niedziela, 9 czerwca 2013

Borussia pręży muskuły

"Robert Lewandowski latem 2013 roku na pewno nie przejdzie do Bayernu. To ostateczne". Takimi słowami Hans-Joachim Watzke uciął spekulacje o rychłym transferze Polaka do Monachium i jednocześnie pokazał, kto rządzi w Dortmundzie. Wbrew wydarzeniom na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy nie jest to ani agent piłkarza, ani sam piłkarz, ani też jego wymarzona drużyna, czyli Bayern.

Słowa prezesa Borussii mogą sprawiać wrażenie zachęty zagranicznych klubów do rozpoczęcia negocjacji, ale przekaz jest jasny: Lewandowski wypełni w Dortmundzie swoją umowę, a przez ostatni rok nie tylko będzie musiał schować honor do kieszeni, ale i wciąż zarabiać będzie niewiele więcej niż Julian Schieber. Jednak jak podkreśla Watzke, klub ma nadzieję, że po początkowym rozczarowaniu snajper udowodni swoją klasę i profesjonalizm.

Sam Lewandowski nie jest wcale największym przegranym całego zamieszania. Jest nim oczywiście niedoszły polski Mino Raiola, który jednak zapomniał, że działa w Niemczech, a nie Włoszech, czyli kraju dość mocno odległym kulturowo. Tutaj wycieczki po telewizjach śniadaniowych i trąbienie wszem wobec o ruchach klienta nie robiły na nikim wrażenia, a wręcz denerwowały. Najpierw kibiców Borussii, później sam zarząd, a na koniec nawet najbardziej wyważone media znad Łaby, które agentów piłkarza nazwały "komikami". Błazenady Kucharskiego mają już więc dosyć wszyscy. Umieszczenie Lewandowskiego w Bayernie będzie zapewne jego ostatnim interesem na niemieckim rynku. Krychowiak czy Kosecki mogą mu tylko podziękować.

Takim obrotem sprawy przegrał też Bayern. Nie mogąc dłużej znieść wszystkich spekulacji na temat obsady ataku w przyszłym sezonie, nowego klubu postanowił poszukać Mario Gómez, a wedle ostatnich doniesień już go nawet znalazł. Monachijczycy sami się więc zaszachowali. Pertraktując z agentami Polaka zapomnieli, że tym razem nie wystarczy dogadać się z zawodnikiem i rzucić pieniądze na stół. Jest Mandžukić, kontrakt przedłuży Pizarro, natomiast wątpliwe, by udało się zatrzymać wypychanego Gómeza. Zatrzymać zresztą chwilowo, bo przecież już za rok miejsca dla niego znowu zabraknie. Szukać trzeba będzie półśrodków i rozwiązań tymczasowych. Albo naprędce opracować plan awaryjny: odpuścić Lewandowskiego i postawić na innego snajpera.

A kto wygrał? Oczywiście Borussia. Podstawiła nogę chwiejącemu się na własne życzenie Bayernowi, po stracie Götzego pokazała, że dla nikogo nie jest marketem, za śmieszne pieniądze zatrzymała znakomitego napastnika, a przede wszystkim dała prztyczka w nos zbyt mocno wychylającemu się Lewandowskiemu. Bo ten z każdym kolejnym golem stopniowo zapominał, że póki obowiązuje go kontrakt, nie może sam decydować o swojej przyszłości.

piątek, 19 kwietnia 2013

Santana okrężną drogą na mundial

Jeśli wierzyć najnowszym doniesieniom Bilda, Felipe Santana w następnym sezonie nie będzie już grał w Dortmundzie. Obędzie się jednak bez zmiany mieszkania, nie ominą go też i Derby Zagłębia Ruhry. Nowym klubem Brazylijczyka ma być bowiem Schalke.

Najpoczytniejszy niemiecki tabloid uwielbia dzierżyć palmę pierwszeństwa w donoszeniu o ruchach transferowych na niemieckim rynku, a później chełpić się swoimi wynikami. Przeważnie ma także dobrych informatorów, jednak czasami zdarza mu się strzelić spektakularną gafę. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Miesiąc temu ich felietonista i jeden z bardziej doświadczonych dziennikarzy trąbił o pewnych przenosinach Armina Veha właśnie do Schalke, tymczasem już kilka dni później trener przedłużył umowę z Eintrachtem, a dodatkowo okazało się, że żadnych rozmów na stopie zawodowej między Heldtem a Vehem nie było.

Czy w tym przypadku może być podobnie? Co najwyżej połowicznie, bo letni  transfer Santany wydaje się przesądzony, nie znamy jeszcze tylko jego nowego adresu. Kusi przede wszystkim suma odstępnego, która oscyluje wokół miliona euro. W mediach na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy przerabiano już wiele scenariuszy, a Brazylijczyk wciskany był do każdego niemieckiego klubu, gdzie istniało najmniejsze zapotrzebowanie na stopera: od Hoffenheim, przez Wolfsburg, aż do Hamburga. W Mönchengladbach miał zastąpić odchodzącego do Bayernu Dantego, a "Die Welt" już rok temu pisał, że obrońca lada moment wyląduje w Leverkusen.

No i Schalke.

Głównym sprawcą zamieszania wokół swojej osoby jest sam Santana, który regularnie narzekał w mediach na swoją pozycją w klubie i bycie dopiero trzecim wyborem Kloppa. Ostatnimi czasy nieco zmienił front, może wobec notorycznych urazów etatowych stoperów Borussii i sporej ilości minut, a może po prostu nie chcąc robić sobie problemów przy transferze. Ale dalej wszystkie publiczne wywody Brazylijczyka łączą wzmianki o największym marzeniu piłkarza: występie na przyszłorocznym mundialu, rozgrywanym przecież w jego ojczyźnie.

Absolutnie podstawowym kryterium do bycia w ogóle zauważonym przez selekcjonera "Kanarków" jest gra w markowym klubie w topowej lidze, co doskonale znamy już z historii Dantego. Ten wymóg Schalke spełnia, jednak w przypadku Santany czynnik fundamentalny może znów okazać się przeszkodą.

Bo w Schalke przy braku kontuzji parę stoperów tworzą Höwedes i Papadopoulos. I obaj piłkarsko są lepsi od Brazylijczyka. A dodatkowo wiosną jak piłkarz wygląda nawet Matip. Przyjście Santany może się wiązać z transferem Greka, tyle że teraz już nikt nie rzuci na stół 15 milionów za obrońcę, który ostatnie pół sezonu spędził w gabinetach lekarskich.

To może kasa, choć przy marzeniach i celach stopera nie powinna grać ona kluczowej roli. Też pudło. Klub znajduje się w finansowym dołku, a czasy gazowego eldorada bezpowrotnie minęły. W mediach pisano, że zarobki Santany mogą po przeprowadzce wynieść nawet trzy miliony rocznie. Tyle że z taką gażą od razu wskoczyłby do czołówki najlepiej zarabiających piłkarzy w Schalke, zresztą na takie pieniądze dopiero co przystał Höwedes. Kapitan zespołu, reprezentant kraju, Niemiec, w dodatku młodszy od Brazylijczyka.

Co więc w Gelsenkirchen będzie robił Santana? Miejsce na ławce zwalnia latem Metzelder, domniemane zarobki się zgadzają, umiejętności nieco na korzyść Brazylijczyka.

Zdecydowanie lepiej wyglądała chociażby kandydatura Hamburga, gdzie miałby pewny plac, ciekawą ekipę i zdolnego trenera, zapewne podobne pieniądze, a może też i europejskie puchary. A tak: z deszczu pod rynnę. Widocznie Santana na dobre przyzwyczaił się już do deszczowego klimatu Zagłębia Ruhry. I regularnego grzania ławy. A z Gelsenkirchen na pewno nie będzie miał bliżej do reprezentacji Brazylii, i to nie tylko dlatego, że oba miasta dzieli zaledwie 40 kilometrów.

wtorek, 19 marca 2013

krotkapilka.pl

Cześć! Nietrudno było zauważyć, że w ostatnim czasie blog stał odłogiem. W bardzo dużym stopniu jest to związane z faktem, że przeniosłem się na nowo powstały serwis krotkapilka.pl. Nie wiem, czy w związku z tym blog umrze, czy może czasami będą się tutaj pojawiać pojedyncze teksty, wiem natomiast, że teraz warto mnie szukać w tymże serwisie. To tam będą się ukazywać teksty w formacie tych na blogu, zapowiedzi i wiele innych. Nie zginie też i "Do jednej bramki", choć obecnie pojawiać się w zupełnie innej formie: jako cykliczny, cotygodniowy felieton, traktujący o piłkarskich Niemczech i  ukazujący się w każde wtorkowe popołudnie. Premierowy odcinek jest już dostępny.

Dlaczego warto razem ze mną przenieść się na krotkapilka.pl? Bo to serwis pełen piłkarskich zapaleńców, złożony z bardziej lub mniej znanych, ale równie utalentowanych, głównie blogerów, traktujący o piłce nieco szerzej niż tylko w wymiarze Bundesligi (wbrew pozorom oprócz Bundesligi istnieją też i inne ligi), choć i tej oczywiście nie zabraknie, również za moją sprawą. Jeśli lubicie poczytać dobre teksty o piłce, to będzie dla was idealne miejsce.

Pozdrawiam i do zobaczenia na krotkapilka.pl,
Marcin

środa, 27 lutego 2013

Typ niepokorny

To było piękne popołudnie na Allianz Arena. Bayern po raz kolejny w obecnym sezonie zaprezentował futbol nie z tej planety, ale wcale nie ten fakt cieszył najbardziej. Największą radość sprawił mi bowiem brylujący Arjen Robben, który wreszcie promieniał, i to nie tylko na boisku, ale i poza nim. To widok w Monachium niespotykany od dawna, a kluczowy w kontekście najbliższych kilku miesięcy i walki na trzech frontach.
@globalsportsmedia.com/

Próbowałem sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatnio widziałem Holendra w takim stanie, uśmiechniętego od ucha do ucha i na murawie, i w pomeczowym wywiadzie, i... w pewnym momencie straciłem rachubę. Jesień wybuchowy skrzydłowy tradycyjnie już częściej niż z piłką u nogi widywany był na kozetce, a im dalej w las, tym bardziej w jego występach próżno szukać powodów do świętowania: latem przyszła kompromitacja z reprezentacją Oranje na europejskim czempionacie, a wcześniej fatalne w skutkach pudło podczas finału Ligi Mistrzów czy przestrzelona jedenastka w Dortmundzie, która ostatecznie rozwiała nadzieje monachijczyków na odzyskanie mistrzostwa na krajowym podwórku.

W pierwszej rundzie trwających rozgrywek Robben cierpiał jednak nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Choć publicznie przyznawał, że cieszy się z każdego zwycięstwa, to wewnętrznie musiał krwawić, bo zaledwie z trybun przypatrywał się, jak jego partnerzy biją kolejne ligowe rekordy, a na ich głowy zewsząd sypią się pochwały. Odzywały się nawet głosy, że ekipa Heynckesa to najlepsza i najładniej grająca drużyna Bawarczyków w 113-letniej historii klubu. Chociaż chyba nie to bolało go najbardziej: popisową rundę rozgrywał bowiem ten, który pod nieobecność Holendra zajął miejsce na prawej flance, czyli Thomas Müller. Opaska kapitańska i koncert w meczu przeciwko Kaiserslautern, jedynym jego jesiennym występie godnym odnotowania, nie mogły ukoić ego skrzydłowego: wybuch tykającej bomby w bawarskiej szatni był jedynie kwestią czasu.

Ten nastąpił dopiero po meczu w Wolfsburgu, choć brukowe media do eksplozji starały się doprowadzić znacznie wcześniej, a i każdy spodziewał się chyba większych fajerwerków. Rozżalony, już całkowicie zdrowy i zdolny do gry Robben nie wytrzymał, gdy na Volkswagen Arena po zaczął wśród rezerwowych, mimo bardzo solidnych występów po otrzymaniu szansy od trenera. "Nie jestem zadowolony. Chcę więcej grać, a dzisiaj znowu siedziałem na ławce," skarżył się. I dodał: "Mam nadzieję, że zagram we wtorek przeciwko Arsenalowi. To wielki mecz. I nie widzę żadnych powodów, dlaczego miałbym nie wystąpić..." Innego zdania był szkoleniowiec, który zawodnika ponownie zostawił tylko w odwodzie. Ale już na konferencji przed meczem z Werderem oświadczył, że w dwóch kolejnych grach Robben na pewno wybiegnie w jedenastce.

W sobotę na murawie oglądaliśmy dwa oblicza Holendra. To stare, czyli szalejącego na skrzydle i raz po raz kąsającego rywala, ale i nowe: zdecydowanie częściej szukającego partnerów i walczącego na całej długości boiska, w sektorach, w których do niedawna nawet nie bywał. A i w wypowiedziach bez trudu odczuć można było powiew świeżości: "Dzisiejsze 90 minut uważam za pozytywne i dla mnie, i dla mojej przyszłości: dzięki temu stajesz się jeszcze silniejszy".

Kolejny powrót do życia Robbena po jesiennej hibernacji bez dwóch zdań cieszy. Nie jest on typem cichego pracusia, przedkładającego efektywność nad efektowność jak Thomas Müller, mózgu centralnej części pola jak Toni Kroos bądź już konia pociągowego ofensywy Bayernu w osobie Franck Ribéry'ego. Po wielu kontuzjach nie jest to już nawet ten sam gracz co choćby kilka wiosen temu. Ale to wciąż jedyny zawodnik w kadrze Dumy Bawarii, który pojedynczym zagraniem może zmienić losy spotkania. Słowa wykrzyczane przez Sergiusza Ryczela po genialnej bramce na Old Trafford, mimo że liczą już sobie prawie trzy lata, to ani na jotę nie straciły na aktualności. "To może nie jest już ten sam Robben, ale to cały czas jest ten Robben".

A Holender, choć domu w Monachium jeszcze nie kupił, nie wyklucza pozostania w Bawarii do końca kariery piłkarskiej. Jednak jak sam mówi: "Wszystko jest możliwe. W piłce wiele się może zdarzyć". No właśnie... Może przejmujący latem stery Guardiola i monachijski typ niepokorny, wskazywany przez wielu jako pierwsza potencjalna ofiara Baska, znajdą wspólny język? Gdyby tylko jeszcze ten wciąż genialny piłkarz i jego ego potrafili zrozumieć, że można stanowić o wartości zespołu nawet wtedy, gdy nie grał się w każdym meczu w jedenastce.

sobota, 23 lutego 2013

Populista na tropie utopii

Apetyt Hansa-Joachima Watzkego, czyli głównego konstruktora Borussii Dortmund w obecnym kształcie, zaczyna rosnąć w miarę jedzenia. Po przywróceniu do żywych znajdującej się u progu upadku ekipy z Westfalenstadion, dortmundzki medyk zamierza uzdrowić teraz całą ligę. Prezes mistrza Niemiec dokonał już nawet diagnozy: rak Bundesligi to kluby koncernowe, których kasy są co prawda wypchane po brzegi, za to sektory stadionowe, szczególnie w meczach wyjazdowych, świecą pustkami. Do nowobogackich na niemieckich stadionach Watzke regularnie strzela już od dawna, a ostatnio zaatakował po raz kolejny: na odbywającym się w Düsseldorfie szczycie SpoBiS, czyli największej konferencji w Europie poświęconej marketingowi sportowemu.

@www.spox.com

Obecni na spotkaniu przedstawiciele członków niemieckiej ekstraklasy pochylili się nad podobieństwami i różnicami między drużynami napędzanymi przez środki zewnętrznych inwestorów a tak zwanymi zespołami tradycyjnymi. Jak nietrudno zgadnąć, rzecznicy ligowej biedoty znaleźli więcej cech rozbieżnych niż wspólnych. Zgodnie z oczekiwaniami gromami ciskał przede wszystkim Watzke, a dzielnie wtórował mu szef zarządu Eintrachtu Frankfurt, Heribert Bruchhagen. Głównym argumentem przeciwko niechcianym na piłkarskiej mapie Niemiec jest oczywiście fakt, że jako niezbyt liczne i mało oddane bazy kibicowskie zabierają miejsca w elicie ośrodkom bardzo mocno wspieranym przez lokalnych sympatyków. "Zespoły tradycyjne, takie jak 1. FC Kaiserslatuern czy 1. FC Kolonia, są spychane przez nowo zagospodarowane kluby koncernowe do drugiej ligi", przekonywał Bruchhagen. Trzy ciała obce w ekstraklasie to oczywiście ekipy Aptekarzy i Wilków, zasilane przez potentatów branż farmaceutycznej i motoryzacyjnej, oraz zabawka komputerowego geniusza, czyli TSG 1899 Hoffeheim. A, jak ostrzega prezes Borussii, niepokojące zjawisko staje się coraz popularniejsze. I trudno nie przyznać mu racji, bo pieniądze sztucznie pompowane są w kolejne futbolowe zakątki.

W ostatnim czasie aż trzy zespoły z niższych lig otrzymały potężne zastrzyki finansowe. Jednak o ile gest Hasana Ismaika podtrzymał monachijskie Sześćdziesiątki przy życiu, a jordańskiemu inwestorowi obecnie w głowie raczej uporządkowanie spraw wewnętrznych klubu niż mocarstwowe plany, tak giganci stojący za ekipami z Ingolstadt (Audi) czy Lipska (Red Bull) już jak najbardziej poważnie myślą o podboju Bundesligi. I choć na razie owe wizje stanowią co najwyżej pobożne życzenia, to skala zjawiska dobitnie pokazuje, że jedną z fundamentalnych zasad w niemieckiej piłce można bez trudu ominąć. Ale nie tylko ją: zakazaną w nazwie markę sponsora w przypadku drużyny z Saksonii przemycono w postaci dziwacznego tworu RasenBallsport (nie podejmę się tłumaczenia; dla chętnych: die Rasen to murawa), którego skrót i tak jednoznacznie kojarzy się z produktem właściciela.

Watzke nie tylko zlokalizował rosnący problem, ale od razu zaproponował też jego rozwiązanie. Skoro tak długo jak w futbolu liczą się osiąganie rezultaty wydalenie ciał obcych ani opróżnienie ich koncernowych sakiewek nie wchodzi w rachubę, to... warto zapełnić własne. Prezes Borussii zaapelował, by zmienić sposób rozdzielania wpływów ze sprzedaży praw transmisyjnych: wynik sportowy miałby stanowić o połowie otrzymywanej sumy, a o reszcie decydowałyby takie czynniki jak średnia ilość widzów, liczba transmisji czy ogólnokrajowa popularność. Taki model obowiązuje obecnie w Holandii.

Dbanie o czystość Bundesligi to obecnie życzenie nie tylko większości futbolowych działaczy, ale przede wszystkim kibiców: w ankiecie Bilda aż 74% z prawie 70 tys. ankietowanych odpowiedziało, że kluby koncernowe wypaczają rozgrywki. Obrazki takie jak ten są znacznie przyjemniejsze niż widok zaledwie grupki fanów udającej się na stadion oddalony od kilkadziesiąt kilometrów. Jednak w całej tej utopijnej wizji ligi Watzkego, idealnie trafiającej w gusta gros sympatyków, niektórzy zdają się nie zauważać maczka z gwiazdką: populistyczny prezes Borussii nie dość, że zamiast spełniać marzenia kibiców działa głównie we własnym interesie, to jeszcze publicznie ogłasza, że nowobogaccy nie są potrzebni w Bundeslidze, ba, stanowią oni zagrożenie dla istniejącego systemu, a przecież dopiero co wycisnął Wolfsburg jak cytrynę, wysyłając do samochodowego eldorado co najwyżej przeciętnego w żółtej koszulce Ivana Perisicia, a dodatkowo coraz głośniej mówi się, że pensja przymierzanego do Dortmundu Edina Džeka ma być w połowie pokryta przez zewnętrznych sponsorów...

sobota, 16 lutego 2013

Nowy początek

Jeśli myślicie, że decyzja o wyrzuceniu z boiska Roberta Lewandowskiego i zawieszenie na trzy kolejne ligowe spotkania gdziekolwiek wzbudziła większe emocje niż w kraju nad Wisłą, to jesteście w błędzie. Stwierdzenie, że ta sytuacja umknęła uwadze w piłkarskich Niemczech byłaby niewątpliwie przesadą, ale już napisanie, że nie odbiła się szerokim echem jest jak najbardziej na miejscu. Ba, nawet w tej samej serii gier niemieckiej ekstraklasy znajdziemy równie kontrowersyjne zdarzenia co to z udziałem Polaka. Z powodu przymusowego odpoczynku Lewandowskiego wcale w Dortmundzie nie płaczą. Zespół złożył co prawda odwołanie od kary, Klopp czy Zorc lakonicznie mówili o zbyt surowym werdykcie, ale absencja snajpera nie przyprawi trenera o pulsujący ból głowy, bo Borussia w obecnych rozgrywkach ligowych nie gra już o nic. I choć nikt z kierownictwa klubu nie powie tego otwarcie, to krótkotrwała nieobecność atakującego może nawet wyjść drużynie na dobre: kadrę na przyszły sezon można już w zasadzie planować bez niego, a teraz szkoleniowiec dostaje po prostu trzy mecze na eksperymenty i mały zwiastun wydarzeń z niedalekiej przyszłości.

@www.spox.com

Zmiennikiem i naturalnym wyborem podczas zawieszenia Polaka wydaje się być Julian Schieber, ściągnięty latem ze Stuttgartu. Niemiec jednak nie cieszy się zaufaniem Kloppa: tylko dwukrotnie wybiegał w jedenastce i trudno powiedzieć, by w którymkolwiek z tych meczów pokazał się z dobrej strony. Do siatki trafił dwa razy, ale konta bramkowego w Bundeslidze jeszcze nie otworzył. Napastnik zresztą od początku swojej przygody w Dortmundzie na każdym kroku udowadnia, że gra dla klubu takiego kalibru jak Borussia to dla niego za wysokie progi. Z drugiej strony trudno też oczekiwać gruszek na wierzbie od zawodnika co najwyżej średniego: Schieber z gwiazdy piłki młodzieżowej ewoluował bowiem w kopacza jedynie przeciętnego. Dość napisać, że w swojej bundesligowej przygodzie nigdy nie wychylił nosa poza granicę siedmiu bramek w sezonie. Kierownictwo zespołu zdało już sobie sprawę, że w tym przypadku następcy pierwszej armaty nie uda się znaleźć w obecnej kadrze, jak to miało miejsce choćby dwa lata temu, gdy Lewandowski po rocznym pobycie w cieniu Barriosa zluzował go potem na szpicy. Dla Schiebera sprawienie kolejnego zawodu to także nic nowego: w mieście wina i szybkich samochodów namaszczony był przecież na następcę oddanego do Monachium Maria Gómeza.

I choć w przewidywanych jedenastkach na dzisiejsze spotkanie przeciwko rewelacji rozgrywek, Eintrachtowi Frankfurt, widnieje nazwisko Schiebera, to nieśmiało wspomina się również o możliwych eksperymentach Kloppa. Ustawienie z fałszywą dziewiątką testował już nawet niechętny taktycznym nowinkom Joachim Löw, a w listopadowym meczu w Holandii w tytułowej roli postawił nawet na Götzego. Spekuluje się, że i Kloppo może zdecydować się na taki ruch. Mimo prawdopodobnej absencji Gündogana, środek pomocy to nadal najsolidniej i najliczniej obsadzona pozycja Borussii, a wobec wciąż niepewnego występu Großkreutza pole manewru w formacji ataku trener ma praktycznie zerowe. Zdaniem mediów w drugiej linii moglibyśmy więc zobaczyć trio Kehl-Şahin-Bender, a za ofensywę mieliby odpowiadać Błaszczykowski, Reus i Götze, z jednym z ostatniej dwójki pełniącym funkcję fałszywej dziewiątki.

W przypadku pomyślnego zaliczenia tego sprawdzianu poszukiwania następcy Lewandowskiego mogłyby przebiec w Dortmundzie nieco inaczej niż przewidywano, a na transferowe łowy Zorc i spółka zamiast do Manchesteru czy Hanoweru mogliby się udać po prostu do Hamburga. I zamiast szukać sponsora do pokrycia połowy zarobków Edina Džeka czy siłować się ze Schmadtkem o senegalskiego napastnika Die Roten, zwyczajnie podebrać koreańskiego asa z talii Thorstena Finka. W końcu odejście Sona podczas najbliższego okienka transferowego wydaje się być niemal przesądzone: dla Hamburczyków będzie to bowiem ostatnia szansa, by na nowym ulubieńcu publiki jeszcze cokolwiek zarobić.

"Znajdzie się jakieś rozwiązanie", rzucił tylko Klopp poproszony o komentarz do zaistniałej sytuacji. Kto wie, może pod na razie jedynie czasową i wymuszoną nieobecność pierwszego snajpera zespołu nawinie się Borussii rozwiązanie nie tylko doraźne.

wtorek, 12 lutego 2013

Tody i Iskra

Futbolowe rodzeństwa to w niemieckiej rzeczywistości piłkarskiej chleb powszedni. Boatengowie po zakopaniu topora wojennego to znów zgrana paczka, choć raczej do zabaw niż do piłki, Toni Kroos czy Sami Khedira spełniają niedoścignione na razie marzenia swoich młodszych braci, a bliźniacza rywalizacja Benderów to od niedawna temat numer jeden nie tylko przy kolejnych pojedynkach na linii Dortmund-Leverkusen, ale i przy ogłaszaniu powołań do kadry Joachima Löwa. Nie inaczej było w przeszłości. Zanim Uli i Dieter Hoeneßowie zaczęli wojować na polu menedżerskim, krzyżowali korki na boisku, a latami o prymat najlepszego snajpera w domu rodzinnym walczyli Klaus i Thomas Allofsowie czy Karl-Heinz i Michael Rummenigge. W cieniu tych wszystkich wojenek, czy to historycznych, czy współczesnych, po cichu na niemieckie podwórko powrócił wyścig dwójki brazylijskich braci, w którym największe oprócz statystyki futbolowe kłamstwo, czyli legenda o młodszym bracie, jak na razie zdaje się być prawdziwa.

@www.globo.com

Jako pierwszy do Berlina zawitał Raffael. Na Olympiastadion ściągnął go stary znajomy z Zurychu, który dopiero co zamienił szwajcarską ekstraklasę na Bundesligę, czyli Lucien Favre. W związku z tym Brazylijczyk nie musiał martwić się o miejsce w składzie i od razu wskoczył do jedenastki Starej Damy. W barwach Herthy pomocnik przeżywał wzloty i upadki, a losy Berlińczyków przypominały wtedy istną sinusoidę: po niespodziewanej walce o mistrzostwo kraju i udanej kampanii w raczkującej Lidze Europy nastąpił spadek i zimowanie na drugoligowym froncie, a późniejszy powrót do elity skończył się błyskawicznym zjazdem. Raffael nie miał zamiaru ponownie babrać się w futbolu drugiego sortu i gdy tylko pojawiła się oferta z Kijowa, zaczął pakować walizki. Po jałowej, zaledwie półrocznej, wyprawie na Wschód pomocnik przynajmniej do końca sezonu wrócił do Niemiec, tym razem do Schalke, gdzie będzie się starał pomóc pogrążonemu w kryzysie zespołowi, ale i odbudować utraconą formę. Epizod na Ukrainie zaczął bowiem od poważnej kontuzji, a gdy już ją zaleczył, został odstawiony na margines, bo w międzyczasie doszło do zmiany szkoleniowca. Jeśli szybko odnajdzie dawną dyspozycję, to w Gelsenkirchen mogą mieć z niego pociechę. W końcu w barwach stołecznego klubu dał się poznać jako zawodnik nieszablonowy, doskonały technicznie, potrafiący dyrygować poczynaniami kolegów i otwierać im drogę do bramki. Nie bez przyczyny mówiło się latem o zainteresowaniu ze strony Borussii Dortmund. Jednak zapytani dzisiaj kibice Herthy o największe osiągnięcie Raffaela nie wymienią jego licznych goli czy asyst, a... zwerbowanie do stolicy swojego brata Ronny'ego, obecnie najjaśniejszej postaci wicelidera 2. Bundesligi.

Ronny z przytupem rozpoczął swoją przygodę piłkarską: już jako nastolatek został młodzieżowym mistrzem świata z Brazylią (jeszcze wtedy biegał pod pseudonimem Tody), w pokonanym polu zostawiając m.in. przyszłych złotych medalistów wielkich piłkarskich imprez, Cesca Fàbregasa i Davida Silvę. Ale futbolowe gwiazdy przyszłości pomocnik spotykał nie tylko od święta: w barwach Corinthians sięgał po krajowy tytuł grając u boku Téveza, Nilmara czy Mascherana. O karierze na ich miarę mógł jednak tylko pomarzyć. Już pierwszy europejski przystanek okazał się dla Ronny'ego bardziej szorstki niż mógł przypuszczać: w Lizbonie stanowił tylko tło dla takich tuzów jak Nani, João Moutinho czy Miguel Veloso. Miejsca nie zagrzał również i Leirii, gdzie przezimował ostatni rok obowiązującego go kontraktu ze Sportingiem. A gdy umowa wygasła, za namową starszego brata czmychnął do Berlina. "To niesamowite uczucie móc występować obok mojego brata, a dodatkowo jeszcze wygrywać mecze", mówił. I chociaż Raffael odegrał arcyważną rolę w jego aklimatyzacji w zupełnie obcym środowisku, to Ronny szybko zaczął się piłkarsko dusić jego obecnością, bo kamrat był nie tylko przewodnikiem, ale jednocześnie także głównym rywalem do miejsca w jedenastce: obaj prezentowali podobny styl gry, najchętniej występowali na tej samej pozycji, a rola głównego dowodzącego mogła być przecież w drużynie tylko jedna i przypadała starszemu z rodzeństwa.

Dlatego odejście Raffaela pozwoliło nowemu dyrygentowi berlińskiej Herthy szeroko rozwinąć skrzydła. A bez brata u boku Tody prezentuje się jak nigdy wcześniej: strzela na potęgę, nieważne, czy prawą, czy lewą nogą, bez znaczenia, czy z rzutu wolnego, karnego czy z gry, asystuje, rozdziela piłki, tworzy masę sytuacji, nie tylko sobie, ale i kolegom. Gra tak jak na lidera przystało: w końcu obecnie to zdecydowanie najbardziej wartościowy zawodnik nie tylko na Olympiastadion, ale i w całej drugiej lidze. Rozgrywki na zapleczu Bundesligi dopiero co minęły półmetek, a Brazylijczyk już może pochwalić się dwucyfrową liczbą i bramek, i kończących podań. Cały czas pozostaje zresztą w wyścigu o koronę dla najlepszego snajpera sezonu: obecnie strzeleckiego kroku dotrzymuje mu tylko Domi Kumbela z rewelacyjnego Brunszwiku. A warto dodać, że tylko raz na przestrzeni ostatnich 30 lat po ten tytuł nie sięgnął napastnik: przed czterema laty najbardziej bramkostrzelna okazała się aż trójka graczy, a w tej grupie znalazło się dwóch pomocników: Marek Mintál i Cédric Makiadi. Tyle że oni dobrnęli do ledwie 16 trafień w sezonie, a Ronny na swoim koncie zapisał już 12 bramek.

Jeśli Raffael przekona do siebie działaczy Schalke, to w przyszłym sezonie już w Bundeslidze i już po przeciwnych stronach barykady dojdzie do braterskiego pojedynku. Trudno bowiem spodziewać się, by dobrze wyglądająca Hertha roztrwoniła sporą przewagę nad grupą pościgową. Tody vs Iskra. Dlaczego Iskra? "W rodzinnym mieście niektórzy nadal mnie tak nazywają. Po prostu strzelam wiele goli", tłumaczy Raffael. A Tody? "To od czekolady," wykrzykuje ojciec braci.

O jakości tej czekolady mogliśmy się przekonać chociażby wczoraj, gdy Ronny najpierw zacentrował piłkę wprost na głowę Ramosa, a potem cudownym golem bezpośrednio z rzutu wolnego uchronił Berlińczyków od porażki w miejskich derbach przy wypełnionych po brzegi trybunach (według oficjalnych obliczeń niemal 75 (!) tys. widzów). Na jakikolwiek błysk Iskry przyjdzie nam chyba jeszcze trochę poczekać.

niedziela, 10 lutego 2013

Do trzech razy sztuka

Trenerem Bayernu w następnym sezonie nie będzie na pewno, jednak wbrew temu, co twierdzą włodarze monachijskiego giganta, on sam jeszcze nie podjął decyzji o zamianie ławki na klubowy gabinet. "Chciałbym samemu ogłosić swoją decyzję", mówił stłumionym głosem Jupp Heynckes, nieco zapomnianym wśród panującego dookoła szaleństwa z ujawnionym już nazwiskiem jego następcy. Może trochę z przekory, a może po prostu  z dalszej chęci pozostania w zawodzie. Wszak jego wyniki z zespołem dobitnie pokazują, że choć człowiek stary, to cały czas może.

@www.spox.de

Trzecia już przygoda Don Juppa w Monachium okazuje się bardziej owocna, niż niektórzy mogli zakładać, chociaż w poprzednim sezonie zdecydowanie zabrakło jego ekipie instynktu zabójcy. Na dwóch frontach w zasadzie sukces mieli już na wyciągnięcie ręki, ale zamiast delektować się przysłowiową wisienką na torcie, musieli tylko obejść się smakiem. Trudno jednak wierzyć, by ubiegłoroczny koszmar mógł się powtórzyć i tym razem, a już na pewno nie na krajowym podwórku, gdzie Bawarczycy rozbijając się walcem po kolejnych rywalach notują rekordowy sezon pod wieloma względami. Wyczynów jest sporo, ale na pierwszy plan rzucają się dwie statystyki: betonowa, niemalże niemożliwa do sforsowania obrona oraz dystans punktowy dzielący lidera od reszty stawki. Nawet zespoły znajdujące się w tabeli bezpośrednio za plecami Bayernu trudno nazwać grupą pościgową, bo teraz nikt monachijczyków już nie ściga, a i drużyny z czołówki do wypatrywania odjeżdżających po upragnioną Srebrną Paterę podopiecznych Heynckesa potrzebują już raczej lunety niż lornetki.

Spora cegiełkę do ligowej dominacji dołożył sam trener, choć niektórych wyborów dokonała za niego fortuna. Już od początku sezonu, wobec licznych urazów, musiał postawić na zawodników, dla których przewidziana była raczej rola zmienników. Swoją postawą Dante czy Mandžukić udowodnili zresztą, że do Monachium nie trafili przypadkiem. Na tego drugiego Heynckes regularnie stawiał również w końcówce minionej rundy, gdy do zdrowia wróciła już pierwsza armata zespołu, a chorwacki napastnik w kolejnych meczach ograniczał się bezproduktywnego snucia się po boisku i marnowania okazji strzeleckich. Nieco kuchennymi drzwiami do jedenastki dostał się też Javi Martínez, z początku ławkowicz, któremu miejsce w jedenastce zwolnił kontuzjowany Luiz Gustavo, a który obecnie jest centralną postacią monachijskiego giganta w środku pola.

Swoim uporem opiekun Bawarczyków potrafił też wykrzesać maksimum z rezerwowych. Przezimowany na ławce Arjen Robben, który mimo całkowitego zaleczenia urazu regularnie z boku przyglądał się boiskowym poczynaniom kolegów bądź zaliczał jedynie ligowe ogony, stroił miny na decyzje trenera, uśmiechał się nerwowo, ale język cały czas trzymał za zębami, choć media bardzo chętnie widziały w nim tykającą bombę, mającą za moment rozsadzić szatnię. Holender cierpliwie czekał na swoją szansę, a we wczorajszym eks-klasyku z uśmiechem na ustach pojawiał się w dotąd nieznanych mu rejonach boiska. Występ ukoronował oddaniem bramki Gómezowi, choć sam mógł zaliczyć premierowe ligowe trafienie w trwającym sezonie. Wspomnianemu snajperowi odpoczynek od jedenastki nie pomógł i przed Heynckesem trudne zadanie, by albo zreanimować SuperMaria i przypomnieć mu, jak gra się w piłkę, albo wytłumaczyć Mandžukiciowi, że bramki w Londynie są tej samej wielkości co w Moguncji, a Thomas Vermaelen nie jest żadną maszyną.

Jako że ustępujący z monachijskiego tronu Don Jupp nie dał jasnej odpowiedzi co do swojej przyszłości, media zaczęły już publiczną wyliczankę z sędziwym szkoleniowcem w roli głównej. W prasie pojawiają się różne propozycje, nawet tak abstrakcyjne jak... zluzowanie Joachima Löwa na ławce trenerskiej kadry narodowej. Zapytany o ten kierunek na piątkowej konferencji przed meczem z Schalke, Heynckes zszokował wszystkich zebranych: "Trzy razy odmawiałem już przejęcia reprezentacji, teraz nie mam żadnej motywacji". Opiekun Bayernu nie był jednak skory do udzielenia dalszych informacji na temat ofert ze związku, zasłaniając się lukami w pamięci i odsyłając jednocześnie zainteresowanych do niegdysiejszego wiceprezydenta DFB, Franza Beckenabuera, i jego obecnego szefa, Wolfganga Niersbacha. W sieci krążą już nawet żarty odnośnie domniemanych odmów: ponoć wszystkie trzy kuszenia Heynckesa miały nastąpić w nocy przed ogłoszeniem nowym trenerem reprezentacji Ericha Ribbecka.

W każdym razie, jak to mówią: do trzech razy sztuka, ale widocznie nie w tym przypadku. Czwartej próby na pewno nie będzie. Z duża dozą prawdopodobieństwa można też napisać, że po zakończeniu obecnego sezonu na ławce trenerskiej żadnego zespołu nie będzie już Juppa Heynckesa.

wtorek, 5 lutego 2013

Zapiwniczeni

Chaos. W zasadzie: kompletny chaos, i całkowity brak ładu i składu. I walka. Tak w skrócie na dzień dzisiejszy wygląda sytuacja Königsblauen. Ekipy, która według przedsezonowych planów w trwających rozgrywkach miała realnie włączyć się do wyścigu o krajowe mistrzostwo, a już absolutne minimum stanowiło zajęcie miejsca gwarantującego start w przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów. Obecnie sam klub jest areną walk i to niemal każdej ze stron w jakikolwiek sposób związanej z zespołem: począwszy od kibiców, a skończywszy na byłych pracownikach. A w samym centrum wydarzeń Jens Keller. Takiego natłoku złych wibracji, zarówno boiskowych, ale przede wszystkim pozaboiskowych, w Gelsenkirchen nie odnotowano już dawno. Najgorszy wydaje się jednak fakt, że wciąż może być gorzej.

@www.wa.de

Iskrą na proch i podstawą całego zamieszania nie okazała się wbrew pozorom porażka w domowym spotkaniu z Koniczynkami z Fürth, które przed sobotnim meczem od ponad czterech miesięcy i długich 17 serii gier bezskutecznie szukały powtórnego kompletu oczek na niemieckich salonach, lecz decyzja trenera o zastąpieniu Draxlera nowo przybyłym Brazylijczykiem Raffaelem. Wtedy swoje ogólne niezadowolenie, nie tylko z powodu tej roszady, postanowili wyrazić kibice i zadedykowali przeraźliwą falę gwizdów opiekunowi gospodarzy. Incydent ten wywołał późniejszą lawinę, jednak w szerszym kontekście stanowił jedynie zapalnik: czarę goryczy mogło przelać absolutnie każde przypadkowe wydarzenie, jak choćby ta zmiana, bowiem na konflikt na podłożu szkoleniowym zanosiło się na Veltinsa Arena od dawna. A będąc precyzyjnym: od pierwszego dnia, kiedy miejsce na ławce zajął Jens Keller.

Powołanie na stanowisko nowicjusza już na samym początku nie spotkało się z pozytywną reakcją wśród miejscowych. Po rozstaniu z Huubem Stevensem rozbita psychicznie i sportowo szatnia potrzebowała raczej kogoś z autorytetem i odpowiednią charyzmą, by poskładać paczkę do kupy, aniżeli żółtodzioba, który do tej pory pracował jako asystent bądź opiekował się drużynami młodzieżowymi. Przed dwoma laty w Stuttgarcie zaliczył co prawda epizod na ławce pierwszego zespołu, ale w premierowym podejściu do samodzielności zaliczył falstart: najpierw taśmowo wygrywał, później zaliczał kolejne porażki i ostatecznie po dwóch miesiącach został zluzowany i zdegradowany do podrzędnej funkcji. Rękę wyciągnął do niego ponownie Horst Heldt, stary znajomy ze Szwabii, a ówczesny dyrektor sportowy Schalke, i stopniowo przesuwał coraz wyżej w klubowej hierarchii: najpierw obsadził Kellera w roli skauta, później dał we władanie ekipę U-17 kosztem Tomasza Wałdocha, a na koniec wyniósł na sam szczyt.

Obawy kibiców co do tego wyboru okazały się słuszne: już na dzień dobry, w swoim pierwszym i jedynym meczu przed przerwą zimową, wyleciał z Pucharu Niemiec, mimo wszystko dość nieszczęśliwie, a jego katem okazał się były oponent z lig juniorskich i jednocześnie rywal w wyścigu o stołek w Schalke, czyli Thomas Tuchel. Mimo medialnych spekulacji do przewidywanych zmian nie doszło i Kellerowi powierzono przygotowanie zespołu do wiosny. W Katarze z każdym dniem zaczęło się pojawiać jednak coraz więcej wątpliwości, a wraz z nimi nasilały się negatywne głosy sympatyków. Drużyna wyglądała bowiem fatalnie i nic nie wskazywało na natychmiastową i znaczącą poprawę, a jedynie zdecydowany progres pozwalał jeszcze marzyć o wypełnieniu i tak zweryfikowanych już nieco celów na sezon.

Czarny scenariusz sprawdził się w stu procentach: po kanonadzie na otwarcie rundy, w meczach z ligowymi autsajderami Königsblauen prezentowali się zdecydowanie poniżej krytyki i przede wszystkim oczekiwań, a szkoleniowiec nie wystrzegał się błędów z przeszłości: wciąż żonglował taktyką i formacjami, ale też i bał się odstawić od składu gwiazd, np. zupełnie bezproduktywnego Huntelaara na rzecz zaskakująco dobrego w meczu przeciwko Hanowerowi Marici, który zresztą właśnie pod batutą Kellera jeszcze w Stuttgarcie przeżywał najlepszy okres w Bundeslidze. Poparcie dla trenera, które od początku wśród kibiców było znikome, dobiło ostatecznie do dna, a fani w otwarty sposób dawali mu do zrozumienia, co sądzą o jego pracy m.in. poprzez wspomniane już gwizdy, transparenty na treningu po meczu z beniaminkiem, a także internetowe apele o rzucenie ręcznika.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Kellerowi nie sprzyjały ani niebiosa, ani... sam Heldt. Cały czas nie może korzystać z poważnie kontuzjowanych Papadopoulosa, Moritza czy Afellaya, od którego absencji zaczął się zjazd Schalke, a przed momentem do tej trójki dołączył Marica. Zupełnie inaczej mógł też się ułożyć mecz z Fürth, bo w samej końcówce najpierw w słupek trafił Raffael, a zaraz potem zwycięskiego gola w nieprawidłowy sposób zdobył zjawiskowy tego dnia Nikola Đurđić. Kellerowi nie pomógł również Heldt, który zamiast wzmocnić zdecydowanie najsłabsze ogniwo, defensywę, całe zimowe okienko spędził na telefonie z Anglikami, targując się o nic nieznaczące rozbieżności w kwocie za transfer Holtby'ego, by ostatecznie dopiąć transakcję dopiero na kilkadziesiąt godzin przed zakończeniem okresu, a później rzutem na taśmę ściągnąć Michela Bastosa. O ile jego przyjście wygląda bardzo porządnie nie tylko ze strony sportowej, ale i finansowej, tak Raffael po zmianie na ławce w Kijowie został zepchnięty na margines i już mogliśmy się przekonać, że jeszcze trochę minie, nim wróci do normalnej dyspozycji.

Zresztą podstawowy zarzut wobec Heldta to w ogóle powierzenie tak odpowiedzialnej roli Kellerowi, zupełnie nieobytemu na tym poziomie. I to w dobie poważnego kryzysu, nie tylko piłkarskiego. A już klasycznym przykładem wielbłąda było rozegranie dymisji Stevensa, która z mojego punktu widzenia wydawała się mimo wszystko konieczna: już na wejściu dyrektor sportowy zagwarantował nowemu trenerowi stołek do końca sezonu, bez względu na wszystko. Kellerowi mógł przecież oddać zespół tylko tymczasowo, a samemu udać się łowy, w końcu zbliżała się przerwa zimowa, piłkarze rozjechali się do domów. a on czasu miał bez liku. Ba, Roberto Di Matteo był ponoć widziany nawet na Veltins Arena, a i pojawiał się temat Martina Jola. Tymczasem Heldt strzelił sobie w stopę i zablokował możliwość jakichkolwiek roszad, przynajmniej do czerwca. Bo żeby w takiej sytuacji zachować twarz, musi albo dotrzymać słowa danego szkoleniowcowi, albo... ramię w ramię zejść z nim ze sceny. W swojej niezbyt długiej przygodzie na nowym stanowisku były reprezentant Niemiec co prawda nie nauczył się jeszcze, że za błędy czasem słono się płaci, ale niewykluczone, że niedługo będzie miał ku temu sposobność.

Ale osoba opiekuna pierwszej drużyny to nie jedyna klubowa bolączka. Do i tak zaśmieconego ogródka co i raz kamyczki dorzuca m.in. Felix Magath, a głos odnośnie aktualnych wydarzeń zabrał i największy ananas w Gelsenkirchen, czyli Jermaine Jones. Amerykanin, który wylatywał już nie tylko z boiska, nie zostawił suchej nitki na sobotniej reakcji kibiców i będzie się chyba musiał umiejętnie tłumaczyć, o ile nie jest mu w smak ponowna karna zsyłka. Choć i sympatycy mają obecnie pełne ręce roboty, a ich działania okazują się nawet związane z wybuchem Jonesa: już niedługo po sobotnim spotkaniu jedna z grup fanów odłączyła się od odgórnej organizacji, a decyzję motywowała rozbieżnością interesów, czyli działaniem góry na korzyść zarządu, a nie związków kibicowskich.

Krótko mówiąc: walka trwa. Każdy z każdym, i to na każdym froncie. Oby piłkarze odrobinę panującej wokół klubu wojennej atmosfery przenieśli na boisko, bo zaraz po przerwie na reprezentacje czeka ich prawdziwy wyjazdowy maraton: Monachium, Moguncja, Stambuł. A jeśli i ten sprawdzian obleją, mogą już na dobre zostać w piwnicy. Chyba że to ona zostanie zakopana jako pierwsza.

wtorek, 29 stycznia 2013

Bez(o)bronni

Każdy, kto miał przyjemność zostać wchłonięty na kilka nocy przez jedną z edycji serii Football Managera, aż za dobrze zna ten ból. Mirko Slomka zagajony po sobotnim meczu przeciwko Wilkom o kolejne absencje w formacji obronnej swojego zespołu tylko nerwowo się uśmiechnął. Tydzień wcześniej, na otwarcie rundy wiosennej Hanower też tracił, ale nie defensorów, a gole: i to na potęgę. "To była katastrofa", rzucił tylko szkoleniowiec poproszony o podsumowanie postawy swoich podopiecznych pod własną bramką.

@www.gmx.net

Słowa Slomki mogą w zasadzie posłużyć za komentarz do poczynań obronnych zespołu z Dolnej Saksonii w całych bieżących rozgrywkach. Zespół, który dwa lata temu zrobił wyraźny krok naprzód i z ligowego szaraka stał się etatowym uczestnikiem europejskich pucharów właśnie dzięki, powiedzmy, miedzianej defensywie, bo mimo wszystko trudno określić ją mianej żelaznej, obecnie jest dla rywali łaskawy jak niemal nikt inny na niemieckich salonach: tylko całkowicie rozbita ekipa Wieśniaków dała wbić sobie dotychczas więcej goli. A Hanower powrócił do punktu wyjścia, czyli do czasów, gdy jeszcze nawet nie myślał wychylać głowy zza dolnej połówki tabeli. Jako że drużyna z AWD-Arena w ofensywie wyglądała przed przerwą zimową zaskakująco dobrze, na obozie przygotowawczym Slomka całą uwagę postanowił skupić na uszczelnianiu murka przed bramką Zielera. Uciekł się nawet do metod pozasportowych, bo kadrę skierował na psychotesty, które miały pomóc mu dotrzeć do zawodników. Ale rzeczywistość nadspodziewanie szybko rozprawiła się z mrzonkami trenera o defensywnej solidności: nowy rok Die Roten powitali dokładnie tak samo, jak pożegnali poprzedni, czyli na piątkę, tyle że z tyłu. A taka seria nie przytrafiła im się od powrotu do Bundesligi na początku obecnego stulecia. Pojedyncze mecze zdarzało im się przegrywać nawet wyżej, ale nigdy taśmowo. Choć raz było naprawdę blisko: niemal cztery lata temu przyjęli pięć sztuk w Monachium, tydzień później w Hanowerze cztery razy ukłuła Borussia, ale gospodarze w samej końcówce uciekli spod topora i wyrwali przyjezdnym z gardła punkcik.

Głównym powodem obecnej degrengolady defensywy zespołu jest niewątpliwie niespotykany i regularny pomór wśród zawodników trudniących się rozbijaniem ataków rywali. Przed sezonem Slomka dokonał tylko jednej roszady: odchodzącego do Wolfsburga Emanuela Pogatetza, najrówniej i najczęściej grającego stopera, zastąpił klonem Dantego, czyli Felipem, przeciwko któremu jeszcze kilka miesięcy wcześniej dwukrotnie wojował w ramach rozgrywek Ligi Europy. Ale Brazylijczyk już na początku przygody w Bundeslidze się rozsypał, i to dosyć poważnie, bo jeszcze trochę czasu upłynie, nim wróci na boisko. Niedługo potem los obrońcy podzielili defensywnie usposobieni pomocnicy, Lars Stindl i dopiero co powracający do zdrowia Leon Andreasen. Ich też czekał dłuższy odpoczynek od piłki. To był jednak tylko prolog do prawdziwego rozkładu formacji obronnej.

Jeszcze na zgrupowanie w Portugalii Schamdtke dowiózł Johana Djourou, ale klubowy lazaret powiększył się już wtedy o dwóch kolejnych defensorów: pod nóż z powodu ataku wyrostka robaczkowego poszedł Christian Schulz, a drobnego urazu kolana nabawił się Cherundolo. A po sobotnim meczu przeciwko Wolfsburgowi lista nieobecnych została jeszcze wydłużona: skomplikowanego złamania kostki doznał Mario Eggimann, a nowe nabytki, Hoffmann i Pocognoli, czeka pauza za kartki. Młody pomocnik do czterech żółtek zebranych na zapleczu Bundesligi dołożył premierowe upomnienie w ekstraklasie, a sprowadzony awaryjnie kilkadziesiąt godzin przed spotkaniem Belg już w debiucie wyleciał z boiska za cios rodem raczej z tatami a nie piłkarskiej murawy. On z boku na grę kolegów popatrzy nieco dłużej, bo aż trzy spotkania i kara nie podlega żadnej dyskusji: za bliźniacze zagranie komisja dyscyplinarna zawiesiła niedawno Josuégo właśnie na trzy gry, a o jakimkolwiek odwołaniu Wilków nie chciała nawet słyszeć. Jakby tego było mało, na wczorajszym treningu nie wytrzymało chore ostatnio kolano kapitana zespołu: tym razem Cherundolo odpocznie znacznie dłużej niż tylko kilkanaście dni, choć dokładna diagnoza nie jest jeszcze znana.

Wszystkie te perypetie sprawiają, że Slomka przy zestawianiu obrony na piątkowy mecz w Bremie nie będzie mógł wybrzydzać, a będzie po prostu zmuszony postawić na każdego, kto aktualnie jest zdrowy, nawet jeśli ma być to zaliczający mało przekonywający start w Bundeslidze Johan Djourou (który notabene mógłby zostać twarzą szwajcarskiego przemysłu nabiałowego: niegdyś wzorowo współpracował z Senderosem, teraz z Eggimannem). I chociaż trudno w to uwierzyć, to, tak, tak, naprawdę mogło być jeszcze gorzej. Gdyby Karim Haggui niecały rok temu nie zdecydował się, jak sam stwierdził, zwolnić miejsca w kadrze młodszym, to zamiast w weekend na Weserstadion grałby jutro przeciwko Adebayorowi i spółce o awans do ćwierćfinału Pucharu Narodów Afryki. Tak samo jak i Sofian Chahed, ale on akurat z kadrą skończył szybciej niż zaczął pożegnał się już jakiś czas temu, i bynajmniej nie z własnej woli.

Opoką we wciąż sypiącej się hanowerskiej układance pozostaje Ron-Robert Zieler, choć opoka to chyba niezbyt trafne określenie, bo i golkiperowi udzieliło się panujące w drużynie szaleństwo. W porównaniu do ubiegłorocznych rozgrywek znacznie obniżył loty, ale ostatni mecz może być zapowiedzią lepszych czasów Zielera. Obok przytomnego Abdellaouego i zupełnie nieświadomego Dioufa to właśnie niemiecki bramkarz okazał się talizmanem Hanoweru w szczęśliwym zakończenieu tego przeklętego miesiąca. Przy okazji oszczędził też parę włosów na głowie Mirka Slomki.

***

Mordercze kontuzje to nie jedyny ślad Football Managera w hanowerskiej rzeczywistości. Saga Pawła Wszołka poważnie pretendowała do miana najdziwniejszej historii transferowej zimy w Niemczech, ale została zdecydowanie w tyle wobec prawdziwego kurioza, jakim okazało się sprowadzenie Brazylijczyka Françy. Pomocnik wprawił przedstawicieli klubu w niemałe zakłopotanie, gdy na lotnisku zamiast postawnego chłopiska zjawił się... grubasek. W czasie podniebnej podróży z Kurtyby França skurczył się bowiem o dziewięć centymetrów, waga nie drgnęła za to ani na jotę: cały czas 88 kg. Jak to możliwe? "Nikt go nie widział na żywo, oglądaliśmy tylko nagrania wideo", wyjaśnia Schmadtke i dodaje: "Nie zawsze jest możliwość, żeby zobaczyć zawodnika osobiście. To był pierwszy raz, gdy tego nie zrobiliśmy". Pierwszy czy nie, na pewno ostatni: prezydent klubu Martin Kind kategorycznie zakazał takich praktyk w przyszłości.

niedziela, 27 stycznia 2013

Szafa pełna trupów

Jak głosi stare polskie przysłowie: lepiej późno niż wcale. Kilkanaście tygodni temu szefostwo klubu z Wolfsburga wreszcie zdało sobie sprawę, że Magathowski model prowadzenia zespołu, czyli skupienia wszystkich funkcji kierowniczych w rękach jednej osoby oraz zagwarantowanie jej absolutnej swobody decyzyjnej i niemalże bezdennego worka na transferowe zachcianki, ewidentnie się wyczerpał i obecnie przynosi już tylko więcej szkód niż korzyści. I tak toksyczny związek Quälixa i Wilków dobiegł ostatecznie końca. Role w drużynie podzielono już według kompetencji: na ławce trenerskiej tymczasowo zasiadł opiekun ekipy rezerw, a prowadzenie polityki sportowej klubu powierzono podebranemu z Bremy Klausowi Allofsowi. Żeby jednak móc zacząć w pełni używać luksów towarzyszących pracy w samochodowym królestwie, Allofs musi najpierw zakasać rękawy i ostro wziąć się do sprzątania po swoim niechlujnym i niegospodarnym poprzedniku.

@www.web.de

Najważniejszym zadaniem nowego dyrektora sportowego jest oczywiście skrócenie zbyt szerokiej i niewyobrażalnie przepłaconej kadry zespołu. Jak pokazują opublikowane ostatnio przez Bild rankingi płacowe Bundesligi, Wolfsburg znajduje się w absolutnym czubie najhojniejszych pracodawców w piłkarskich Niemczech, choć próżno szukać go nie tylko w czołówce tabeli, ale nawet w jej górnej połówce. A przecież przez dobre kilka tygodni okupowali strefę spadkową, dobijając nawet do ligowego dna. Liczby są zresztą dla klubu z Volkswagen-Arena bezlitosne: każdy punkt zdobyty jesienią przez Wilki w niemieckiej ekstraklasie kosztował prawie 5,5 mln euro, czyniąc go najrozrzutniejszym klubem w stawce, podczas gdy w przypadku znajdującego się na drugim biegunie Fryburga kwota ta okazała się niemalże dziesięciokrotnie mniejsza. Nawet dla niedoścignionego finansowego hegemona, lidera tabeli i listy płac każde oczko w Bundeslidze stanowiło ponad dwukrotnie mniejszy koszt. Trudno się jednak dziwić takiemu stanowi rzeczy, skoro nawet zawodnikom głębokiej rezerwy, jak chociażby Sotiriosowi Kyrgiakosowi, Magath zagwarantował gaże wyższe niż pensje najlepiej zarabiających piłkarzy ponad połowy ligowych rywali.

Kilku klubowych pijawek udało się już Allofsowi pozbyć (Felipego i Russa wypożyczono z opcją pierwokupu, z Chorwatem Calem rozwiązano kontrakt), kilka innych jest bliskie odejścia, m.in. Emanuel Pogatetz, Yohandry Orozco czy Srđan Lakić. Stopień trudności zadania, przed którym został postawiony nowy dyrektor sportowy, doskonale oddaje jednak przedłużająca się saga transferowa tego ostatniego zawodnika: wiedząc bowiem, że Wolfsburg z wielką chęcią pozbyłby się chorwackiego napastnika, kasującego rocznie niemal dwukrotną pensję Roberta Lewandowskiego, frankfurckie Orły kartę Lakicia przyjmą wyłącznie za darmo. Dlatego, choć Eintracht z samym piłkarzem dogadał się już dobre kilkanaście dni temu, transfer od dłuższego czasu stoi w miejscu i coraz bardziej prawdopodobne wydaje się ostateczne zakończenie negocjacji fiaskiem, ku niezadowoleniu obu stron.

Przeciążone klubowe finanse to nie jedyny problem, jaki w spadku po Magathcie otrzymał jego sukcesor. Kilka dni temu do mediów wyciekły istotne informacje odnośnie umowy Diega Benaglia. Okazało się, że podpisany niemal rok temu nowy kontrakt Szwajcara zawierał najdziwniejszy zapis w Bundeslidze od czasu przeprowadzki Yıldıraya Baştürka do Stuttgartu i jego wpisanej klauzuli odstępnego, którą mógł uruchomić jeden z kilku wskazanych przez zawodnika klubów. Jeden z punktów w dokumencie kapitana Wilków pozwalał mu bowiem odejść za 3 mln euro, gdy Quälix przestanie być trenerem Wolfsburga. Jakby tego było mało, na papierze brakowało podpisu przedstawiciela klubu, co sprawiało, że zawodnik wraz z końcem trwającego sezonu mógł odejść za darmo. Błąd szybko jednak skorygowano i bramkarz związał się z zespołem do 2017 roku.

Problemy kadrowe i kuriozalny zapis w umowie Benaglia to pierwsze kłody, które zostały rzucone pod nogi Allofsa w nowym klubie. Co będzie dalej? Jakie pułapki na swojego następcę zastawił jeszcze Felix Magath? Albo inaczej: ile trupów wypadnie jeszcze z jego szafy?

środa, 16 stycznia 2013

...

Przez dobre kilka miesięcy odpychałem od siebie tę myśl, choć z biegiem czasu pojawiało się coraz więcej pasujących do siebie elementów, a początkowo nieco dziurawa układanka stopniowo zaczęła przypominać spójną całość. Od sekretnego spotkania pomiędzy zainteresowanymi podczas półfinałowego meczu ubiegłej edycji Ligi Mistrzów, przez wydawałoby się niezrozumiały rekordowy transfer w historii całej ligi, sprzeczne sygnały dotyczące przyszłości obecnego trenera, postulaty Sammera o germanizację zespołu i stawianie na wychowanków czy kolejne, tym razem już pośrednie spotkania na linii Guardiola-Bayern, aż do dzisiejszego ogłoszenia decyzji. Decyzji, która jak się okazuje przypieczętowana została już niemal miesiąc temu i cały czas pozostałaby tajna gdyby nie medialna burza wokół nowego miejsca pracy Katalończyka. Prasa dalej miałaby o czym pisać, a ja mógłbym spać spokojnie. Pep Guardiola od lata w Bayernie. I co dalej?

@omarmomani.blogspot.com

Dla niektórych nie będzie to żadnym zaskoczeniem, innych może za to zszokować: nie chciałem Guardioli w Bayernie. Potrafię docenić genialną pracę, jaką wykonał w Barcelonie. Pracę, której odzwierciedleniem jest nie tylko klubowa gablota wzbogacona o naście trofeów z czasów jego rządów, ale też i bezprecedensowy sposób gry i boiskowego myślenia, obecny dzisiaj już nie tylko w katalońskim zespole. Ale sukcesy Pepa są też jego przekleństwem. Angaż w małej ojczyźnie był dla niego pierwszym krokiem w karierze trenerskiej, a sukcesy osiągał nie dość, że w wyborowym towarzystwie, to jeszcze w specyficznym, do bólu hermetycznym środowisku. Dodając do tego niebywały szum wokół jego osoby i kolosalne oczekiwania, scenariusze jego dalszej przygody na ławce trenerskiej są dwa: stworzenie kolejnego walca, niszczącego wszystko na swojej drodze bądź upadek z konia niewyobrażalnych rozmiarów. A trzeba pamiętać, że w jego przypadku porażką okrzyknięte zostaną nawet wyniki, o których niektórzy mogliby wyłącznie pomarzyć.

Bayern to nie miejsce na tego typu eksperymenty. Wielu szuka porównania z Jürgenem Klinsmannem, którego braki w warsztacie obnażyły nie tylko wyniki podczas krótkiego i burzliwego romansu z Dumą Bawarii, ale i opinie jego podopiecznych, którzy na trenerskim przebierańcu nie zostawili suchej nitki. Z nieporozumieniem na tę skalę w przypadku Guardioli nie może być mowy. Ale nie widzę też możliwości funkcjonowania jego systemu w innym miejscu na Ziemi niż w Katalonii.

Mnie zresztą jego autorski pomysł na Barcelonę nie zachwycił. Oczywiście, w znaczeniu stricte wizualnym, bo wszystkie zebrane laury muszą budzić respekt. Nie imponuje mi tiki-taka, zupełnie nie trafiają do mnie miliony wymienianych między zawodnikami podań i niekończące się utrzymywanie przy piłce, zmuszające rywala do ciągłego przebywania czasami nie dalej niż na 20 metrze od własnej bramki. Po prostu taki futbol uważam za nieatrakcyjny. Jego namiastkę już można zaobserwować w postawie Bayernu. A ja jestem piłkarskim egoistą: lubię, gdy zespół, który oglądam zdecydowanie najczęściej, gra tak, jak mi się podoba. Dlatego zamiast dalszego brnięcia w ten las pod wodzą Guardioli, wolałbym zwrot w nieco innym kierunku z Jaochimem Löwem za sterami.

Boję się również sławetnej już fałszywej dziewiątki. Choć patrząc z boku na kadrę Bayernu może się wydawać, że ta dwójka pasuje do siebie jak wół do karety, po bardziej dokładnej ocenie sytuacji okazuje się, że wcale tak nie jest. Teoretycznie trójka środkowych napastników już latem może się zostać bowiem okrojona tylko do osoby Mario Gómeza. Z zespołem niemal na pewno pożegna się Claudio Pizarro, a jeśli Mario Mandžukić wiosną znowu ugnie się pod presją głównego konkurenta do gry, może szybciej niż ktokolwiek by się spodziewał wylądować na półce transferowych pomyłek, gdzieś między Hashemianem a Petersenem. A wtedy do dyspozycji pozostaną Gómez oraz... Thomas Müller, czyli idealny kandydat na przejęcie schedy po Messim w schemacie Guardioli. A wokół niego cała masa skrzydłowych: Robben, Ribéry i Shaqiri, a może też i wracający z wypożyczenia diabelnie utalentowany Mitchell Weiser.

Już na wejściu nowy szkoleniowiec dostanie od mnie czystą kartkę, mimo mojej uprzedniej niechęci do jego kandydatury. Jeśli dodatkowo nie będzie chciał przekłuwać Bayern barcelońskimi schematami, może szybko zaskarbić sobie moją sympatię. Od zawsze domagam się germanizacji zespołu i oparcia go na wychowankach (w ramach rozsądku oczywiście), a Guardiola jest trenerem, który nie boi się stawiać na młodych. I chociaż niezwykle prężnie działająca szkółka ma format zupełnie inny niż La Masia, nie tylko w sensie skali i jakości produkcji, to warto w niej szukać uzupełnień składu, a może i wzmocnień. Przykładów pereł wyłowionych z klubowej akademii jest co najmniej kilka, a do bram seniorskiej kadry już pukają kolejne talenty, jak chociażby Pierre-Emile Højbjerg, czyli 17-letni pomocnik, którego opiekun drużyny rezerw, Mehmet Scholl, już wypycha do pierwszego zespołu.

Do zmiany warty na ławce trenerskiej jeszcze pół roku i zastanawiam się, jak ten czas spożytkuje Katalończyk. Na pewno w jego harmonogramie znajdzie się nauka języka, o ile jeszcze go nie zna. A jeśli nie zna, to do lata powinien już znać, bo ponoć zdolności lingwistyczne posiada nadzwyczajne. Co dalej? Przeprowadzka do Monachium, oswajanie się z kulturą, podglądanie treningów i zachowań piłkarzy, rozmyślanie nad taktyką, doglądanie pracy młodzieży czy dalsze używanie życia wolnego od zobowiązań zawodowych?

No właśnie, do przybycia Guardioli jeszcze pół roku, tymczasem ja od kilku godzin nie mogę na dobre zebrać myśli i jestem cały roztrzęsiony, choć znajduję się kilkaset kilometrów od centrum wydarzeń. Co musi być w takim razie w głowach piłkarzy? Oby decyzja zarządu o tak wczesnym podaniu tej informacji do wiadomości publicznej nie odbiła się klubowi czkawką. Bo wiosną zdecydowanie jest o co grać. A przecież początek rundy rewanżowej już w sobotę.

Powodzenia, Pep. Oby to był owocny czas i dla Ciebie, i dla Bayernu. I obym nie musiał krzywić się podczas każdego meczu. Chyba mogę sobie pozwolić na tę osobistą prośbę, w końcu jestem piłkarskim egoistą.

niedziela, 13 stycznia 2013

W roli głównej: samobój

Na pewno nie byłem jedynym, który oglądając wczorajsze spotkanie na Britannia Stadium przecierał oczy ze zdumienia. Koszmar. Piekło. Dramat. Żadne z tych określeń nie ma odpowiedniej mocy, by opisać boiskowe losy Jonathana Waltersa. Zawodnika, który po dwóch  uprzednio wbitych samobójach chciał pokazać nerwy ze stali i choćby częściowo zmazać plamę upiornego popołudnia, a ostatecznie się zwyczajnie pogrążył, zaliczając prawdopodobnie najgorszy statystycznie indywidualny występ w piłce na tym poziomie. Teraz stalowe będzie musiał mieć zakończenie pleców, bo w internecie jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne żarty na temat jego osobistej tragedii. Katastrofa Waltersa okazała się jednak inspirująca nie tylko dla sieciowych dowcipnisiów. Witajcie w zapewne najbardziej ambiwalentnym zakątku całego futbolu, nie tylko niemieckiej ekstraklasy. W roli głównej, a jakże, bramka samobójcza.

@www.welt.de

Gdy myślimy o swojakach w Bundeslidze, do głowy może przyjść tylko jedno nazwisko: Nikolče Noveski. Podobnie jest też w sytuacji odwrotnej, bo Macedończykowi już nigdy nie uda się uciec od swoich strzeleckich wybryków pod własną bramką. Prawdziwy król samobójów w niemieckiej elicie. Człowiek, do którego należą wszystkie możliwe rekordy jeśli chodzi o pakowanie piłki nie do tej siatki, co trzeba. Po prostu człowiek-samobój. Dwa swojaki w pojedynczym meczu: zgadza się, najszybciej ustrzelony duet: tak jest, trafienia w obu rundach przeciwko temu samemu rywalowi: aha, wreszcie najwięcej bramek samobójczych w historii Bundesligi: naturalnie. Niektóre z tych osiągnięć kapitan Moguncji dzieli co prawda z innymi pechowcami, jak choćby rekord całych rozgrywek, ale wkrótce Macedończyk może samodzielnie dzierżyć palmę pierwszeństwa i w tej kategorii: Manfred Kaltz skończył bowiem zawodowo kopać piłkę ponad 20 lat temu, a Noveski, nomen omen, w tym sezonie do własnej siatki jeszcze nie trafił.

O ile patrząc na przebieg kariery stopera samotne liderowanie w tej kwestii wydaje się niestety nieuniknione, tak trudno uwierzyć, by ktokolwiek zdołał pokonać własnego bramkarza co najmniej trzy razy w pojedynczym meczu. Dwukrotnie tej sztuki w historii rozgrywek dokonało jeszcze pięciu innych piłkarzy: Dieter Pulter (1. FC Kaiserslautern, 1963), Gerd Zimmermann (Fortuna Kolonia, 1973), Per Røntved (Werder Brema, 1976), Dieter Bast (VfL Bochum, 1980) i Karim Haggui (Hanower 96, 2009). Ale żaden z nich tak szybko jak Macedończyk: 19 listopada 2005 roku w derbach przeciwko Eintrachtowi Frankfurt niektórzy kibice nie zdążyli jeszcze wygodnie się rozsiąść, a zawodnik Moguncji już załadował dwa samobóje, w 3. i 6. minucie spotkania, w ciągu zaledwie 132 sekund. To był w ogóle kosmiczny mecz: kilkadziesiąt minut później Noveski skierował piłkę już do właściwej bramki, w międzyczasie zarobił żółtko, a na sekundy przed końcem gospodarze zdołali wyrównać za sprawą Rumana. Co ciekawe, jesienią minionego roku zdobywając zwycięskiego gola przeciwko Fortunie stoper wreszcie przechylił bramkową szalę na plus: w 190. grze w Bundeslidze uzyskał siódme trafienie przy sześciu piłkach posłanych do własnej siatki. "To było jasne, że ten temat teraz wróci", odburknął tylko reporterowi, który po meczu zagaił go o wstydliwe rekordy.

Mogłoby się wydawać, że wszystko, co w Bundeslidze związane ze swojakami, dotyczy Noveskiego, ale piłkę do bramki pakowali też inni piłkarze, nawet ci najwięksi. Nawet tak wielcy jak Franz Beckenbauer. Rok 1975 Kaiser zaczął od samobójów w dwóch kolejnych ligowych potyczkach. Jak po latach wspominały legendy Bayernu, podczas odprawy przed następnym meczem, gdy Dettmar Cramer omawiał szczegóły taktyczne i rozpisywał krycie indywidualne, Sepp Maier wypalił: "A kto kryje dzisiaj Franza?". Nie każdemu było jednak do śmiechu po takiej serii. Chorwat Vlado Kasalo znalazł się na celowniku policji po tym, jak w dwóch kolejkach z rzędu jego gole samobójcze przesądzały o porażkach Norymbergi. Stoper był stałym bywalcem bawarskich kasyn, więc podejrzewano jego związek z organizacjami ustawiającymi mecze. Mimo że Kasali nic nie zostało udowodnione, sędzia do udziału w nielegalnym procederze dorzucił jazdę bez prawa jazdy, DFB zabrało licencję i sezon 1991/92 Chorwat zamiast na boisku spędził za kratami. Równie opłakane skutki, choć dla zespołu a nie indywidua, miał swojak Michaela Ballacka w ostatniej rundzie gier sezonu 1999/2000. W meczu, w którym Aptekarze do zgarnięcia pierwszego w historii klubu tytułu potrzebowali zaledwie remisu, przyszła gwiazda Bayernu Monachium otworzyła wynik spotkania pakując piłkę do własnej bramki. Po przerwie Matysek skapitulował po raz drugi i Srebrna Patera zamiast do Leverkusen pojechała do Bawarii.

Nie każdy samobój prowadził jednak do tak gorzkiego finału. Na przykład kuriozalny strzał Helmuta Winklhofera został jako pierwszy w historii i jeden z dwu w ogóle wybrany golem miesiąca programu Sportschau, prowadzącego takowy plebiscyt od przeszło 40 lat. Zdarzenie miało miejsce na otwarcie sezonu 1985/86, a dla Winklhofera był to jednocześnie pierwszy mecz w barwach Bayernu po trzyletnim pobycie w Leverkusen. To pechowe uderzenie jako jedyne w tamtym meczu znalazło drogę do siatki i podopieczni Hitzfeld na dzień dobry przegrali z Uerdingen. Znacznie szersza publiczność, a w szczególności pasjonaci filmików z serii piłkarskie jaja, kojarzy za to dziwaczne trafienie legendarnego Tomislava Piplicy, bramkarza znanego głównie za sprawą niekonwencjonalnego stylu (nie)bronienia. Mimo usilnych starań Radosława Kałużnego i reszty ferajny z Chociebuża, rażące słońce do spółki z bośniackim golkiperem podarowało wtedy punkcik przyjezdnym z Mönchengladbach.

Na koniec creme de la creme wśród bundesligowych losów samobója, czyli mecz na Borussia-Park sprzed czterech sezonów, kiedy to Źrebaków w zdobywaniu bramek znowu wyręczyli przeciwnicy. Samo spotkanie zakończyło się wynikiem 5:3, a goście z Hanoweru aż trzykrotnie słali piłkę do siatki obok Floriana Fromlowitza, co na boiskach Bundesligi zdarzyło się po raz pierwszy od początku jej powstania. Dwa razy własnego bramkarza zaskoczył wspomniany już wcześniej Karim Haggui, raz Constant Djakpa. Co ciekawe, wszystkie trzy gole padły po uderzeniach zza pola karnego. To po prostu trzeba zobaczyć (dla niecierpliwych: raz, dwa i trzy, ale naprawdę warto obejrzeć cały skrót).

Można by tak wymieniać w nieskończoność, w końcu w ciągu niemal 50 lat istnienia Bundesligi padło już 893 swojaków, co daje średnio 18 bramek na sezon. W obecnych rozgrywkach jak na razie widzieliśmy tylko siedem goli samobójczych. Nie ma co jednak narzekać, przecież to nieodłączny element futbolu i wiosną zawodnicy znów będą strzelać nie do tej bramki, co trzeba. To pewne jak w banku. Albo jak kolejne samobóje Nikolče Noveskiego.

środa, 9 stycznia 2013

Klątwa Jürgena Kloppa

Pochodzący ze Stuttgartu były obrońca to trenerski fenomen ostatnich lat nie tylko w Niemczech. Z sukcesami zaczynał przygodę szkoleniową w prowincjonalnej Moguncji, skąd odpalił w świat poważnej piłki, a dokładnie do Dortmundu, gdzie miał przywrócić wcale nie tak dawny blask zakurzonej i pogrążonej w finansowych tarapatach miejscowej Borussii. Udało mu się to szybciej niż ktokolwiek mógł przypuszczać, błyskawicznie bowiem strącił z tronu krajowego monopolistę, stając się jednocześnie największym postrachem Bayernu na niemieckim podwórku od dziesięcioleci. Kloppa na szczyt doprowadziła nie tylko wiedza taktyczna, ale też i ponadprzeciętne zdolności przywódcze. W jego trenerskim słowniku drużyna zawsze znajdowała się wyżej niż indywidualność. I ktokolwiek odważył się złamać tę zasadę, był od razu sprowadzany do pionu: albo przez samego szkoleniowca, albo przez brutalną, pozadortmudzką rzeczywistość.

@www.bild.de

Jako pierwszy na swojej piłkarskiej pazerności sparzył się Nuri Şahin. Niegdyś genialny nastolatek, a później filar mistrzowskiej Borussii i najlepszy zawodnik całej Bundesligi ruszył spełniać futbolowe marzenia pod skrzydła José Mourinho. Ale madrycka codzienność w żadnym stopniu nie przypominała kolorowych bajek szeptanych do ucha Turka podczas negocjacji transferowych: pierwszą po wyjeździe jesień Şahin spędził w gabinetach lekarskich, a wiosną bezskutecznie bił głową w mur jedenastki Królewskich. I nawet tytuł mistrzowski nie osłodził gorzkiego losu pomocnika, który w białym kostiumie na murawie pojawiał od wielkiego dzwonu. Szansą miało być wypożyczenie do Liverpoolu, ale i miasto Beatlesów nie okazało się dla niego gościnne. Na Anfield wraz z kolejnymi słabymi występami zjeżdżał coraz niżej w hierarchii Brendana Rodgersa, aż ponownie przepadł w czeluści ławki rezerwowych. W wyjściu na prostą na pewno nie pomogły Turkowi kłótnie i przepychanki z klubowym trenerem. I choć Şahin spędził w Anglii dopiero połowę z zakładanego rocznego wypożyczenia, wydaje się, że ziemia liverpoolska jest już dla niego spalona.

Angielskie realia równie szorstko przywitały kolejny z dortmundzkich diamentów, jednego z głównych architektów ubiegłorocznego dubletu, czyli Shinjiego Kagawę. Czarodziej z Kraju Kwitnącej Wiśni przygodę z Manchesterem zaakcentował koncertem za Wielką Wodą, ale i w jego przypadku kontuzja stanęła na drodze do serc kibiców Czerwonych Diabłów. O premierowym półroczu na Wyspach Japończyk chciałby jak najszybciej zapomnieć: kolejne urazy przeplatał bowiem z nieprzekonującymi występami. Wiosną powinien już na dobre zacząć podbój Premier League, ale na razie to jedno z największych rozczarowań transferowych w piłkarskiej Anglii. Jednak wobec kapitalnej dyspozycji podebranego z Arsenalu Robina van Persiego i przewodzenia ligowej tabeli, sympatycy z Old Trafford z pewnością są w stanie przymknąć oko na falstart Kagawy w nowych barwach. Oczywiście o ile po powrocie do formy Japończyk nawiąże do popisów z Bundesligi.

Żadnemu z niegdysiejszych dortmundzkich reżyserów Klopp nie robił problemów przy transferze. Gdy czołowi gracze Borussii sygnalizowali chęć odejścia, szkoleniowiec zamiast rzucać im kłody pod nogi, starał się raczej dziękować za wspólnie spędzony czas i wyrażał pełną akceptację dla wyborów piłkarzy. Rozumiał futbolowe pragnienia Turka, rozumiał też specyfikę kraju Kagawy, gdzie, jak sam wspominał, "Bundesliga nic nie znaczy, liczy się tylko Premier League". Doskonale zdawał sobie sprawę, że decyzja o opuszczeniu Dortmundu nie jest łatwa i gdy ktoś takową już podejmuje, to jego działanie musi być przemyślane i w pełni świadome. Sam zresztą nad żadnym rozstaniem nie załamywał rąk: kiedy żegnał Şahina, na oku miał już jego następcę w osobie İlkaya Gündoğana, a lukę po ewentualnym odejściu filigranowego Japończyka zapełnił zawczasu, bo już zimą przedwczesną umowę parafował wychowanek klubu z Signal Iduna Park, Marco Reus.

Oba przykłady skłaniają do przewrotnej, acz wcale nie odrealnionej refleksji: czy zawodnicy grający u Kloppa nie stają się przypadkiem zakładnikami jego taktyki? Gra Borussii jest specyficzna, ale, jak pokazuje historia, również i bardzo skuteczna. Zaczęło się od regularnego nękania Bayernu na wszelkich możliwych frontach, niedawno do kolekcji skalpów ekipa z Zagłębia Ruhry dorzuciła kolejne: mistrzów Holandii, Hiszpanii i Anglii. Zresztą problem funkcjonowania tylko w tej określonej taktyce może dotyczyć również i polskiej cząstki Żółto-Czarnych, która w reprezentacyjnych barwach w niczym nie przypomina automatów z piłki klubowej. Winę regularnie zrzuca się na karb motywacji zawodników, a może po prostu problem leży gdzie indziej? W każdym razie główne tryby maszyny opuszczają pokład na własną odpowiedzialność. Jak na razie klątwa Kloppa działa, a dortmundzka karawana cały czas jedzie dalej.

***

Już od ponad roku niemieckie media regularnie wpychają Nuriego Şahina z powrotem do Dortmundu, mimo ciągłych dementi ze strony Kloppa ("Ludzie powinni przestać bujać w obłokach, to nonsens") bądź Zorca ("To zabawne, co się domniema w Anglii"). Ale takie rozwiązanie nie ma racji bytu nie tylko z tego powodu. Przede wszystkim obecna Borussia to już inna drużyna niż ta za czasów dowództwa Turka. A po wtóre środek pomocy to akurat ostatnia pozycja, która w Dortmundzie wymaga wzmocnienia (o ile w ogóle możemy mówić o jakimkolwiek wzmocnieniu w przypadku gracza, będącego poza futbolem przez bite półtora roku): na dwóch miejscach Klopp musi pomieścić Svena Bendera, Sebastiana Kehla i İlkaya Gündoğana, a przecież do jedenastki przepycha się jeszcze Moritz Leitner. Wydaje się, że w Dortmundzie mają do Turka ogromny sentyment, ale emocje nie mogą przesłaniać logiki: w takiej konfiguracji tylko znajdujący się na zakręcie swojej kariery Şahin może zyskać.

Zupełnie innego zdania jest Bild, który już sprzedał Lewandowskiego, a Kloppa postanowił wyręczyć w tworzeniu nowej formacji. Koncepcja, oczywiście, w stylu iście barcelońskim.


niedziela, 6 stycznia 2013

BuLi moim okiem: momenty jesieni 2012

Przerwa zimowa to czas podsumowań. Pisałem już o jesiennych zwycięzcach, pisałem też o nieudacznikach minionej rundy. Teraz czas na ciekawostki oraz wybrane statystyki z pierwszego półrocza rozgrywek, czyli krótko mówiąc wszystkie wydarzenia, które utkwiły mi w pamięci. Będzie to też prawdopodobnie ostatni tekst w formie podsumowania na półmetku obecnego sezonu. Dookoła sporo się dzieje, więc czas najwyższy wrócić do bundesligowej rzeczywistości. Ale na razie skupmy się po prostu na najciekawszych momentach jesieni 2012 na niemieckich salonach.

@www.kickwelt.de

Festiwal rzutów wolnych W poprzednim sezonie na tym etapie rozgrywek piłkarze Bundesligi tylko siedem razy zdołali umieścić piłkę w siatce bezpośrednio z rzutów wolnych, a w całych rozgrywkach doczłapali się ledwie do 14 skutecznych prób. W obecnym sezonie ta statystyka wygląda znacznie lepiej, bo już na półmetku zeszłoroczny wynik został prawie wyrównany: drogę do siatki znalazło 13 strzałów z wolnych. Najczęściej, po dwa razy, trafiali Marco Reus oraz...

Arangol Wenezuelczyk ma ogromną lekkość w zdobywaniu pięknych bramek. Futbolówkę w siatce umieszcza co prawda od święta, ale gdy już to robi, ręce same składają się do oklasków. Jesienią nic się nie zmieniło. Skrzydłowy pokonał bramkarzy rywali pięć razy, a każde kolejne trafienie było piękniejsze od poprzedniego, z golem absolutnie niesamowitym na zakończenie rundy. Zresztą co ja będę się rozpisywał: popatrzcie sami...

To nie jest liga dla starych ludzi Już nie tylko niemiecka kadra stanowi gromadę młokosów. Bundesliga to obecnie rozgrywki ze zdecydowanie najniższą średnią wieku wśród czołowych lig europejskich. Co ciekawe, gdy weźmiemy pod uwagę tylko drużyny z czuba tabeli bądź te grające w pucharach, różnica jeszcze się zwiększa.

Idzie młodzieżowe A proporcjonalnie do zalewu ligi przez młodych, na niemieckich salonach stale przybywa trenerów z przeszłością w piłce juniorskiej. Obecnie aż połowa (!) pracujących w Bundeslidze szkoleniowców zaczynała od pracy z młodzieżą.

Super-rezerwowy Po drugiej kolejce w czubie klasyfikacji strzelców znajdował się Martin Lanig, choć na boisku przebywał w sumie jedynie 17 minut. Na inaugurację zapewnił zwycięstwo z Bayerem, a tydzień później dokończył dzieła zniszczenia w Hoffenheim. Do końca rundy nie trafił już ani razu.

Kolejka kelnerów A propos drugiej kolejki: to była przedziwna seria gier. Czterech zawodników, 11 asyst, dwa gole. Sam miałem ogromny problem, by rozstrzygnąć, kto okazał się wówczas najlepszy.

Liga spolaryzowana czy jednak wyrównana? Przepaść między liderem a zespołem z drugiego stopnia podium miała być historyczna, ale Bayern wykoleił się na ostatniej prostej. Historyczne wydają się natomiast lata świetlne dzielące dno tabeli i ostatnią bezpieczną lokatę. Fürth i Augsburg mają razem (!) mniej punktów niż znajdujący się zaraz nad kreską Wolfsburg. Z drugiej strony odległość między Wilkami a trzecią po jesieni Borussią Dortmund to tylko 11 punktów i aż 11 miejsc w tabeli.

Defensywne monstrum Mówiąc, że obrona Bayernu była w minionej rundzie bardzo dobra, to jakby nie powiedzieć nic. Bawarczycy stracili tylko siedem bramek, a Manuel Neuer zaledwie raz wyciągał piłkę z siatki dwukrotnie w ciągu 90 minut. Co ciekawe, na obcym terenie skapitulował jedynie raz (!), za to sześciokrotnie na Allianz Arenie.

Twierdza szalonych golkiperów A na własnym obiekcie Duma Bawarii traciła częściej nie tylko gole, ale i punkty. Wszystkie w przedziwnych okolicznościach. W meczu przeciwko Bayerowi nie dość, że drogę do bramki Neuera w bilardowy sposób znalazły niecelne strzały Aptekarzy, to po drugiej stronie boiska znakomicie spisywał się Leno. A gdy Bayern remisował z obiema Borussiami, cudów między słupkami dokonywali Weidenfeller i ter Stegen. Wszyscy bramkarze zostali oczywiście wybrani graczami spotkania, a występy w Monachium były ich najlepszymi w całej rundzie.

Komentatorska klapa Lata świetności Bundesligi w Polsacie Sport z komentarzem Romana Kołtonia już nie wrócą, ale obecnie niemiecka ekstraklasa podawana jest polskim kibicom z reguły w formie wręcz nie do przyjęcia. Komentatorzy popełniają błędy rzeczowe, mylą fakty i zawodników, a wymowa nazwisk piłkarzy woła często o pomstę do nieba, czyli generalnie brakuje im wszystkiego,  czego oczekuję od osoby siedzącej za mikrofonem. Krótko mówiąc: nie jest dobrze. A prośby o poprawę w tym polu to chyba wciąż tylko mrzonki.

BuLi Austriakami stoi Przybysze zza południowej granicy stanowili jesienią najliczniejszą kolonię na niemieckich boiskach (19 zawodników). Co ciekawe, we wrześniowym meczu w ramach eliminacji do brazylijskiego mundialu trener austriackiej kadry, Marcel Koller, w przeszłości związany, a jakże, z Bundesligą, posłał w bój aż ośmiu rodaków na co dzień kopiących w Niemczech. Wyrównał tym samym liczbę bundesligowców w jedenastce Löwa i jednocześnie ustanowił krajowy rekord.

Susza wśród napastników Zawodnicy pierwszej linii zdobyli jesienią tylko 38% wszystkich goli (167 z 444), co stanowi najgorszy wynik w historii. Przyczyn jest wiele: wciąż rosnąca popularność formacji z jednym napastnikiem, uraz Gómeza czy hibernacja Huntelaara, ale też i, niestety, marna jakość bundesligowych snajperów, szczególnie tych doświadczonych i branych z odzysku.

... oraz pustynie w Fürth i Fryburgu Sześciu strzelców czerwonej latarni ligi wkulało w sumie jedną bramkę, tyle samo co czterech bombardierów z Mage Solar Stadion. Nie lepiej sytuacja wyglądała we Frankfurcie, choć tutaj miejscowe armaty (dwa gole) wyręczał grający za ich plecami Alex Meier.

Kwitnie wiśnia w Bundeslidze Jedna z lepszym skutkiem, inna z gorszym. Japończycy już teraz stanowią siódmą ilościowo nację napływową na niemieckich salonach, a w rundzie rewanżowej ich liczba jeszcze wzrośnie. Fortunę właśnie wzmocnił filigranowy pomocnik Genki Ōmae, a kilku innych samurajów znajduje się na listach życzeń menedżerów klubów Bundesligi.

Antytalizman Hoffenheim z Timem Wiese w składzie rozpoczęło sezon od fatalnej serii czterech kolejnych porażek, w tym haniebnego lania w Pucharze Niemiec od czwartoligowca. Wystarczyło by za chwilę golkipera zabrakło między słupkami z powodu kontuzji, a Wieśniaki uzbierały przyzwoite siedem oczek w czterech spotkaniach, co stanowi zresztą ponad połowę jesiennego dorobku punktowego ekipy z Sinsheim.

Tytani Wśród 402 piłkarzy, którzy zagrali jesienią w Bundeslidze, 15 nawet na chwilę nie opuściło murawy. Większość (9) stanowią oczywiście bramkarze, na liście znajdziemy też obrońców a nawet pomocnika. Takim osiągnięciem może się również pochwalić niedoszły ławkowicz monachijskiego Bayernu, czyli Dante.

Siła presji Gdy jego największy konkurent do gry zwiedzał gabinety lekarskie, Mario Mandžukić ładował jak na zawołanie, niemal z cotygodniową regularnością. Odkąd Gómez wrócił do zdrowia, Chorwat nie tylko nie trafił do siatki ni razu, ale zaczął też prezentować się znacznie gorzej. Wyraźnie było po nim widać presję związaną z powrotem do gry reprezentanta Niemiec. A i sam Gómez nie za bardzo pomógł koledze strzelając gola w swoim pierwszym występie. Dodajmy: niecałą minutę po wejściu na boisko.

Stark Nazwisko doskonale oddało postawę sędziego w konfrontacji na Signal Iduna Park. Arbiter był silny. Ale jego decyzje niestety fatalne. Trzy wielbłądy w jednej akcji, do tego cały szereg innych pomyłek. Nie przypominam sobie podobnej sytuacji nie tylko z boisk Bundesligi, ale też i aren piłkarskich w jakimkolwiek innym kraju.


A na koniec jeszcze runda jesienna w liczbach (źródło: PowerTableSports.com/@PowerTableSports).



sobota, 5 stycznia 2013

BuLi moim okiem: najgorsi jesienią 2012

Jest takie ładne powiedzenie: "najpierw obowiązki, później przyjemności". Niestety, wrodzone lenistwo sprawiło, że mimo tej zasady dzwoniącej mi gdzieś z tyłu głowy, kolejność znowu została odwrócona. Lekko, łatwo i przyjemnie już było, teraz pora na drogę przez mękę. Miejmy to już za sobą.


Blisko jedenastki (kolejność nieprzypadkowa): Aristide Bancé, Andrij Woronin, Olivier Occéan, Marcus Berg, Gōtoku Sakai, Renato Augusto, Gerald Asamaoh.


Błazen rundy: Tim Wiese Zaczynamy z przytupem. Bardzo oględnie mówiąc, jesień w wykonaniu ex-golkipera Werderu nie było najlepsza. O ile w Bremie zdarzało mu się walnąć przyrosia czy innego pawełka, tak w Hoffenheim zdarzało mu się cokolwiek obronić. Po prostu koszmar. W międzyczasie jeszcze dwie całkiem poważne kontuzje i summa summarum tylko osiem meczów na koncie. Miała być walka o Ligę Mistrzów, będzie walka o utrzymanie. Absolutny creme de la creme wśród bundesligowych nieudaczników minionej jesieni.

Marvin Compper Szef zdecydowanie najgorszej defensywy rundy (41). Ba, w ostatniej dekadzie tylko dwa zespoły straciły więcej goli na półmetku rozgrywek. Wzorowo dogadywał się z Timem Wiese, a później też i młodym Koenem Casteelsem: gdy stoper sam czegoś nie zawalił, mógł zawsze liczyć na bramkarza. Taka forma współpraca nie przypadła niestety do gustu Andreasowi Müllerowi, który intensywnie rozgląda się już za potencjalnymi wzmocnieniami na środek obrony.

Michael Mancienne Jedna z największych pomyłek na boiskach Bundesligi ostatnich lat. Niegdyś wielki angielski talent, który do Hamburga został sprowadzony z resztą londyńskiego narybku przez Franka Arnesena. Od tego czasu regularnie kopie się po czole na niemieckich boiskach przy całkowitej aprobacie najpierw Oenninga, a później Finka. I kiedy ja zachodzę w głowę, jak to w ogóle możliwe, by tak słaby piłkarz weekend w weekend występował w Bundeslidze, sztab Roya Hodgsona zastanawia się nad powołaniem go do reprezentacji... Mancienne to zresztą tylko ułamek nieudanego eksperymentu Arsnesena: Bruma cieniuje nie mniej niż angielski stoper, Rajković bardziej niż w lidze walczy na treningach, a Sala przepadł po golu wbitym Bayernowi. Jedynie Gökhan Töre przyniósł klubowi wymierne korzyści, co prawda nie sportowe a finansowe: latem rosyjski Rubin zapłacił za niego kilka milionów euro.

Joël Matip Postawa Kameruńczyka już od jakiegoś czasu może przyprawiać kibiców Schalke o szybsze bicie serca. Zadziwiająco często gubiący pozycję, mimo warunków fizycznych niepewny w powietrzu. Światełkiem w tunelu wydawał się transfer Jana Kirchhoffa, ale młodego stopera z Moguncji zdołał przekabacić Matthias Sammer. A wobec poważnego urazu Papadopoulosa oznacza to mniej więcej tyle, że początek rundy rewanżowej Königsblauen, ku rozpaczy swoich sympatyków, rozpoczną znów z Matipem w jedenastce.

Daniel Williams Od półtora sezonu przebiera się za piłkarza w Hoffenheim. Początkowo rzucany z pozycji na pozycję, ostatecznie skorzystał na kontuzji Weisa i jesienią na dobre zakotwiczył w centrum pomocy obok Sebastiana Rudego. Jego gra co tydzień przyprawiała o zgrzytanie zębów, a słabiutko prezentował się nawet na tle wcale niebłyszczącego w minionej rundzie partnera ze środka. Szczęście jednak dalej mu sprzyja: byłego zawodnika Stuttgartu czeka dłuższa pauza i nawet mimo zapowiadanych przez Müllera wzmocnień w pomocy Williamsowi psim swędem powinno udać się utrzymać miejsce w składzie.

Granit Xhaka Jeden z dwu kosowskich diamentów wyjętych latem z Bazylei do Bundesligi. O ile jednak Xherdan Shaqiri bez problemów wpasował się w nowe realia, tak Xhaka wygląda jak na razie na całkowicie zagubionego. Miał błyszczeć, a był zwyczajnie bezbarwny, zresztą jak niemal cała ekipa Źrebaków w erze post-Reusowej. Nakryty czapką przez Nordveidta, w połowie rundy wygryziony z jedenastki przez Marxa. W rundzie rewanżowej powinien już na poważnie zacząć grać w piłkę.

Andreas Ottl Gdy wydawało mi się, że gorzej być nie może, zeszłoroczny spadkowicz z Herthą udowodnił, że jednak może. Kiedyś zapowiadał się na solidnego kopacza, jednak dwie jaskółki (jedna w postaci koncertu na San Siro z Interem, druga to cudowny gol na Weserstadion) wiosny nie uczyniły. Teraz szykuje się drugi kolejny zjazd z ligi. Chyba czas najwyższy przestać się łudzić i przerzucić się na coś innego. Inni byli Bawarczycy, Tobias Rau i Timo Heinze, dali dobry przykład.

Eljero Elia Zdecydowanie więcej oczekiwałem po powrocie Holendra w bundesligowe strony (choć po zaledwie kilku przebłyskach w Hamburgu oraz włoskiej stagnacji pewno nie powinienem był tego robić). W porównaniu do filarów ofensywy Werderu zupełnie nieprzydatny. Najczęściej zmieniany zawodnik całej ligi. Nawet tych charakterystycznych dryblingów, efektownych acz zupełnie zbędnych, było jak na lekarstwo. Dla Holendra nie ma już chyba żadnego ratunku.

Vieirinha Jeden z koronnych przykładów transferowej ślepoty i hurtowych zakupów Magatha. Fatalny roczny epizod na boiskach Bundesligi w wykonaniu Portugalczyka. Według niemieckich mediów całkowicie bezproduktywny skrzydłowy jest o krok od powrotu do Grecji. Jeśli faktycznie wyjedzie, fani Wilków na pewno nie będą za nim płakać.

Eren Derdiyok Idealne podsumowanie całego zespołu Wieśniaków: kupa pieniędzy, spore oczekiwania i kompletna klapa (zresztą dopiero zauważyłem, że swoistą oś rozpaczy mojej jedenastki tworzą właśnie gracze z Rhein-Neckar-Arena). W ciągu premierowej rundy w Hoffenheim strzelił zaledwie jedną bramkę, w całym roku kalendarzowym tylko pięć, tyle że aż trzy razy przywalił Niemcom w majowym sparingu. Po serii tragicznych występów odstawiony na boczny tor przez Babbela, a późniejsze przywrócenie go do jedenastki przez Franka Kramera dało równie opłakane skutki.

Edú Prawdziwy diament w koronie najgorszego ataku ligi. Jesienią strzelił tylko jednego gola, co i tak stanowi całość bramkowego dorobku napastników ekipy Büskensa. Tyle że jego kompani z ataku to bundesligowe żółtodzioby oraz emeryt, a Brazylijczyk miał stanowić realnie wzmocnienie siły rażenia aktualnej czerwonej latarni ligi. Typowy przykład chałturnika na niemieckich boiskach, który raz za razem dobitnie udowadnia, że do piłki na poziomie Bundesligi się zwyczajnie nie nadaje, a jednak wciąż nie wypada z karuzeli. Po powrocie go Gelsenkirchen nie wróżę mu nawet miejsca na ławce.

Hochsztapler rundy: Felix Magath Niegdysiejszy czarodziej chyba ostatecznie stracił całą swą moc. Największy upadek tej rundy, choć patrząc na ruchy Magatha w ostatnim czasie, był on po prostu nieunikniony. Masowe transfery, horrendalne sumy, niekończąca się rotacja i rzucanie piłkarzami po pozycjach czy w końcu brak jakiegokolwiek pomysłu. Kompleksowa wizja prowadzenia klubu, mimo początkowych sukcesów, zdecydowanie się wyczerpała. Pytanie: co dalej? Popularny Quälix większość zespołów z czołówki Bundesligi już zwiedził, czyżby nadszedł czas na rzut oka w dolne rejony tabeli?