środa, 27 lutego 2013

Typ niepokorny

To było piękne popołudnie na Allianz Arena. Bayern po raz kolejny w obecnym sezonie zaprezentował futbol nie z tej planety, ale wcale nie ten fakt cieszył najbardziej. Największą radość sprawił mi bowiem brylujący Arjen Robben, który wreszcie promieniał, i to nie tylko na boisku, ale i poza nim. To widok w Monachium niespotykany od dawna, a kluczowy w kontekście najbliższych kilku miesięcy i walki na trzech frontach.
@globalsportsmedia.com/

Próbowałem sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatnio widziałem Holendra w takim stanie, uśmiechniętego od ucha do ucha i na murawie, i w pomeczowym wywiadzie, i... w pewnym momencie straciłem rachubę. Jesień wybuchowy skrzydłowy tradycyjnie już częściej niż z piłką u nogi widywany był na kozetce, a im dalej w las, tym bardziej w jego występach próżno szukać powodów do świętowania: latem przyszła kompromitacja z reprezentacją Oranje na europejskim czempionacie, a wcześniej fatalne w skutkach pudło podczas finału Ligi Mistrzów czy przestrzelona jedenastka w Dortmundzie, która ostatecznie rozwiała nadzieje monachijczyków na odzyskanie mistrzostwa na krajowym podwórku.

W pierwszej rundzie trwających rozgrywek Robben cierpiał jednak nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Choć publicznie przyznawał, że cieszy się z każdego zwycięstwa, to wewnętrznie musiał krwawić, bo zaledwie z trybun przypatrywał się, jak jego partnerzy biją kolejne ligowe rekordy, a na ich głowy zewsząd sypią się pochwały. Odzywały się nawet głosy, że ekipa Heynckesa to najlepsza i najładniej grająca drużyna Bawarczyków w 113-letniej historii klubu. Chociaż chyba nie to bolało go najbardziej: popisową rundę rozgrywał bowiem ten, który pod nieobecność Holendra zajął miejsce na prawej flance, czyli Thomas Müller. Opaska kapitańska i koncert w meczu przeciwko Kaiserslautern, jedynym jego jesiennym występie godnym odnotowania, nie mogły ukoić ego skrzydłowego: wybuch tykającej bomby w bawarskiej szatni był jedynie kwestią czasu.

Ten nastąpił dopiero po meczu w Wolfsburgu, choć brukowe media do eksplozji starały się doprowadzić znacznie wcześniej, a i każdy spodziewał się chyba większych fajerwerków. Rozżalony, już całkowicie zdrowy i zdolny do gry Robben nie wytrzymał, gdy na Volkswagen Arena po zaczął wśród rezerwowych, mimo bardzo solidnych występów po otrzymaniu szansy od trenera. "Nie jestem zadowolony. Chcę więcej grać, a dzisiaj znowu siedziałem na ławce," skarżył się. I dodał: "Mam nadzieję, że zagram we wtorek przeciwko Arsenalowi. To wielki mecz. I nie widzę żadnych powodów, dlaczego miałbym nie wystąpić..." Innego zdania był szkoleniowiec, który zawodnika ponownie zostawił tylko w odwodzie. Ale już na konferencji przed meczem z Werderem oświadczył, że w dwóch kolejnych grach Robben na pewno wybiegnie w jedenastce.

W sobotę na murawie oglądaliśmy dwa oblicza Holendra. To stare, czyli szalejącego na skrzydle i raz po raz kąsającego rywala, ale i nowe: zdecydowanie częściej szukającego partnerów i walczącego na całej długości boiska, w sektorach, w których do niedawna nawet nie bywał. A i w wypowiedziach bez trudu odczuć można było powiew świeżości: "Dzisiejsze 90 minut uważam za pozytywne i dla mnie, i dla mojej przyszłości: dzięki temu stajesz się jeszcze silniejszy".

Kolejny powrót do życia Robbena po jesiennej hibernacji bez dwóch zdań cieszy. Nie jest on typem cichego pracusia, przedkładającego efektywność nad efektowność jak Thomas Müller, mózgu centralnej części pola jak Toni Kroos bądź już konia pociągowego ofensywy Bayernu w osobie Franck Ribéry'ego. Po wielu kontuzjach nie jest to już nawet ten sam gracz co choćby kilka wiosen temu. Ale to wciąż jedyny zawodnik w kadrze Dumy Bawarii, który pojedynczym zagraniem może zmienić losy spotkania. Słowa wykrzyczane przez Sergiusza Ryczela po genialnej bramce na Old Trafford, mimo że liczą już sobie prawie trzy lata, to ani na jotę nie straciły na aktualności. "To może nie jest już ten sam Robben, ale to cały czas jest ten Robben".

A Holender, choć domu w Monachium jeszcze nie kupił, nie wyklucza pozostania w Bawarii do końca kariery piłkarskiej. Jednak jak sam mówi: "Wszystko jest możliwe. W piłce wiele się może zdarzyć". No właśnie... Może przejmujący latem stery Guardiola i monachijski typ niepokorny, wskazywany przez wielu jako pierwsza potencjalna ofiara Baska, znajdą wspólny język? Gdyby tylko jeszcze ten wciąż genialny piłkarz i jego ego potrafili zrozumieć, że można stanowić o wartości zespołu nawet wtedy, gdy nie grał się w każdym meczu w jedenastce.

sobota, 23 lutego 2013

Populista na tropie utopii

Apetyt Hansa-Joachima Watzkego, czyli głównego konstruktora Borussii Dortmund w obecnym kształcie, zaczyna rosnąć w miarę jedzenia. Po przywróceniu do żywych znajdującej się u progu upadku ekipy z Westfalenstadion, dortmundzki medyk zamierza uzdrowić teraz całą ligę. Prezes mistrza Niemiec dokonał już nawet diagnozy: rak Bundesligi to kluby koncernowe, których kasy są co prawda wypchane po brzegi, za to sektory stadionowe, szczególnie w meczach wyjazdowych, świecą pustkami. Do nowobogackich na niemieckich stadionach Watzke regularnie strzela już od dawna, a ostatnio zaatakował po raz kolejny: na odbywającym się w Düsseldorfie szczycie SpoBiS, czyli największej konferencji w Europie poświęconej marketingowi sportowemu.

@www.spox.com

Obecni na spotkaniu przedstawiciele członków niemieckiej ekstraklasy pochylili się nad podobieństwami i różnicami między drużynami napędzanymi przez środki zewnętrznych inwestorów a tak zwanymi zespołami tradycyjnymi. Jak nietrudno zgadnąć, rzecznicy ligowej biedoty znaleźli więcej cech rozbieżnych niż wspólnych. Zgodnie z oczekiwaniami gromami ciskał przede wszystkim Watzke, a dzielnie wtórował mu szef zarządu Eintrachtu Frankfurt, Heribert Bruchhagen. Głównym argumentem przeciwko niechcianym na piłkarskiej mapie Niemiec jest oczywiście fakt, że jako niezbyt liczne i mało oddane bazy kibicowskie zabierają miejsca w elicie ośrodkom bardzo mocno wspieranym przez lokalnych sympatyków. "Zespoły tradycyjne, takie jak 1. FC Kaiserslatuern czy 1. FC Kolonia, są spychane przez nowo zagospodarowane kluby koncernowe do drugiej ligi", przekonywał Bruchhagen. Trzy ciała obce w ekstraklasie to oczywiście ekipy Aptekarzy i Wilków, zasilane przez potentatów branż farmaceutycznej i motoryzacyjnej, oraz zabawka komputerowego geniusza, czyli TSG 1899 Hoffeheim. A, jak ostrzega prezes Borussii, niepokojące zjawisko staje się coraz popularniejsze. I trudno nie przyznać mu racji, bo pieniądze sztucznie pompowane są w kolejne futbolowe zakątki.

W ostatnim czasie aż trzy zespoły z niższych lig otrzymały potężne zastrzyki finansowe. Jednak o ile gest Hasana Ismaika podtrzymał monachijskie Sześćdziesiątki przy życiu, a jordańskiemu inwestorowi obecnie w głowie raczej uporządkowanie spraw wewnętrznych klubu niż mocarstwowe plany, tak giganci stojący za ekipami z Ingolstadt (Audi) czy Lipska (Red Bull) już jak najbardziej poważnie myślą o podboju Bundesligi. I choć na razie owe wizje stanowią co najwyżej pobożne życzenia, to skala zjawiska dobitnie pokazuje, że jedną z fundamentalnych zasad w niemieckiej piłce można bez trudu ominąć. Ale nie tylko ją: zakazaną w nazwie markę sponsora w przypadku drużyny z Saksonii przemycono w postaci dziwacznego tworu RasenBallsport (nie podejmę się tłumaczenia; dla chętnych: die Rasen to murawa), którego skrót i tak jednoznacznie kojarzy się z produktem właściciela.

Watzke nie tylko zlokalizował rosnący problem, ale od razu zaproponował też jego rozwiązanie. Skoro tak długo jak w futbolu liczą się osiąganie rezultaty wydalenie ciał obcych ani opróżnienie ich koncernowych sakiewek nie wchodzi w rachubę, to... warto zapełnić własne. Prezes Borussii zaapelował, by zmienić sposób rozdzielania wpływów ze sprzedaży praw transmisyjnych: wynik sportowy miałby stanowić o połowie otrzymywanej sumy, a o reszcie decydowałyby takie czynniki jak średnia ilość widzów, liczba transmisji czy ogólnokrajowa popularność. Taki model obowiązuje obecnie w Holandii.

Dbanie o czystość Bundesligi to obecnie życzenie nie tylko większości futbolowych działaczy, ale przede wszystkim kibiców: w ankiecie Bilda aż 74% z prawie 70 tys. ankietowanych odpowiedziało, że kluby koncernowe wypaczają rozgrywki. Obrazki takie jak ten są znacznie przyjemniejsze niż widok zaledwie grupki fanów udającej się na stadion oddalony od kilkadziesiąt kilometrów. Jednak w całej tej utopijnej wizji ligi Watzkego, idealnie trafiającej w gusta gros sympatyków, niektórzy zdają się nie zauważać maczka z gwiazdką: populistyczny prezes Borussii nie dość, że zamiast spełniać marzenia kibiców działa głównie we własnym interesie, to jeszcze publicznie ogłasza, że nowobogaccy nie są potrzebni w Bundeslidze, ba, stanowią oni zagrożenie dla istniejącego systemu, a przecież dopiero co wycisnął Wolfsburg jak cytrynę, wysyłając do samochodowego eldorado co najwyżej przeciętnego w żółtej koszulce Ivana Perisicia, a dodatkowo coraz głośniej mówi się, że pensja przymierzanego do Dortmundu Edina Džeka ma być w połowie pokryta przez zewnętrznych sponsorów...

sobota, 16 lutego 2013

Nowy początek

Jeśli myślicie, że decyzja o wyrzuceniu z boiska Roberta Lewandowskiego i zawieszenie na trzy kolejne ligowe spotkania gdziekolwiek wzbudziła większe emocje niż w kraju nad Wisłą, to jesteście w błędzie. Stwierdzenie, że ta sytuacja umknęła uwadze w piłkarskich Niemczech byłaby niewątpliwie przesadą, ale już napisanie, że nie odbiła się szerokim echem jest jak najbardziej na miejscu. Ba, nawet w tej samej serii gier niemieckiej ekstraklasy znajdziemy równie kontrowersyjne zdarzenia co to z udziałem Polaka. Z powodu przymusowego odpoczynku Lewandowskiego wcale w Dortmundzie nie płaczą. Zespół złożył co prawda odwołanie od kary, Klopp czy Zorc lakonicznie mówili o zbyt surowym werdykcie, ale absencja snajpera nie przyprawi trenera o pulsujący ból głowy, bo Borussia w obecnych rozgrywkach ligowych nie gra już o nic. I choć nikt z kierownictwa klubu nie powie tego otwarcie, to krótkotrwała nieobecność atakującego może nawet wyjść drużynie na dobre: kadrę na przyszły sezon można już w zasadzie planować bez niego, a teraz szkoleniowiec dostaje po prostu trzy mecze na eksperymenty i mały zwiastun wydarzeń z niedalekiej przyszłości.

@www.spox.com

Zmiennikiem i naturalnym wyborem podczas zawieszenia Polaka wydaje się być Julian Schieber, ściągnięty latem ze Stuttgartu. Niemiec jednak nie cieszy się zaufaniem Kloppa: tylko dwukrotnie wybiegał w jedenastce i trudno powiedzieć, by w którymkolwiek z tych meczów pokazał się z dobrej strony. Do siatki trafił dwa razy, ale konta bramkowego w Bundeslidze jeszcze nie otworzył. Napastnik zresztą od początku swojej przygody w Dortmundzie na każdym kroku udowadnia, że gra dla klubu takiego kalibru jak Borussia to dla niego za wysokie progi. Z drugiej strony trudno też oczekiwać gruszek na wierzbie od zawodnika co najwyżej średniego: Schieber z gwiazdy piłki młodzieżowej ewoluował bowiem w kopacza jedynie przeciętnego. Dość napisać, że w swojej bundesligowej przygodzie nigdy nie wychylił nosa poza granicę siedmiu bramek w sezonie. Kierownictwo zespołu zdało już sobie sprawę, że w tym przypadku następcy pierwszej armaty nie uda się znaleźć w obecnej kadrze, jak to miało miejsce choćby dwa lata temu, gdy Lewandowski po rocznym pobycie w cieniu Barriosa zluzował go potem na szpicy. Dla Schiebera sprawienie kolejnego zawodu to także nic nowego: w mieście wina i szybkich samochodów namaszczony był przecież na następcę oddanego do Monachium Maria Gómeza.

I choć w przewidywanych jedenastkach na dzisiejsze spotkanie przeciwko rewelacji rozgrywek, Eintrachtowi Frankfurt, widnieje nazwisko Schiebera, to nieśmiało wspomina się również o możliwych eksperymentach Kloppa. Ustawienie z fałszywą dziewiątką testował już nawet niechętny taktycznym nowinkom Joachim Löw, a w listopadowym meczu w Holandii w tytułowej roli postawił nawet na Götzego. Spekuluje się, że i Kloppo może zdecydować się na taki ruch. Mimo prawdopodobnej absencji Gündogana, środek pomocy to nadal najsolidniej i najliczniej obsadzona pozycja Borussii, a wobec wciąż niepewnego występu Großkreutza pole manewru w formacji ataku trener ma praktycznie zerowe. Zdaniem mediów w drugiej linii moglibyśmy więc zobaczyć trio Kehl-Şahin-Bender, a za ofensywę mieliby odpowiadać Błaszczykowski, Reus i Götze, z jednym z ostatniej dwójki pełniącym funkcję fałszywej dziewiątki.

W przypadku pomyślnego zaliczenia tego sprawdzianu poszukiwania następcy Lewandowskiego mogłyby przebiec w Dortmundzie nieco inaczej niż przewidywano, a na transferowe łowy Zorc i spółka zamiast do Manchesteru czy Hanoweru mogliby się udać po prostu do Hamburga. I zamiast szukać sponsora do pokrycia połowy zarobków Edina Džeka czy siłować się ze Schmadtkem o senegalskiego napastnika Die Roten, zwyczajnie podebrać koreańskiego asa z talii Thorstena Finka. W końcu odejście Sona podczas najbliższego okienka transferowego wydaje się być niemal przesądzone: dla Hamburczyków będzie to bowiem ostatnia szansa, by na nowym ulubieńcu publiki jeszcze cokolwiek zarobić.

"Znajdzie się jakieś rozwiązanie", rzucił tylko Klopp poproszony o komentarz do zaistniałej sytuacji. Kto wie, może pod na razie jedynie czasową i wymuszoną nieobecność pierwszego snajpera zespołu nawinie się Borussii rozwiązanie nie tylko doraźne.

wtorek, 12 lutego 2013

Tody i Iskra

Futbolowe rodzeństwa to w niemieckiej rzeczywistości piłkarskiej chleb powszedni. Boatengowie po zakopaniu topora wojennego to znów zgrana paczka, choć raczej do zabaw niż do piłki, Toni Kroos czy Sami Khedira spełniają niedoścignione na razie marzenia swoich młodszych braci, a bliźniacza rywalizacja Benderów to od niedawna temat numer jeden nie tylko przy kolejnych pojedynkach na linii Dortmund-Leverkusen, ale i przy ogłaszaniu powołań do kadry Joachima Löwa. Nie inaczej było w przeszłości. Zanim Uli i Dieter Hoeneßowie zaczęli wojować na polu menedżerskim, krzyżowali korki na boisku, a latami o prymat najlepszego snajpera w domu rodzinnym walczyli Klaus i Thomas Allofsowie czy Karl-Heinz i Michael Rummenigge. W cieniu tych wszystkich wojenek, czy to historycznych, czy współczesnych, po cichu na niemieckie podwórko powrócił wyścig dwójki brazylijskich braci, w którym największe oprócz statystyki futbolowe kłamstwo, czyli legenda o młodszym bracie, jak na razie zdaje się być prawdziwa.

@www.globo.com

Jako pierwszy do Berlina zawitał Raffael. Na Olympiastadion ściągnął go stary znajomy z Zurychu, który dopiero co zamienił szwajcarską ekstraklasę na Bundesligę, czyli Lucien Favre. W związku z tym Brazylijczyk nie musiał martwić się o miejsce w składzie i od razu wskoczył do jedenastki Starej Damy. W barwach Herthy pomocnik przeżywał wzloty i upadki, a losy Berlińczyków przypominały wtedy istną sinusoidę: po niespodziewanej walce o mistrzostwo kraju i udanej kampanii w raczkującej Lidze Europy nastąpił spadek i zimowanie na drugoligowym froncie, a późniejszy powrót do elity skończył się błyskawicznym zjazdem. Raffael nie miał zamiaru ponownie babrać się w futbolu drugiego sortu i gdy tylko pojawiła się oferta z Kijowa, zaczął pakować walizki. Po jałowej, zaledwie półrocznej, wyprawie na Wschód pomocnik przynajmniej do końca sezonu wrócił do Niemiec, tym razem do Schalke, gdzie będzie się starał pomóc pogrążonemu w kryzysie zespołowi, ale i odbudować utraconą formę. Epizod na Ukrainie zaczął bowiem od poważnej kontuzji, a gdy już ją zaleczył, został odstawiony na margines, bo w międzyczasie doszło do zmiany szkoleniowca. Jeśli szybko odnajdzie dawną dyspozycję, to w Gelsenkirchen mogą mieć z niego pociechę. W końcu w barwach stołecznego klubu dał się poznać jako zawodnik nieszablonowy, doskonały technicznie, potrafiący dyrygować poczynaniami kolegów i otwierać im drogę do bramki. Nie bez przyczyny mówiło się latem o zainteresowaniu ze strony Borussii Dortmund. Jednak zapytani dzisiaj kibice Herthy o największe osiągnięcie Raffaela nie wymienią jego licznych goli czy asyst, a... zwerbowanie do stolicy swojego brata Ronny'ego, obecnie najjaśniejszej postaci wicelidera 2. Bundesligi.

Ronny z przytupem rozpoczął swoją przygodę piłkarską: już jako nastolatek został młodzieżowym mistrzem świata z Brazylią (jeszcze wtedy biegał pod pseudonimem Tody), w pokonanym polu zostawiając m.in. przyszłych złotych medalistów wielkich piłkarskich imprez, Cesca Fàbregasa i Davida Silvę. Ale futbolowe gwiazdy przyszłości pomocnik spotykał nie tylko od święta: w barwach Corinthians sięgał po krajowy tytuł grając u boku Téveza, Nilmara czy Mascherana. O karierze na ich miarę mógł jednak tylko pomarzyć. Już pierwszy europejski przystanek okazał się dla Ronny'ego bardziej szorstki niż mógł przypuszczać: w Lizbonie stanowił tylko tło dla takich tuzów jak Nani, João Moutinho czy Miguel Veloso. Miejsca nie zagrzał również i Leirii, gdzie przezimował ostatni rok obowiązującego go kontraktu ze Sportingiem. A gdy umowa wygasła, za namową starszego brata czmychnął do Berlina. "To niesamowite uczucie móc występować obok mojego brata, a dodatkowo jeszcze wygrywać mecze", mówił. I chociaż Raffael odegrał arcyważną rolę w jego aklimatyzacji w zupełnie obcym środowisku, to Ronny szybko zaczął się piłkarsko dusić jego obecnością, bo kamrat był nie tylko przewodnikiem, ale jednocześnie także głównym rywalem do miejsca w jedenastce: obaj prezentowali podobny styl gry, najchętniej występowali na tej samej pozycji, a rola głównego dowodzącego mogła być przecież w drużynie tylko jedna i przypadała starszemu z rodzeństwa.

Dlatego odejście Raffaela pozwoliło nowemu dyrygentowi berlińskiej Herthy szeroko rozwinąć skrzydła. A bez brata u boku Tody prezentuje się jak nigdy wcześniej: strzela na potęgę, nieważne, czy prawą, czy lewą nogą, bez znaczenia, czy z rzutu wolnego, karnego czy z gry, asystuje, rozdziela piłki, tworzy masę sytuacji, nie tylko sobie, ale i kolegom. Gra tak jak na lidera przystało: w końcu obecnie to zdecydowanie najbardziej wartościowy zawodnik nie tylko na Olympiastadion, ale i w całej drugiej lidze. Rozgrywki na zapleczu Bundesligi dopiero co minęły półmetek, a Brazylijczyk już może pochwalić się dwucyfrową liczbą i bramek, i kończących podań. Cały czas pozostaje zresztą w wyścigu o koronę dla najlepszego snajpera sezonu: obecnie strzeleckiego kroku dotrzymuje mu tylko Domi Kumbela z rewelacyjnego Brunszwiku. A warto dodać, że tylko raz na przestrzeni ostatnich 30 lat po ten tytuł nie sięgnął napastnik: przed czterema laty najbardziej bramkostrzelna okazała się aż trójka graczy, a w tej grupie znalazło się dwóch pomocników: Marek Mintál i Cédric Makiadi. Tyle że oni dobrnęli do ledwie 16 trafień w sezonie, a Ronny na swoim koncie zapisał już 12 bramek.

Jeśli Raffael przekona do siebie działaczy Schalke, to w przyszłym sezonie już w Bundeslidze i już po przeciwnych stronach barykady dojdzie do braterskiego pojedynku. Trudno bowiem spodziewać się, by dobrze wyglądająca Hertha roztrwoniła sporą przewagę nad grupą pościgową. Tody vs Iskra. Dlaczego Iskra? "W rodzinnym mieście niektórzy nadal mnie tak nazywają. Po prostu strzelam wiele goli", tłumaczy Raffael. A Tody? "To od czekolady," wykrzykuje ojciec braci.

O jakości tej czekolady mogliśmy się przekonać chociażby wczoraj, gdy Ronny najpierw zacentrował piłkę wprost na głowę Ramosa, a potem cudownym golem bezpośrednio z rzutu wolnego uchronił Berlińczyków od porażki w miejskich derbach przy wypełnionych po brzegi trybunach (według oficjalnych obliczeń niemal 75 (!) tys. widzów). Na jakikolwiek błysk Iskry przyjdzie nam chyba jeszcze trochę poczekać.

niedziela, 10 lutego 2013

Do trzech razy sztuka

Trenerem Bayernu w następnym sezonie nie będzie na pewno, jednak wbrew temu, co twierdzą włodarze monachijskiego giganta, on sam jeszcze nie podjął decyzji o zamianie ławki na klubowy gabinet. "Chciałbym samemu ogłosić swoją decyzję", mówił stłumionym głosem Jupp Heynckes, nieco zapomnianym wśród panującego dookoła szaleństwa z ujawnionym już nazwiskiem jego następcy. Może trochę z przekory, a może po prostu  z dalszej chęci pozostania w zawodzie. Wszak jego wyniki z zespołem dobitnie pokazują, że choć człowiek stary, to cały czas może.

@www.spox.de

Trzecia już przygoda Don Juppa w Monachium okazuje się bardziej owocna, niż niektórzy mogli zakładać, chociaż w poprzednim sezonie zdecydowanie zabrakło jego ekipie instynktu zabójcy. Na dwóch frontach w zasadzie sukces mieli już na wyciągnięcie ręki, ale zamiast delektować się przysłowiową wisienką na torcie, musieli tylko obejść się smakiem. Trudno jednak wierzyć, by ubiegłoroczny koszmar mógł się powtórzyć i tym razem, a już na pewno nie na krajowym podwórku, gdzie Bawarczycy rozbijając się walcem po kolejnych rywalach notują rekordowy sezon pod wieloma względami. Wyczynów jest sporo, ale na pierwszy plan rzucają się dwie statystyki: betonowa, niemalże niemożliwa do sforsowania obrona oraz dystans punktowy dzielący lidera od reszty stawki. Nawet zespoły znajdujące się w tabeli bezpośrednio za plecami Bayernu trudno nazwać grupą pościgową, bo teraz nikt monachijczyków już nie ściga, a i drużyny z czołówki do wypatrywania odjeżdżających po upragnioną Srebrną Paterę podopiecznych Heynckesa potrzebują już raczej lunety niż lornetki.

Spora cegiełkę do ligowej dominacji dołożył sam trener, choć niektórych wyborów dokonała za niego fortuna. Już od początku sezonu, wobec licznych urazów, musiał postawić na zawodników, dla których przewidziana była raczej rola zmienników. Swoją postawą Dante czy Mandžukić udowodnili zresztą, że do Monachium nie trafili przypadkiem. Na tego drugiego Heynckes regularnie stawiał również w końcówce minionej rundy, gdy do zdrowia wróciła już pierwsza armata zespołu, a chorwacki napastnik w kolejnych meczach ograniczał się bezproduktywnego snucia się po boisku i marnowania okazji strzeleckich. Nieco kuchennymi drzwiami do jedenastki dostał się też Javi Martínez, z początku ławkowicz, któremu miejsce w jedenastce zwolnił kontuzjowany Luiz Gustavo, a który obecnie jest centralną postacią monachijskiego giganta w środku pola.

Swoim uporem opiekun Bawarczyków potrafił też wykrzesać maksimum z rezerwowych. Przezimowany na ławce Arjen Robben, który mimo całkowitego zaleczenia urazu regularnie z boku przyglądał się boiskowym poczynaniom kolegów bądź zaliczał jedynie ligowe ogony, stroił miny na decyzje trenera, uśmiechał się nerwowo, ale język cały czas trzymał za zębami, choć media bardzo chętnie widziały w nim tykającą bombę, mającą za moment rozsadzić szatnię. Holender cierpliwie czekał na swoją szansę, a we wczorajszym eks-klasyku z uśmiechem na ustach pojawiał się w dotąd nieznanych mu rejonach boiska. Występ ukoronował oddaniem bramki Gómezowi, choć sam mógł zaliczyć premierowe ligowe trafienie w trwającym sezonie. Wspomnianemu snajperowi odpoczynek od jedenastki nie pomógł i przed Heynckesem trudne zadanie, by albo zreanimować SuperMaria i przypomnieć mu, jak gra się w piłkę, albo wytłumaczyć Mandžukiciowi, że bramki w Londynie są tej samej wielkości co w Moguncji, a Thomas Vermaelen nie jest żadną maszyną.

Jako że ustępujący z monachijskiego tronu Don Jupp nie dał jasnej odpowiedzi co do swojej przyszłości, media zaczęły już publiczną wyliczankę z sędziwym szkoleniowcem w roli głównej. W prasie pojawiają się różne propozycje, nawet tak abstrakcyjne jak... zluzowanie Joachima Löwa na ławce trenerskiej kadry narodowej. Zapytany o ten kierunek na piątkowej konferencji przed meczem z Schalke, Heynckes zszokował wszystkich zebranych: "Trzy razy odmawiałem już przejęcia reprezentacji, teraz nie mam żadnej motywacji". Opiekun Bayernu nie był jednak skory do udzielenia dalszych informacji na temat ofert ze związku, zasłaniając się lukami w pamięci i odsyłając jednocześnie zainteresowanych do niegdysiejszego wiceprezydenta DFB, Franza Beckenabuera, i jego obecnego szefa, Wolfganga Niersbacha. W sieci krążą już nawet żarty odnośnie domniemanych odmów: ponoć wszystkie trzy kuszenia Heynckesa miały nastąpić w nocy przed ogłoszeniem nowym trenerem reprezentacji Ericha Ribbecka.

W każdym razie, jak to mówią: do trzech razy sztuka, ale widocznie nie w tym przypadku. Czwartej próby na pewno nie będzie. Z duża dozą prawdopodobieństwa można też napisać, że po zakończeniu obecnego sezonu na ławce trenerskiej żadnego zespołu nie będzie już Juppa Heynckesa.

wtorek, 5 lutego 2013

Zapiwniczeni

Chaos. W zasadzie: kompletny chaos, i całkowity brak ładu i składu. I walka. Tak w skrócie na dzień dzisiejszy wygląda sytuacja Königsblauen. Ekipy, która według przedsezonowych planów w trwających rozgrywkach miała realnie włączyć się do wyścigu o krajowe mistrzostwo, a już absolutne minimum stanowiło zajęcie miejsca gwarantującego start w przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów. Obecnie sam klub jest areną walk i to niemal każdej ze stron w jakikolwiek sposób związanej z zespołem: począwszy od kibiców, a skończywszy na byłych pracownikach. A w samym centrum wydarzeń Jens Keller. Takiego natłoku złych wibracji, zarówno boiskowych, ale przede wszystkim pozaboiskowych, w Gelsenkirchen nie odnotowano już dawno. Najgorszy wydaje się jednak fakt, że wciąż może być gorzej.

@www.wa.de

Iskrą na proch i podstawą całego zamieszania nie okazała się wbrew pozorom porażka w domowym spotkaniu z Koniczynkami z Fürth, które przed sobotnim meczem od ponad czterech miesięcy i długich 17 serii gier bezskutecznie szukały powtórnego kompletu oczek na niemieckich salonach, lecz decyzja trenera o zastąpieniu Draxlera nowo przybyłym Brazylijczykiem Raffaelem. Wtedy swoje ogólne niezadowolenie, nie tylko z powodu tej roszady, postanowili wyrazić kibice i zadedykowali przeraźliwą falę gwizdów opiekunowi gospodarzy. Incydent ten wywołał późniejszą lawinę, jednak w szerszym kontekście stanowił jedynie zapalnik: czarę goryczy mogło przelać absolutnie każde przypadkowe wydarzenie, jak choćby ta zmiana, bowiem na konflikt na podłożu szkoleniowym zanosiło się na Veltinsa Arena od dawna. A będąc precyzyjnym: od pierwszego dnia, kiedy miejsce na ławce zajął Jens Keller.

Powołanie na stanowisko nowicjusza już na samym początku nie spotkało się z pozytywną reakcją wśród miejscowych. Po rozstaniu z Huubem Stevensem rozbita psychicznie i sportowo szatnia potrzebowała raczej kogoś z autorytetem i odpowiednią charyzmą, by poskładać paczkę do kupy, aniżeli żółtodzioba, który do tej pory pracował jako asystent bądź opiekował się drużynami młodzieżowymi. Przed dwoma laty w Stuttgarcie zaliczył co prawda epizod na ławce pierwszego zespołu, ale w premierowym podejściu do samodzielności zaliczył falstart: najpierw taśmowo wygrywał, później zaliczał kolejne porażki i ostatecznie po dwóch miesiącach został zluzowany i zdegradowany do podrzędnej funkcji. Rękę wyciągnął do niego ponownie Horst Heldt, stary znajomy ze Szwabii, a ówczesny dyrektor sportowy Schalke, i stopniowo przesuwał coraz wyżej w klubowej hierarchii: najpierw obsadził Kellera w roli skauta, później dał we władanie ekipę U-17 kosztem Tomasza Wałdocha, a na koniec wyniósł na sam szczyt.

Obawy kibiców co do tego wyboru okazały się słuszne: już na dzień dobry, w swoim pierwszym i jedynym meczu przed przerwą zimową, wyleciał z Pucharu Niemiec, mimo wszystko dość nieszczęśliwie, a jego katem okazał się były oponent z lig juniorskich i jednocześnie rywal w wyścigu o stołek w Schalke, czyli Thomas Tuchel. Mimo medialnych spekulacji do przewidywanych zmian nie doszło i Kellerowi powierzono przygotowanie zespołu do wiosny. W Katarze z każdym dniem zaczęło się pojawiać jednak coraz więcej wątpliwości, a wraz z nimi nasilały się negatywne głosy sympatyków. Drużyna wyglądała bowiem fatalnie i nic nie wskazywało na natychmiastową i znaczącą poprawę, a jedynie zdecydowany progres pozwalał jeszcze marzyć o wypełnieniu i tak zweryfikowanych już nieco celów na sezon.

Czarny scenariusz sprawdził się w stu procentach: po kanonadzie na otwarcie rundy, w meczach z ligowymi autsajderami Königsblauen prezentowali się zdecydowanie poniżej krytyki i przede wszystkim oczekiwań, a szkoleniowiec nie wystrzegał się błędów z przeszłości: wciąż żonglował taktyką i formacjami, ale też i bał się odstawić od składu gwiazd, np. zupełnie bezproduktywnego Huntelaara na rzecz zaskakująco dobrego w meczu przeciwko Hanowerowi Marici, który zresztą właśnie pod batutą Kellera jeszcze w Stuttgarcie przeżywał najlepszy okres w Bundeslidze. Poparcie dla trenera, które od początku wśród kibiców było znikome, dobiło ostatecznie do dna, a fani w otwarty sposób dawali mu do zrozumienia, co sądzą o jego pracy m.in. poprzez wspomniane już gwizdy, transparenty na treningu po meczu z beniaminkiem, a także internetowe apele o rzucenie ręcznika.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Kellerowi nie sprzyjały ani niebiosa, ani... sam Heldt. Cały czas nie może korzystać z poważnie kontuzjowanych Papadopoulosa, Moritza czy Afellaya, od którego absencji zaczął się zjazd Schalke, a przed momentem do tej trójki dołączył Marica. Zupełnie inaczej mógł też się ułożyć mecz z Fürth, bo w samej końcówce najpierw w słupek trafił Raffael, a zaraz potem zwycięskiego gola w nieprawidłowy sposób zdobył zjawiskowy tego dnia Nikola Đurđić. Kellerowi nie pomógł również Heldt, który zamiast wzmocnić zdecydowanie najsłabsze ogniwo, defensywę, całe zimowe okienko spędził na telefonie z Anglikami, targując się o nic nieznaczące rozbieżności w kwocie za transfer Holtby'ego, by ostatecznie dopiąć transakcję dopiero na kilkadziesiąt godzin przed zakończeniem okresu, a później rzutem na taśmę ściągnąć Michela Bastosa. O ile jego przyjście wygląda bardzo porządnie nie tylko ze strony sportowej, ale i finansowej, tak Raffael po zmianie na ławce w Kijowie został zepchnięty na margines i już mogliśmy się przekonać, że jeszcze trochę minie, nim wróci do normalnej dyspozycji.

Zresztą podstawowy zarzut wobec Heldta to w ogóle powierzenie tak odpowiedzialnej roli Kellerowi, zupełnie nieobytemu na tym poziomie. I to w dobie poważnego kryzysu, nie tylko piłkarskiego. A już klasycznym przykładem wielbłąda było rozegranie dymisji Stevensa, która z mojego punktu widzenia wydawała się mimo wszystko konieczna: już na wejściu dyrektor sportowy zagwarantował nowemu trenerowi stołek do końca sezonu, bez względu na wszystko. Kellerowi mógł przecież oddać zespół tylko tymczasowo, a samemu udać się łowy, w końcu zbliżała się przerwa zimowa, piłkarze rozjechali się do domów. a on czasu miał bez liku. Ba, Roberto Di Matteo był ponoć widziany nawet na Veltins Arena, a i pojawiał się temat Martina Jola. Tymczasem Heldt strzelił sobie w stopę i zablokował możliwość jakichkolwiek roszad, przynajmniej do czerwca. Bo żeby w takiej sytuacji zachować twarz, musi albo dotrzymać słowa danego szkoleniowcowi, albo... ramię w ramię zejść z nim ze sceny. W swojej niezbyt długiej przygodzie na nowym stanowisku były reprezentant Niemiec co prawda nie nauczył się jeszcze, że za błędy czasem słono się płaci, ale niewykluczone, że niedługo będzie miał ku temu sposobność.

Ale osoba opiekuna pierwszej drużyny to nie jedyna klubowa bolączka. Do i tak zaśmieconego ogródka co i raz kamyczki dorzuca m.in. Felix Magath, a głos odnośnie aktualnych wydarzeń zabrał i największy ananas w Gelsenkirchen, czyli Jermaine Jones. Amerykanin, który wylatywał już nie tylko z boiska, nie zostawił suchej nitki na sobotniej reakcji kibiców i będzie się chyba musiał umiejętnie tłumaczyć, o ile nie jest mu w smak ponowna karna zsyłka. Choć i sympatycy mają obecnie pełne ręce roboty, a ich działania okazują się nawet związane z wybuchem Jonesa: już niedługo po sobotnim spotkaniu jedna z grup fanów odłączyła się od odgórnej organizacji, a decyzję motywowała rozbieżnością interesów, czyli działaniem góry na korzyść zarządu, a nie związków kibicowskich.

Krótko mówiąc: walka trwa. Każdy z każdym, i to na każdym froncie. Oby piłkarze odrobinę panującej wokół klubu wojennej atmosfery przenieśli na boisko, bo zaraz po przerwie na reprezentacje czeka ich prawdziwy wyjazdowy maraton: Monachium, Moguncja, Stambuł. A jeśli i ten sprawdzian obleją, mogą już na dobre zostać w piwnicy. Chyba że to ona zostanie zakopana jako pierwsza.