Nie trzeba chyba dodawać, w której klasie rozgrywkowej grali w kolejnym sezonie... Najlepszy obecnie strzelec zespołu ze wzgórza Betze, Itay Shechter, ma na swoim koncie trzy gole, czyli sześć razy mniej (!) niż najskuteczniejsi w lidze Mario Gómez i Klaas-Jan Huntelaar. W drużynie z Kaiserslautern zmian potrzeba od zaraz. Jednak mimo tak fatalnej passy, na stanowisku pozostał trener, Marco Kurz. I musi on szybko poprawić grę zespołu, szczególnie w ataku, jeśli myśli jeszcze o utrzymaniu. Bo inni kandydaci do spadku nie próżnują. Kiedy Czerwone Diabły marnowały sytuacje na Volkswagen-Arena, SC Fryburg sensacyjnie bił na własnym boisku kolejnego kandydata do tytułu, stołeczna Hertha przełamywała passę siedmiu ligowych wtop, a beniaminek z Augsburga mógł tylko żałować, że jedynie zremisował na ciężkim terenie w Hanowerze. A dzisiaj skórę 1. FC Kolonii już po raz kolejny uratował Lukas Podolski (o nim i podobnych mu zjawiskach w historii Bundesligi można przeczytać TUTAJ). Przed Kaiserslautern jeszcze dziesięć ligowych kolejek i kilka spotkań o wszystko. Na chwilę obecną strata do zajmującej bezpieczną lokatę Starej Damy to tylko cztery punkty. Jednak żeby ją zniwelować, trzeba zacząć wygrywać już od następnej rundy gier, czyli meczu w Stuttgarcie.

Zakończona w dniu dzisiejszym kolejka była... dziwna. Z jednej strony jeszcze bardziej rozgorzała walka o utrzymanie, choć raczej wątpliwe, żeby klasę niżej poleciał ktoś spoza kwintetu: 1. FC Kaiserslautern, SC Fryburg, FC Augsburg, Hertha BSC, 1. FC Kolonia. Z drugiej jednak strony w zasadzie zakończyła się rywalizacja o Srebrną Paterę. Jeżeli Borussia Dortmund pozwoli wydrzeć sobie tytuł na rzecz zaczynającej powoli odczuwać skutki sezonu drugiej Borussii czy zadziwiająco słabych wiosną ekip z Gelsenkirchen czy Monachium, będzie to rozstrzygnięcie nie mniej sensacyjne niż finisze Bundesligi na przestrzeni wieków.

***


Pisząc o 24. kolejce, nie sposób pominąć incydent, do którego doszło w Hamburgu. Po wybryku  José Paolo Guerrero sprzed niemal dwóch lat, przyszedł czas na kolejny eksces Peruwiańczyka. Tym razem celem ataku napastnika były jednak nogi przeciwnika. Niemiecka prasa próbuje przewidzieć zarówno długość zawieszenia, jak i karę pieniężną, którą otrzyma zawodnik, a także zastanawia się nad dalszymi losami Guerrero w Hamburgu. Swoje zdanie na temat jego dalszej kariery mają już chyba kibice klubu, a obrazuje je najlepiej gest w pierwszych sekundach filmiku. Zawodnik, pytany o swoje zachowanie przez dziennikarzy, odpowiedział, że: "takie rzeczy na boisku się zdarzają". Wystarczy mu tylko pogratulować. Głupoty.

czwartek, 1 marca 2012

Ławkowa rewolucja w Monachium

Letnie ruchy transferowe sterników Bayernu przypominają od kilku lat system zero-jedynkowy. Włodarze potrafią jednego roku wydać nawet 80 milionów euro, żeby w kolejnym ograniczyć się do wzmocnień (czasem wzmocnień) bezgotówkowych. Bić rekordy na transakcjach z udziałem Arjena Robbena czy Mario Gómeza, a rok później ograniczyć się do sprowadzenia z trzecioligowych boisk, w sobie zresztą tylko znanym celu, Rouvena Sattelmaiera. I chociaż binarna logika transferowa Dumy Bawarii, po grubych milionach wydanych minionego lata na Manuela Neuera czy Jérôme'a Boatenga, wskazuje na letarg w przyszłym okienku, to już wiadomo, że polityka ta zostanie zmieniona. I to wcale nie pod wpływem metamorfozy poglądów Nerlingera i Hoeneßa. W Monachium kadra jest obecnie wąska jak nigdy, a czerwiec będzie dla zespołu miesiącem pełnym pożegnań.

Wielkimi krokami zbliża się rewolucja na drugim planie bawarskiego zespołu. Wraz z zakończeniem trwającego sezonu dobiegają końca kontrakty ośmiu, ważnych lub mniej ważnych, zmienników. Klarowne jest stanowisko Hansa-Jörga Butta, który już jakiś czas temu ogłosił, że latem zawiesza buty na kołku. Przesądzone wydają się również rozstania z Japończykiem Usamim, wspomnianym już Sattelmaierem oraz Breno. Choć ten ostatni prawdopodobnie w samym Monachium zostanie, bo prokuratorska ekspertyza wykazała, że to właśnie brazylijski obrońca stoi za pożarem swojego domu (szerzej o nieudanej przygodzie tego zawodnika w Bayernie oraz o innych wtopach transferowych bawarskiego giganta można przeczytaj TUTAJ).


Z klubem pożegnają się też Chorwaci - Ivica Olić i Danijel Pranjić. Szczególnie temu drugiemu zależy na zmianie otoczenia. Chciał zrobić to już zimą, ale wtedy, wobec nielicznej kadry i wielu kontuzji w zespole, trener Heynckes zablokował jego transfer. W czerwcu Don Jupp nie będzie już jednak miał nic do gadania. Umowa Pranjicia z FC Hollywood wygasa, a zawodnik z kartą na ręce będzie miał całkowitą dowolność w wyborze nowego pracodawcy. Samodzielnie, bez ingerencji szkoleniowca, w drużynie do końca sezonu zdecydował się pozostać Olić, który z powodu urazu pauzował sporą część rundy jesiennej, a obecnie powoli wraca do formy. Ale mimo zapewnień Karla-Heinza Rummenigge, że obok pozostania w klubie Daniela van Buytena, prolongata kontraktu z Chorwatem to obecnie dla Bayernu priorytet, wydaje się, że napastnik podjął już decyzję co do swojej przyszłości, a niemieckie media donoszą o jego przenosinach do zespołu Wilków. Żadnych problemów nie powinno być natomiast z przedłużeniem umowy Belga, a całą sytuację oddają doskonale słowa obrońcy: "Bardzo chciałbym zostać. Wyobrażam sobie nawet koniec kariery w Monachium". Za to obliczu wypowiedzi Uliego Hoeneßa o pewnym zapisie w aktualnym kontrakcie Anatolija Tymoszczuka, prolongata umowy Ukraińca nie stanowi już żadnego tematu. I chociaż wobec bardzo dobrej współpracy duetu Alaba-Gustavo w środku pola pomocnik został zepchnięty na dalsze tory rotacji Heynckesa, pozostanie on na kolejny rok na Allianz Arena. Gwarantem nowego kontraktu Tymoszczuka miało być 25 występów w barwach bawarskiego giganta w obecnym sezonie, a licznik kapitana reprezentacji naszych wschodnich sąsiadów wskazuje już nawet jedno spotkanie więcej.


W związku z tak licznymi odejściami, skauci Bayernu pracują na pełnych obrotach, a w mediach co i rusz pojawiają się nowe nazwiska łączone z rekordowymi mistrzem Niemiec. Na dzień dzisiejszy potwierdzony jest jednak tylko jeden letni transfer - Xherdana Shaqiriego ze szwajcarskiej Bazylei. Przyjście młodego skrzydłowego kibice mogą traktować jako swego rodzaju zadośćuczynienie za niezbyt przemyślany żart klubu pod koniec zimowego okienka transferowego. Z wielką pompą zapowiadano ogłoszenie nowego nabytku na fejsbukowym fanpage'u Bayernu, które każdy mógł zobaczyć na żywo. Jednak nie zamierzony uśmiech na twarzy, a prawdziwą złość wywołało wśród sympatyków zobaczenie samego siebie jako nowej gwiazdy Dumy Bawarii. Klub wystosował oficjalne przeprosiny, jednak nie zadowoliły one kibiców. Co innego informacja o przyjściu zawodnika FC Bazylei. Shaqiri to jedna z największych gwiazd szwajcarskiej ekstraklasy, a także filar reprezentacji Helwetów, prowadzonej obecnie przez byłego trenera Bayernu, Ottmara Hitzfelda. Szkoleniowiec o skrzydłowym wypowiada się w samych superlatywach i wróży mu w Monachium świetlaną przyszłość. Nic dziwnego, skoro osobiście polecał jego transfer. Sam Shaqiri nie czuje żadnego strachu przed rywalizacją o miejsce w składzie Gwiazdy Południa, cieszy się na grę u boku Francka Ribéry'ego i zapowiedział już walkę o potrójną koronę w przyszłorocznych rozgrywkach. Jeszcze przed pierwszym meczem w ⅛ finału Ligi Mistrzów, w którym los skojarzył obecny i przyszły klub Szwajcara, zawodnik pytał Juppa Heynckesa, czy jeżeli uda mu się strzelić gola, trener nie będzie na niego... zły. W barwach drużyny narodowej zdążył już strzelić gole światowym potęgom - Anglikom w eliminacjach do polsko-ukraińskiego Euro, a także Argentyńczykom we wczorajszym meczu towarzyskim. Od lipca kibice liczą na wielkie strzelanie także w trykocie Bayernu.


O ile Xherdana Shaqiri'ego można rozpatrywać jako kandydata do gry w pierwszym składzie Bawarczyków, tak dwa kolejne, niepotwierdzone jeszcze, choć wielce prawdopodobne nabytki, to dodanie jakości ławce rezerwowych. Pogłoski łączące Brazylijczyka Dantego z monachijskim gigantem pojawiają się w niemieckiej prasie już od dawna, ale teraz wydaje się, że transfer obrońcy jest niemal pewny. Chociaż agent zawodnika wszystkiemu zaprzecza, media donoszą, że do dopięcia między stronami zostały już tylko ostatnie szczegóły. Dante ma związać się z FC Hollywood czteroletnim kontraktem, a suma odstępnego to zaledwie niecałe pięć milionów euro, zapisane w umowie piłkarza. Drugi nowy zmiennik, który latem zawita nad Izarę, to Jaroslav Drobný z Hamburga. Wraz z przyjściem na Imtech Arena René Adlera, dla Czecha w klubie po prostu zabraknie miejsca. A sam zawodnik idealnie wpisuje się koncepcję drugiego bramkarza Bayernu - doświadczony golkiper, który zaakceptuje rolę dublera, ale w razie potrzeby godnie zastąpi Manuela Neuera. Kwota transferowa ma wynieść około dwóch milionów euro, a w ramach rozliczenia do Hamburga na zasadzie wypożyczenia ma przenieść się Nils Petersen.

A to oznacza, że ruchów na drugim planie Bayernu będzie jeszcze więcej. Nawet jeżeli doniesienia o przenosinach Drobnego i Dantego się potwierdzą, a van Buyten przedłuży kontrakt, potrzebne będą kolejne transfery na ławkę. Przede wszystkim w ataku, gdzie aż nadto widoczny jest brak godnego zastępcy Mario Gómeza, szczególnie w obliczu obecnej słabej dyspozycji Niemca. Oraz na boki obrony, ponieważ tam konkurencja jest mała konkurencji brak. Tak samo jak odpowiedniego zmiennika Lahma i Rafinhi, któremu zresztą przydałby się straszak jako impuls do gry na wyższym poziomie. Na przykład tym prezentowanym przed kilkoma laty w barwach Königsblauen. Jako kandydata do gry w ataku niemieckie media przedstawiają bohatera wczorajszego spotkania towarzyskiego w Bremie, czyli Oliviera Giroud. Trudno jednak wyobrazić sobie, żeby gwiazda ligi francuskiej, łączona m.in. z Arsenalem FC czy SSC Neapolem przedłożyła ławkę w Monachium nad regularną grę w mocnych zespołach czołowych lig europejskich. Szczególnie, że pozycja Gómeza jest w Bayernie na dłuższą metę nie do podważenia. Napastnik lada moment podpisze nowy kontrakt i tym samym przedłuży niepodzielne panowanie na szpicy Dumy Bawarii o kolejne kilka lat.