czwartek, 20 września 2012

Stara śpiewka, nowy wynik - Borussia zaczyna zgodnie z planem

Po niemal roku przerwy na Singal Iduna Park powróciły europejskie puchary. A wraz z nimi odżyły stare demony. I choć przed inauguracyjnym meczem trener Klopp podkreślał, że dzisiejszą Borussię od tej zeszłorocznej różni przede wszystkim dużo większe doświadczenie, na boisku zupełnie nie było tego widać. Jak to zwykle bywa na arenie międzynarodowej w przypadku piłkarzy z Dortmundu, kolana same się pod nimi uginały, ich nogi stawały się betonowe, błędy w obronie mnożyły się niczym grzyby po deszczu, a zespół ponownie w niczym nie przypominał maszyny, której na krajowym podwórku już od dwóch lat absolutnie nikt nie potrafi dotrzymać tempa. Paradoksalnie jednak Dortmundczyków po pierwszej kolejce najbardziej cieszyć może... wynik.

Już niemal trzy tygodnie temu, zaraz po losowaniu grup stało się pewne, że podopieczni Kloppa będą musieli wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności, aby nie powtórzyć wyników w Europie z ostatnich dwóch lat i ponownie przygody z pucharami nie zakończyć jeszcze jesienią. Grupa D okazała się bowiem prawdziwą grupą śmierci tegorocznych rozgrywek. Los skojarzył ze sobą nie tylko czterech krajowych mistrzów (w tym trzech triumfatorów najlepszych na chwilę obecną lig europejskich), co jest ewenementem w tegorocznej edycji,  ale też zespoły, które po nieudanym minionym sezonie na arenie międzynarodowej mają obecnie sporo do udowodnienia przeciwnikom, kibicom oraz samym sobie. Dodatkowo kalendarz ułożył się dla Dortmundczyków tak niefortunnie, że dobry start (czytaj zwycięstwo z amsterdamskim Ajaxem) stanowił absolutne minimum jeżeli ekipa z Signal Iduna Park chciała w ogóle myśleć o zaistnieniu w Lidze Mistrzów. Bo następne spotkania to starcia z europejskimi gigantami - najpierw w Manchesterze z Obywatelami, a później dwumecz z Realem Madryt - w których o punkty będzie niesamowicie ciężko.

@www.guardian.co.uk

Plan minimum na pierwszą kolejkę został przez Borussię wykonany, choć trzeba przyznać, że kibice, ale przede wszystkim piłkarze, oczekiwali chyba łatwiejszej przeprawy. Główną przeszkodą Borussii we wczorajszym meczu  byli jednak nie goście z Holandii a oni sami. Do Dortmundu z powrotem zawitały bowiem koszmary znane z poprzednich rozgrywek. Piłkarze Kloppa posiadali pozorną przewagę, ale kompletnie nic z niej nie wynikało, bo klarowne sytuacje można było policzyć na palcach jednej ręki. Co gorsza, fatalnie wyglądała gra defensywna, a pomyłki obrońców raz po raz tworzyły zagrożenie pod bramką Weidenfellera. Dość powiedzieć, że gdyby nie momentami wręcz nieprawdopodobna postawa kapitana Dortmundczyków, to już do przerwy mogliby oni przegrywać kilkoma bramkami. Zupełnie nie radził sobie niedoszły nowy Kaiser, w popisach wtórował mu partner ze środka obrony, a swoje dorzucali też koledzy z pomocy. Postawę trzech zawodników, którzy mieli stanowić o sile drużyny w centralnej części boiska, czyli  Kehla, Gündogana i Götzego, najlepiej podsumowuje średni procent ich celnych podań (71%!),  wstydliwy nawet dla graczy polskiej ekstraklasy, a co dopiero piłkarzy mierzących w sukcesy w europejskich pucharach. W linii pomocy po raz pierwszy trener Klopp zdecydował się też postawić od początku na dwójkę Reus-Götze i, niestety, było to widać aż za dobrze. Jeszcze trochę czasu i potu na wspólnych treningach musi upłynąć nim współpraca tych zawodników zacznie się układać. Najlepszy gracz Bundesligi ubiegłego sezonu rozpoczął mecz na skrzydle, ale cały czas nie mógł znaleźć sobie na boisku. Próbował schodzić do środka, raczej nie trzymał się linii bocznej.  Skutki braku przed sobą pracowitego Kevina Großkreutza odczuł też Marcel Schmelzer, który musiał ograniczać ofensywne wypady i za dwóch harować z tyłu. Holendrzy dość szybko zorientowali się w tej nowej dla obrońcy sytuacji i to jego stroną atakowali zdecydowanie częściej aniżeli polską na przeciwległym boku.

W całym meczu Borussia miała zaledwie jeden fragment, gdy jej gra wyglądała przyjemnie dla oka, a przewaga zarysowała się dość mocno i był to mniej więcej pierwszy kwadrans po przerwie. Jürgen Klopp musiał najwyraźniej w prostych, żołnierskich słowach wyrazić swoje niezadowolenie z postawy podopiecznych w pierwszej połowie, bo na drugą wybiegli jakby odmienieni. Ich gra nie opierała się już na bezproduktywnej wymianie podań w środku pola, a na szybkich, składnych kombinacjach dobrze znanych z boisk niemieckiej Bundesligi. W mgnieniu oka Dortmundczycy stwarzali kolejne okazje, ale brakowało wykończenia (skąd my to znamy...). Najlepszą szansę zmarnował Robert Lewandowski, który dobrze przyjął piłkę w polu karnym, położył dwóch rywali, jednak postanowił chyba zdobyć gola kolejki i futbolówka zamiast w okienku bramki Vermeera wylądowała na trybunach. Zwieńczeniem niezłej postawy Borussii na początku drugiej połowy był fatalnie przestrzelony rzut karny przez Matsa Hummelsa, po którym drużyna cofnęła się, a sytuacja na boisku niebezpiecznie zaczęła przypominać wydarzenia sprzed przerwy.

Gdyby mecz zakończył się w 86 minucie, mógłby zostać streszczony w zaledwie dwóch obrazkach: ratującego zespół od utraty bramki po kolejnym błędzie obrony Weidenfellera, który jednak po  udanej interwencji zamiast wracać między słupki zaczyna tańczyć na linii pola karnego, oraz niewykorzystanej jedenastki. Taki obraz pokrywał się praktycznie całkowicie z Borussią z ubiegłorocznej edycji Ligi Mistrzów. Wtedy jednak życie napisało ostatnią wartą odnotowania scenę tego spotkania: Lewandowski doskonale opanował w szesnastce piłkę zgraną przez Piszczka, dobrze się zastawił, a chwili pewnie umieścił ją w siatce.

Inauguracja rozgrywek grupowych w wykonaniu BVB może budzić mieszane uczucia, bo jest niemal kalką występów sprzed roku: koszmarne błędy w defensywie, momentami zatrważająca nieporadność w ataku. Jednak główną różnicą okazał się rezultat końcowy. Bo po zaledwie jednym  rozegranym spotkaniu Borussia zdążyła wyrównać liczbę zwycięstw z minionej edycji Ligi Mistrzów. Po meczu Klopp stwierdził, że "to było szczęśliwe, ale zasłużone zwycięstwo" i trudno się z nim nie zgodzić. Jednak jeśli jego zespół realnie myśli o awansie z grupy, to w kolejnych spotkaniach szczęściu będzie musiał zdecydowanie bardziej pomóc.

poniedziałek, 17 września 2012

Z piekła do nieba?

Sezon na zapleczu niemieckiej ekstraklasy w pełni. Absolutną sensacją początku rozgrywek jest postawa Eintrachtu Brunszwik, który w pierwszych pięciu kolejkach odniósł komplet zwycięstw, tracąc przy tym zaledwie jedną bramkę. Ale oprócz drużyny z Dolnej Saksonii jeszcze cztery inne ekipy nie zaznały goryczy porażki w obecnym sezonie ligowym. Takim wynikiem może pochwalić się biedniejszy brat rewelacji rozgrywek poziom wyżej, a także zespoły celujące w powrót na niemieckie salony po dłuższej bądź krótszej nieobecności: Energie Chociebuż, Hertha BSC oraz 1. FC Kaiserslautern. Zaskoczeniem w tej stawce może być przede wszystkim obecność drużyny z Frankfurtu, ale też i ekipy Czerwonych Diabłów. Zespół ze wzgórza Betze przeszedł latem gruntowną przebudowę: pozbył się łamag i futbolowych darmozjadów, na stanowisku trenerskim zatrudnił kolegę prezesa i jednocześnie ulubieńca kibiców oraz poszerzył kadrę zarówno o piłkarskich repów, jak i uzdolnionych żółtodziobów. W nowym piekiełku znalazło się też miejsce dla jednego z dwu naszych rodzynków regularnie biegających po boiskach 2. Bundesligi.

@www.der-betze-brennt.de

Nowa era w Kaiserslautern zaczęła się od zmiany za kierownicą. Krasimir Bałykow, prowadzący zespół w ostatnich kolejkach poprzedniego sezonu, osiągniętymi rezultatami nie mógł przekonać szefostwa klubu do przedłużenia z nim umowy. Niewykluczone nawet, że stałoby się tak nawet gdyby Bułgar dokonał cudu i utrzymał zdecydowanie najgorszą drużynę minionych rozgrywek w niemieckiej ekstraklasie. A wszystko za sprawą pewnej starej znajomości... Zakusy pod zatrudnienie swojego byłego kolegi z ekipy, która na początku lat 90. sięgnęła po Puchar Niemiec, Stefan Kuntz robił już kilkukrotnie. Ale Franco Foda zawsze odmawiał. Z kraju wyjechał już kilkanaście lat temu, przez moment zabawił w Bazylei, ale ostatecznie na dobre osiadł w Grazu, gdzie najpierw z sukcesami pokopał jeszcze przez chwilę piłkę, a po zawieszeniu butów na kołku przeszedł modelową drogę od opiekuna drużyn młodzieżowych do trenera pierwszego zespołu. W tej roli sprawdził się wyśmienicie. Całkowicie odmienił oblicze ligowego średniaka, a ukoronowanie jego pracy nastąpiło w 2011 r., gdy utarł nosa możnym z Salzburga oraz Wiednia i zdobywając tytuł mistrzowski na moment przypomniał kibicom z Grazu dawne, sute czasy. Wkrótce potem nastąpiło wyraźne oziębienie na linii zarząd-Foda i przygoda szkoleniowca z austriacką piłką przedwcześnie się zakończyła. Chwilowy brak posady Niemca od razu wykorzystał Kuntz i już pod koniec maja sprowadzić szkoleniowca na wzgórze Betze.

Zalety nowego trenera? Przede wszystkim przywiązanie do czerwonych barw, co sam zainteresowany podkreślił już na konferencji prasowej: "Kaiserslautern i wzgórze Betze zawsze było moim piłkarskim domem. To tutaj grałem w czasach młodości, tutaj dorastałem". Foda doskonale zna zatem oczekiwania wobec miejscowej drużyny. Bo mimo że Czerwone Diabły już od dawna nie należą do potęg, a i sytuacja finansowa mogłaby z pewnością być lepsza, duma i oczekiwania sympatyków wobec zespołu są wielkie. Trener jednak już w Austrii pokazał, że nawet bez ogromnych nakładów pieniędzy i futbolowych gwiazd potrafi zbudować ekipę walczącą o najwyższe cele. Foda ma też niezłe oko do młodych talentów. To on odkrył dla piłkarskiego świata Sebastiana Prödla, Jakoba Jantschera czy Gordona Schildenfelda. Na tę zdolność szkoleniowca Kuntz liczy szczególnie.

Przez Kaiserslautern przeszło bowiem latem kadrowe tornado, które wyzwoliło zespół od największych pierdół poprzedniego sezonu, ale też i zawodników zarabiających ponad stan bądź prezentowaną formę. Bez żalu pożegnano więc niemal całą podstawową jedenastkę, wypożyczone łamagi powróciły do swoich klubów, a tych, których nie udało się sprzedać, posłano do innych zespołów (m.in. najdroższą wpadkę w historii, Itaya Shechtera czy Jakuba Świerczoka). Ubolewać można jedynie nad odejściem Kevina Trappa, który zasilił Eintracht Frankfurt, ale też tylko połowicznie: Tobias Sippel, jeszcze dwa sezony temu podstawowy bramkarz, stracił co prawda miejsce na rzecz Trappa, ale po chwilowej kontuzji rywala prezentował się na tyle dobrze, że placu nie oddał już do końca rozgrywek. Wobec problemów finansowych nowych zawodników szukano głównie na rynku wolnych agentów. I tak zespół Fody wzmocnili Marc Torrejón, Mimoun Azaouagh czy Alexander Baumjohann. O transfer tego ostatniego szkoleniowiec zabiegał już pracując w Grazie. Teraz niespełniony talent ze szkółki Źrebaków wspólnie z innymi nowymi nabytkami, doświadczonymi snajperami Albertem Bunjaku oraz Mohamadou Idrissou, z powodzeniem stanowi o sile ofensywnej Czerwonych Diabłów. Wzmocnień Foda szukał też w zespołach młodzieżowych i już można zacząć dostrzegać pierwsze skutki jego pracy: Hendrick Zuck przebojem wdarł się do podstawowej jedenastki, a pozycję pierwszego stopera wywalczył młodziutki Dominique Heintz.

Tak jak od niego oczekiwano, Foda przyłożył rękę do rozwoju młodych zawodników. Na ławce posadził doświadczonych Yahię, Bugerę czy Abela i odważnie postawił na młodych. I to właśnie młodzież, w osobach wspomnianych już Zucka czy Sippela, ale przede wszystkim Kontantinosa Fortounisa, błyszczy w jego zespole najjaśniej. Klasą samą dla siebie są też obaj napastnicy, którzy całkowicie odmienili nieudolną i zupełnie nieskuteczną ofensywę z minionych rozgrywek. Kaiserslautern wspólnie z Energie Chociebużem zdobyło dotychczas najwięcej goli w lidze, a Albert Bunjaku już po poprzedniej, czwartej kolejce miał na koncie więcej trafień niż najlepszy strzelec zespołu w pełnym poprzednim sezonie. W całej tej układance Fody znajdziemy również Ariela Borysiuka. A lepszego trenera w takim klubie na tym etapie swojej kariery Polak chyba nie mógł sobie wymarzyć. Zresztą pomału widać już efekty współpracy z nowym szkoleniowcem: jego gra nie ogranicza się już tylko do przechwytu i oddania piłki najbliżej ustawionemu koledze, ale czasami pomocnik sam próbuje ruszyć z futbolówką do przodu czy poszukać dobrze ustawionego z przodu partnera. Oczywiście, znaczna część prób jest jeszcze nieudana i ten element wymaga dalszej pracy, ale kroczek po kroczku Borysiuk będzie poszerzał swój repertuar zagrań i być może w końcu pozbędzie się łatki przecinaka. Pomniejsze efekty już widać: ładne prostopadłe podanie w tempo do Bunjaku i jednocześnie pierwsza asysta w Niemczech w meczu w Dreźnie czy wymiana podań z Idrissou w dzisiejszym spotkaniu, która otworzyła drogę do bramki Zuckowi. W porównaniu z poprzednim sezonie można też zauważyć dużo większą pewność w grze Polaka, ale momentami brakuje mu jeszcze zdecydowania przy odbiorach piłki. Jak zwykle kuleją też strzały z dystansu i mimo obiegowej opinii dobrego strzelca dystansowego, Borysiuk chyba powinien dać sobie z nimi spokój, a przynajmniej zdecydowanie ograniczyć ich ilość. Na chwilę obecną zdecydowanie najważniejsze w dalszym rozwoju piłkarskim Polaka są regularne występy. A te pod okiem Fody na zagwarantowane. Postępy, miejmy nadzieję, przyjdą z czasem.

Mniej kolorowo jawi się przyszłość Jakuba Świerczoka, nie tylko zresztą w Kaiserslautern. Wypożyczony do Piasta Gliwice napastnik zdążył rozegrać w nowych barwach ledwie 32 minuty, był nawet o włos od pokonania bramkarza rywali pięknym uderzeniem zza połowy boiska, a już przynajmniej sześć miesięcy ma z głowy z powodu kontuzji kolana. Świerczokowi nie tylko więc w macierzystym klubie urosła obecnie konkurencja nie do przeskoczenia, ale i on sam nie będzie miał okazji, by osiągnąć optymalną dyspozycję w bardzo sprzyjającym gliwickim klimacie. Pozostaje jedynie wierzyć, że napastnik szybko dojdzie do pełni zdrowia, a po rehabilitacji wróci do gry jeszcze silniejszy i jeszcze bardziej zmotywowany. Być może w krótkim czasie udowodni trenerowi Czerwonych Diabłów, że warto na niego postawić, nawet w roli dżokera.

Przed podopiecznymi Fody zaczyna się prawdziwy test. Sezon rozpoczęli udanie, ale żeby spełnić swoje i kibiców marzenia o powrocie do elity, muszą potwierdzić dobrą formę w kolejnych spotkaniach. Jak pokazuje jednak przykład Eintrachtu Frankfurt nie zawsze trzeba rozpaczać nad spadkiem. Bo czasem warto zrobić krok w tył, żeby później wykonać dwa do przodu. Sympatycy Kaiserslautern na pewno nie mieliby nic przeciwko takiemu scenariuszowi. 

środa, 12 września 2012

Wymęczony komplet punktów Niemców, podwójny ból głowy Jogiego Löwa

Piłkarska reprezentacja Niemiec fantastycznie od dwóch zwycięstw rozpoczęła eliminacje do brazylijskiego mundialu i już przewodzi w swojej grupie. O żadnym świętowaniu nie może być jednak mowy, bo podopieczni Joachima Löwa ani w piątkowym meczu przeciwko półamatorom z Wysp Owczych, ani tym bardziej w niedawno zakończonym spotkaniu w Wiedniu nie zachwycili. Kilka bezsennych nocy czeka natomiast samego selekcjonera. Sen z powiek trenera nie będzie jednak spędzać słaba postawa jego podopiecznych.

@www.spox.com

Drużyna dowodzona obecnie przez Löwa od dawna bowiem boryka się z problemem braku klasowych bocznych obrońców. Wiadomo, że kimś takim bez wątpienia jest kapitan zespołu, Philipp Lahm, jednak poza nim na tej pozycji panuje całkowita posucha. Dowód? W kadrze Niemiec na czerwcowe Mistrzostwa Europy znalazło się ledwie dwóch bocznych defensorów, choć rozum podpowiada, że w ekipie grającej czwórką w obronie powinno być ich dwa razy więcej. Mało tego, Marcel Schmelzer na Euro nawet nie powąchał murawy. Zamiast niego selekcjoner wolał posłać w bój nominalnego stopera oraz defensywnego pomocnika. W ostatnich latach bezskutecznie szukano odpowiednika Lahma na drugiej flance. Na nic zdał się nawet bonus pozwalający na wybór zawodnika mogącego grać po którejkolwiek stronie bloku defensywnego, bo przecież zawsze na przeciwległy bok można było rzucić obunożnego kapitana. I tak przez drużynę narodową przewinęli się m.in. Clemens Fritz, Marcel Schäfer, Andreas Görlitz, Christian Pander, Andreas Beck, Marcell Jansen, Dennis Aogo, Arne Friedrich, Andreas Hinkel, wspomniany już Schmelzer czy nawet takie asy jak Christian Schulz, Sascha Riether, Patrick Owomoyela bądź Andreas Beck. Żaden z nich nie zbliżył się nawet do poziomu Lahma, choć najbliższy tego był chyba Hinkel. Jemu na drodze do międzynarodowej chwały stanęły jednak kontuzje.

We wczorajszym meczu problem bocznego obrońcy powrócił niczym gigantyczny bumerang. Marcel Schmelzer awizowany do gry był już w piątkowym spotkaniu, ale jego występ wykluczył drobny uraz. Dostał natomiast szansę przeciwko Austrii i z tą decyzją Löw z pewnością nie trafił. Zawodnik Borussii już po majowej kompromitacji w Bazylei, gdzie razem z ter Stegenem oraz Mertesackerem zaprezentował się po prostu koszmarnie i bardziej lub mniej zawinił przy każdym z pięciu goli przeciwników, powinien dostać absolutny zakaz występów w reprezentacji po wsze czasy. Wczoraj z braku laku (znowu tylko dwóch bocznych obrońców w kadrze) zagrał od pierwszych minut, a trener sparzył się na nim po raz wtóry. Już pal licho bramkę Junuzovicia, którą zawalił na spółkę z Götzem. Schmelzer był zupełnie bezproduktywny w ataku i całkowicie zagubiony w obronie. Niejednokrotnie wiatrak robił z niego Arnautović, nieraz w ostatniej chwili z asekuracją zdążył Badstuber. Wszyscy forsujący gracza BVB na podstawowego reprezentanta Niemiec, z panem Watzke na czele, będą po tym meczu musieli zgodnie posypać głowy popiołem i przyznać, że to jednak nie to. Może brakuje doświadczenia, może Kevina Großkreutza, a może po prostu umiejętności. Czas na nowe eksperymenty bądź powrót do testowanych już rozwiązań. Albowiem na horyzoncie pojawiają się kolejne kłopoty.

W dwóch pierwszych meczach Niemcy zdobyli pięć bramek. Niezły wynik? Oczywiście. Martwić może natomiast fakt, że żadne trafienie nie padło łupem Miroslava Klosego, czyli jedynego nominalnego napastnika w kadrze pod nieobecność kontuzjowanego Mario Gómeza. Zawodnik urodzony w Opolu dalej imponuje skutecznością we włoskiej Serie A, ale liczy już sobie ponad 34 lata i choć sam Miro deklaruje, że chce zagrać na mundialu w Brazylii, nie wiadomo, jak długo jeszcze zdrowie pozwoli mu na jednoczesną grę w klubie i reprezentacji. Mimo to innych kandydatów do gry w kadrze Löw nie dostrzega. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że nie bardzo ma też z czego wybierać, bowiem czołówka strzelców Bundesligi od lat składa się praktycznie z samych obcokrajowców. W przeciągu dwóch ostatnich sezonów dwucyfrowe liczby goli wśród  niemieckich napastników strzelali tylko Klose, Gómez, Kurányi, Helmes i Kießling. Definitywnie z tej listy można skreślić Kevina Kurányiego, bo ta postać w zespole Löwa to już skończony temat. I choć o incydencie z Dortmundu obaj panowie oficjalnie zapomnieli, zawodnik Dynama Moskwa ponoć nie pasuje do drużyny ze względów taktycznych i personalnych, co selekcjoner wielokrotnie podkreślał. Odpada też Patrick Helmes. Zawodnik, który zdobywał już w Bundeslidze nawet ponad 20 goli, po raz kolejny zerwał więzadła krzyżowe i przynajmniej pół roku ma z głowy. Po zakończeniu kuracji snajper będzie musiał martwić się nie tylko o powrót do formy, ale też o nowego pracodawcę, bo mimo znakomitej końcówki sezonu w wykonaniu Niemca (10 bramek w 10 meczach), Felix Magath nie widzi już dla niego miejsca w Wolfsburgu.

Zostaje więc Stefan Kießling i chociaż byłby to wybór nieco wymuszony, to na pewno nie brak mu logicznego uzasadnienia. Zawodnik choć bardzo niepozorny, sprawiający wrażenie nieco pokracznego i nieskoordynowanego ruchowo, w ostatnich latach regularnie trafiał do siatki po kilkanaście razy bądź też kręcił się wokół tego wyniku, a przy okazji notował po kilka asyst. Jego osiągnięcia nie robią jednak na Löwie wrażenia. Selekcjoner co prawda zabrał Kießlinga do Republiki Południowej Afryki, a tam dwukrotnie posyłał nawet w bój w roli zmiennika, ale od tego czasu Rudi Völler odbiera powołania jedynie dla Larsa Bendera i André Schürrlego. Trudno jednak spodziewać się, żeby sytuacja miała nagle ulec zmianie, skoro miejsca w kadrze dla blond włosego strzelca zabrakło nawet w obliczy kontuzji Mario Gómeza. Chyba że indolencja strzelecka na otwarcie eliminacji zmieni nastawienie trenera. Póki co, od jakiegokolwiek napastnika spoza eksportowego duetu trener Mannschaftu na szpicy woli wystawić Podolskiego, Müllera czy Schürrlego.

Nowe eliminacje, nowe wyzwania i stare problemy. O kiepską grę swojego zespołu Löw nie musi się martwić - najważniejsze są punkty, o stylu za kilka tygodni wszyscy zapomną, a Niemcy już niedługo znowu zaczną czarować. Zupełnie odmiennie ma się natomiast sprawa brakujących elementów jego układanki - czasu jest już coraz mniej, pole manewru coraz węższe, a oczekiwania kibiców z każdym kolejnym przegranym turniejem rosną.

wtorek, 11 września 2012

Breno: Historia prawdziwa

O monachijskiej femme fatale w ostatnich miesiącach było w niemieckich mediach zupełnie cicho. Nic dziwnego, po wyroku skazującym go na 45 miesięcy więzienia (prokurator domagał się nawet kary niemal o połowę bardziej surowej) jego kontakt ze światem zewnętrznym ogranicza się jedynie do dwóch  w miesiącu godzinnych widzeń z rodziną. Sprawy w swoje ręce musiała więc wziąć jego żona i sprawdzonym z polskiego bagienka sposobem postanowiła zarobić trochę pieniędzy. Nie ma się co dziwić, w końcu to właśnie na bezrobotną Brazylijkę spadł obecnie obowiązek utrzymania trójki dzieci. Jej sytuację dodatkowo komplikował fakt, że luksusową, choć chwilowo nieco zaniedbaną willę zamienić musiała na 50-metrową wynajmowaną klitę.

@www.sueddeutsche.de

W rozmowie z najbardziej poczytnym niemieckim dziennikiem, Renata rozlegle opowiada o wydarzeniach tamtej nocy. Według jej relacji, feralnego dnia jej mąż nie zajmował się niczym innym, jak tylko spożywaniem różnego rodzaju trunków. Dalsze sprawozdanie żony zdaje się wskazywać, że ostre tankowanie Breno było wówczas raczej codzeinnością, bowiem zaczął on mieć... halucynacje. W pijackim mirażu Brazylijczyka w poważnych tarapatach znalazł się jego przyjaciel oraz inni koledzy, których ścigała policja. Ubrany jedynie w spodenki zawodnik udał się więc im na ratunek - wybiegł z domu i ruszył ulicą do góry, po czym... zaczął robić fikołki. Dalsza relacja jest już zgoła bardziej dramatyczna. Bo Breno - choć ciałem wciąż obecny, duchem znajdował się gdzieś daleko - postanowił wyskoczyć z okna. Na nic zdały się błagania żony i piłkarz poleciał dwa piętra w dół. Chwilę później wstał, powtórzył niczym mantrę frazę o ratowaniu Rafinhi i z nożem ruszył na ulicę. Dla Renaty było to już za dużo, więc szczegółów dalszych wydarzeń możemy się jedynie domyślać. Kobieta wsiadła do samochodu i późniejsze wydarzenia obserwowała już z odległości kilkuset metrów. Wróciła dopiero gdy przed domem zobaczyła pojazdy strażacki i policyjne. "Kiedy ujrzałam drzwi, byłam zdesperowana. Wszystko stało w płomieniach. Krzyczałam do policjanta, żeby wszedł do środka i ratował mojego męża. Upadłam na kolana i błagałam strażaków", kończy opowieść Renata.

Kolejny odcinek już w jutrzejszym, drukowanym wydaniu gazety. Chyba nie trzeba dodawać, że to pozycja absolutnie obowiązkowa. Ciekawe, jak na te rewelacje zareaguje Uli Hoeneß, który mocno krytykował wyrok sądu. Swoją drogą, ten Breno to musi być naprawdę niezły gość. W piłkę co prawda gra średnio, ale za przyjacielem gotowy był przecież dosłownie wskoczyć w ogień. Ogień, który, co prawda, sam wcześniej zaprószył.

poniedziałek, 10 września 2012

Mały ciałem, wielki duchem, czyli obrazkowa kariera Hasana Salihamidžicia

Los bywa przewrotny. Dopiero co załączyłem do wpisu fotkę z firmową akcją Hasana Salihamidžicia, a dziś czytam, że kariera popularnego Brazzo ma się ku końcowi. Powód? Brak chętnych na zatrudnienie Bośniaka. I choć sam zawodnik przyznaje, że chciałby dalej zawodowo grać w piłkę i fizycznie ma się całkiem nieźle, telefon jego agenta wciąż milczy. O swojej przyszłości mówi krótko: "Zobaczymy, co wydarzy się w ciągu miesiąca". W międzyczasie piłkarz próbuje czego innego. Ostatnio debiutował w roli telewizyjnego eksperta, współpracując przy transmisji boiskowych zmagań swoich byłych kolegów w Pucharze Niemiec, i taka praca wyraźnie przypadła mu do gustu: "To była ciekawa przygoda. Być może już wkrótce coś z tego będzie". Na razie Bośniak w pełni korzysta z ogromu czasu wolnego, na którego nadmiar nie mógł narzekać przez ostatnie kilkanaście lat, i odpoczywa z rodziną. Oraz, oczywiście, trenuje, bo: "Bez sportu po prostu nie mogę żyć."

@www.abendzeitung-muenchen.de

Powyższe słowa z ust takiego zawodnika jak Salihamidžić nie są przypadkowe. Bo to przecież nie wirtuozerska technika, a właśnie niebywała ambicja i nieustępliwość otworzyły Bośniakowi drzwi go wielkiej kariery. Charakter Brazzo najlepiej podsumował jego ojciec: "Mojego syna wyróżniają trzy cechy: pracowitość, ambicja oraz chęć rozwoju. Ma też jednak dwie wady: jest zbyt ambitny i nie znosi przegrywać". Na swój sukces zawodnik pracował już od małego. Każdy dzień młodziutki Hasan zaczynał od półtoragodzinnego biegania, po szkole uczył się grać na pianinie, a na treningi dojeżdżać musiał do oddalonego niemal o 50 kilometrów od rodzinnej Jablanicy Mostaru.

Jednak w każdej futbolowej historii musi pojawić się odrobina szczęścia i nie inaczej było w przypadku Salihamidžicia. W kwietniu 1992 roku, gdy w jego ojczyźnie już na dobre rozgorzała wojna domowa, piłkarz dostał powołanie do na mecz juniorskiej reprezentacji Jugosławii w Belgradzie. Ojciec młodego zawodnika dostarczył syna i jego kolegę z kadry, Vedrana Pelicia, na lotnisko w Sarajewie, skąd chłopcy mieli drogą powietrzną dostać się do stolicy Serbii. Ich podróż na kilka godzin przerwali jednak serbscy żołnierze, którzy bardzo skrupulatnie sprawdzali autentyczność zaproszenia dla młodego Hasana ze strony Jugosłowiańskiego ZPNu. Ostatecznie chłopcy cudem zdążyli na ostatni tego dnia samolot. Jak się później okazało, był to ostatni zaplanowany odlot nie tylko tego wieczora, ale także kolejnych czterech lat, bo na drugi dzień miasto zostało całkowicie zablokowane przez Serbów.

Tym samym lot powrotny trójki Bośniaków (w międzyczasie do wspomnianej już dwójki dołączył Edis Mulalić) do domu stał się niemożliwy. Chłopcy postanowili przeczekać gorący okres w Belgradzie trenując z belgradzką Czerwoną Gwiazdą. Gdy jednak po 10 tygodniach sytuacja w ojczyźnie nie wróciła do normy piłkarze zdecydowali się wrócić drogą lądową: przez Węgry, Słowenię i Chorwację. W rodzinnej Jablanicy Salihamidžić zaczął pracę jako barman, a jego ojciec usilnie szukał dla syna klubu w wolnej Europie. Pomoc przyszła z Niemiec, a jej uosobieniem okazał się Ahmed Halihodžić, krajan z rodzinnego miasta, a także kuzyn słynnego Vahida. Emigrant załatwił Brazzo grę w młodzieżowej drużynie Hamburgera SV, a także wydatnie pomógł młodzianowi zaaklimatyzować się w zupełnie nowej rzeczywistości.

Futbolowe losy Hasana Salihamidžica od początku do końca związane były z osobą Felixa Magatha. Chemia między nimi zupełnie nie dziwi, bo obu od zawsze przyświecały te same ideały. Bośniak szybko stał się więc ulubieńcem Quälixa i gdy tylko osiągnął pełnoletność, ten zaproponował mu profesjonalną umowę. Trener był zresztą dla piłkarza niczym ojciec przełożony: z jednej strony uczył i pomagał, ale też i nie wspierał w tym jakże trudnym dla młodego chłopaka okresie, na co sam Salihamidžić stale narzekał w listach do rodziny. Pod okiem Magatha piłkarz dojrzał mentalnie i wyrósł na solidnego grajka. A gdy po kilku latach drogi tej dwójki ponownie się zbiegły, tym razem w Monachium, Brazzo mógł mienić się też piłkarzem niezwykle utytułowanym: cztery triumfy w Bundeslidze, trzy w Pucharze Niemiec, Liga Mistrzów czy Klubowe Mistrzostwo Świata. Pod wodzą Magatha znowu był ulubieńcem trenera i mimo rywalizacji z Zé Roberto czy Sebastianem Deislerem, regularnie grywał w podstawowym składzie. A dodatkowo do całkiem sporej kolekcji trofeów dołożył dwa kolejne dublety.

@www.bundesliga.de

Po czteroletniej przygodzie w Turynie, minionego lata Salihamidžić powrócił do Bundesligi. Dokąd? Oczywiście do drużyny prowadzonej aktualnie przez Magatha, czyli Wilków z Wolfsburga. Na sam początek panowie naturalnie nie szczędzili sobie uprzejmości. "Jestem pewien, że jego dojrzałość i doświadczenie pomoże naszej drużynie", mówił trener, a zawodnik nie pozostawał mu dłużny: "Było dla mnie jasne, że po grze w Bayernie i Juventusie nie każdy klub będzie mnie chciał, a Felix Magath dał mi szansę. W Wolfsburgu jestem częścią interesującego projektu". W trakcie sezonu nie było już jednak tak przyjemnie. Jesienią co prawda Salihamidžić, choć na różnych pozycjach, regularnie wybiegał w jedenastce, ale prezentował się fatalnie. Czarę goryczy przelał mecz w Stuttgarcie, gdy uczeń od swojego mistrza otrzymał prawdziwy futbolowy policzek. I to był w zasadzie koniec Brazzo w Wolfsburgu. Po obfitych łowach Magatha w zimowym oknie transferowym, wiosną bośniacki łabędź śpiewał już tylko na ławce rezerwowych bądź, co gorsza, na trybunach. Już na ponad miesiąc przed wygaśnięciem umowy piłkarza, Quälix zapowiedział, że nie zostanie ona przedłużona. Tym samym krótki romans dobiegł końca i drogi tej dwójki rozeszły się na zawsze. Prawdopodobnie...

Hasan Salihamidžić w swojej zawodowej karierze reprezentował barwy czterech klubów i w każdym z nich był ulubieńcem kibiców. Bo niejeden sympatyk łaskawym okiem spogląda na gracza, któremu nawet częściej niż czasem coś nie wyjdzie, ale który na boisku walczy i biega za dwóch, a w grę wkłada całe serce. Bośniak był też prawdziwym skarbem dla trenerów. Nominalnie niby prawy pomocnik, ale w razie potrzeby mógł zagrać wszędzie. Biegał po obu flankach w obronie czy drugiej linii, ale widziano go też grającego w ataku. Dlatego szczególną wartość Brazzo stanowił w Bayernie, którego piłkarze zdecydowanie zbyt często borykali się niegdyś z chronicznymi urazami. Kontuzjowany jest Deisler czy Hargreaves? Nie może zagrać Görlitz bądź Sagnol? Żaden problem, mamy przecież Salihamidžicia. Zawodnika dość topornego, surowego technicznie, ale gracza, którego spryt, ambicja, wola walki i wszechstronność nieraz ratowała skórę trenera. A przy okazji doprowadziła do zdobycia najszybszego gola w historii Ligi Mistrzów.

Zapytany przed majowym finałem, czy w obecnej kadrze Bayernu jest ktoś, kto przypomina mu starego, dobrego Brazzo, Salihamidžić zaśmiał się tylko: "Nie, nie bardzo". Bo, jak pięknie to kiedyś ujął jeden z niemieckich dziennikarzy, Bośniak był po prostu jak szwajcarski scyzoryk: już raczej niemodny, ale w sytuacji kryzysowej po prostu niezbędny.

***

Przy okazji pisania tego tekstu zdałem sobie sprawę, ile długich lat minęło od ostatniego triumfu Bawarczyków w Lidze Mistrzów. Z tamtej kadry jedynie młodziutki wówczas Roque Santa Cruz kopie jeszcze zawodowo piłkę. Alex Zickler pogrywa już tylko amatorsko w austriackiej siódmej lidze, a zawieszenie butów na kołku przez wciąż aktywnych Salihamidžicia czy Owena Hargreavesa to już tylko kwestia czasu...

czwartek, 6 września 2012

Pan 40 milionów

"Historia Bayernu przepełniona jest wspaniałymi piłkarzami. Szczególnie wspominam wielką drużynę z Kahnem, Effenbergiem, Salihamidziciem i Kuffourem. Co to był za zespół! Wola walki tych zawodników imponowała mi, to właśnie z nich wziąłem przykład". Takimi słowami powitał Monachium najnowszy nabytek Gwiazdy Południa i jednocześnie wyjaśnił, dlaczego od pamiętnego finału Ligi Mistrzów kibicuje ekipie z Bawarii. Później swoje pięć minut mieli paparazzi i Javi Martínez mógł już w spokoju udać się na pierwsze spotkanie z nowymi kolegami. Tymczasem Hoeneß i spółka mieli wreszcie okazję, by po zakończeniu trwającej przeszło dwa miesiące sadze transferowej złapać chwilę oddechu i odpocząć. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.

@www.nordbayern.de

Zakontraktowanie modela pomocnika było pierwszym sukcesem zatrudnionego na początku lipca Matthiasa Sammera, który na stanowisku dyrektora sportowego zastąpił Christiana Nerlingera. Choć sukces w tym przypadku to chyba nieco nieodpowiednie słowo, ponieważ sam zawodnik podobno już podczas europejskiego czempionatu na boiskach Polski i Ukrainy zdecydowany był na transfer do Monachium. Wszystko rozbijało się więc jedynie o kwotę odstępnego. Bo mimo pojawiających się w mediach doniesień o zainteresowaniu piłkarzem ze strony możnych hiszpańskiego futbolu czy szejków z krainy krosna, Niemcy tak naprawdę od początku do końca jako jedyni ruszyli na wyścig o podpis Baska. A to okazało się trudniejsze niż mogło się wcześniej wydawać. Głównym powodem takiego stanu rzeczy było postanowienie prezydenta Athletiku, Josu Urrutii, że nie spuści ani eurocenta z klauzul odstępnego wpisanych w umowy swoich gwiazd. Negocjacje ciągnęły się więc w nieskończoność, na głowach włodarzy Bayernu pojawiało się coraz więcej siwych włosów, aż w końcu wysłannicy z Monachium postanowili przechytrzyć przebiegłego Baska sprawdzonym sposobem. Jak się później okazało, sam transfer Martíneza nie zakończył całej szopki. Urrutia twierdzi bowiem, że zawodnik udał się do Bawarii w celu negocjacji kontraktu bez zgody klubu i zapowiedział już, że działania Niemców zgłosi do FIFY. Jednak jedyne co może osiągnąć prezydent z Bilbao, to zakaz transferowy dla Bayernu.

Nic już natomiast nie cofnie przeprowadzki Martíneza. Przed drugim Baskiem w historii Dumy Bawarii niełatwe zadanie, acz na pewno nie niewykonalne. Bo choć zawodnik nie jest Heraklesem i nie popełnił żadnej zbrodni żądając odejścia z domowego poletka, by na dobre zaistnieć w Monachium będzie się musiał sporo napracować i uniknąć wielu pułapek oraz niebezpieczeństw.  Czyhać będzie na niego m.in. potrójna klątwa jego nowego numeru (raz!dwa!trzy!), a także futbolowa amnezja, popularna wśród bundesligowych mistrzów świata. Jednak przede wszystkim ciążyć na nim będzie fortuna, jaką za niego zapłacono. Jak mogliśmy się już przekonać, niektórych balast rekordowego transferu w historii Bundesligi przyprawiał nie tylko o dumę, ale też o chroniczne odciski. Na jego niekorzyść przemawia też fakt późnego dołączenia do zespołu, a co za tym idzie, nieobecności na przedsezonowych zgrupowaniach. Martínez może jednak mówić o sporym szczęściu, bo gdyby trafił do Bayernu kilka lat wcześniej, z tego prozaicznego powodu zostałby z miejsca skreślony. Teraz najważniejsza jest integracja z kolegami z drużyny i ciągłe udowadnianie na treningach, że to właśnie jemu należy się plac. Z tego samego założenia wyszedł trener Vicente del Bosque, gdy adresował koperty z powołaniami na najbliższe mecze kadry. Budynki klubowe są obecnie co prawda opustoszałe, jednak na pewno Bask znajdzie w nich Bastiana Schweinsteigera, czyli... konkurenta do miejsca w wyjściowej jedenastce. Bo choć faworytem do roli rezerwowego wydaje się być Luiz Gustavo, to wcale niewykluczone, że wobec permanentnych problemów zdrowotnych i słabej dyspozycji Niemca, Heynckes wdroży w życie mój utopijny plan i wychowanka Rekordmeistera posadzi na ławce. Faktem jest, że przynajmniej jeden z tych zawodników nie będzie zaczynał meczów od pierwszej minuty. Na początku zapewne wypadnie na Baska, z biegiem czasem niewątpliwie nastąpią przetasowania. A wtedy wszystko się może zdarzyć.

Mimo wszystkich niedogodności Javi Martínez może mówić o wielkim szczęściu. Po pierwsze, właśnie dołączył do jednego z najlepszych klubów piłkarskich globu. Po drugie, dopiero co skończył 24 lata, a już zdążył wygrać dwa z trzech najważniejszych drużynowych laurów w piłce nożnej. Teraz pora na to ostatnie.

środa, 5 września 2012

Źle się dzieje w państwie kolońskim. Kozły pójdą na rzeź?

Gdy latem 2009 roku po nieudanym epizodzie w barwach Rekordmeistera do swojej małej ojczyzny wracał uwielbiany przez kibiców Lukas Podolski, sympatycy z Kolonii z nadzieją patrzyli w przyszłość. W deklaracje Poldiego o grze w Lidze Mistrzów zapewne niewielu wierzyło, ale fani oczekiwali czegoś więcej niż tylko bezpieczny byt w środku tabeli, jaki Kozły ugrały w pierwszym sezonie po powrocie na niemieckie salony. Fortuna okazała się jednak bezlitosna - najpierw zafundowała Kolończykom dwa lata walki o nic, żeby w końcu bezdusznie spuścić ich z ligi, choć jeszcze zimą nic na to nie wskazywało. Dodatkowo kolejny spadek otworzył furtkę ich bezsprzecznie najlepszemu graczowi do ponownego czmychnięcia z tonącego okrętu i pozostawienia go na pastwę losu na zapleczu Bundesligi. Niestety, trudno to sobie wyobrazić, ale najgorsze dopiero miało nadejść...

Ubiegłoroczna degradacja była już piątym zjazdem poziom niżej w wykonaniu Kolonii w ostatnich kilkunastu latach. Uprzednio do elity Kozły wracały najwyżej po dwóch sezonach. Jednak teraz fatalna kondycja finansowa klubu z RheinEnergieStadion zmusiła włodarzy do radykalnych cięć kosztów i porządnego zaciśnięcia pasa. Oczywiście nie trudno się domyślić, że takie działania znacząco obniżyły szanse na natychmiastowy powrót do Bundesligi. Bo o ile na tle Bayernu Monachium czy Hanoweru 96 kadra zespołu prezentowała się raczej kiepsko, tak w porównaniu ze składem personalnym Erzgebirge Aue czy nawet Kaiserslautern jawiła się jako dość solidna i dawała nadzieje na walkę o awans. Jednak ponowna obecność w elicie została usunięta w cień, gdy w oczy klubowi zaczęło zaglądać widmo bankructwa. W ramach szeroko zakrojonego planu oszczędnościowego nie przedłużono umów m.in. z Petitem czy Andrezinho, pozwolono odejść wielu postaciom z drugiego planu, ale przede wszystkim za czapkę gruszek pozbyto się tych, którzy z klubowej kasy czerpali najwięcej: Geromela, Novakovicia, Riethera, Peszki oraz Rensinga. Jak łatwo się domyślić, zastępców dotychczasowych liderów szukano na rynku wolnych agentów oraz we własnych drużynach młodzieżowych. Dwa jedyne gotówkowe transfery Kozłów opiewały na łączną sumę  ledwie nieco ponad pół miliona euro. Tym samym kadrę zespołu uszczuplono o aż siedmiu podstawowych graczy w minionym sezonie.

@www.bundesliga.de

Całkowicie odmieniony zespół pod wodzą nowego trenera, Holgera Stanislawskiego, rozgrywki na zapleczu Bundesligi zaczął fatalnie. W pierwszych czterech kolejkach klub zanotował bowiem trzy porażki oraz remis i z zaledwie jednym punktem zajmuje przedostatnie miejsce w tabeli, wyprzedzając jedynie Zebry z Duisburga. Jakby tego było mało, wielkim skandalem zakończyła się przygoda Kevina Pezzoniego z RheinEnergieStadion. Szykany kibiców wobec tego zawodnika, które ciągną się już niemal od roku, osiągnęły niedawno apogeum i obrońca postanowił rozstać się z klubem. Warto w tym miejscu przypomnieć inne niechlubne wybryki związane z kolońską drużyną: już wiosną dali o sobie znać sympatycy zespołu - wściekli po kolejnej porażce swoich ulubieńców zatrzymali klubowy autokar i własnoręcznie próbowali zachęcić ich do większego zaangażowania w meczach ligowych. Sami piłkarze też nie byli aniołkami, bowiem problemy z prawem miał nie tylko Sławomir Peszko, ale też i Mišo Brečko, który został złapany na jeździe na podwójnym gazie.

W całej tej beczce dziegciu znajdziemy też jednak naszą łyżeczkę miodu. Wobec kłopotów kadrowych szansę od losu dostał Kacper Przybyłko, młody napastnik, reprezentant Polski do lat 19. Co prawda na razie Stanislawski widzi go jedynie w roli zmiennika, ale wkrótce może się to zmienić, bo ofensywa Kolonii spisuje się słabo nie istnieje (ledwie jeden strzelony gol). Chłopak ma wiele wspólnego z Lukasem Podolski i chyba nikt nie miałby nic przeciwko, żeby młokos podążył ścieżką Poldiego. Oby tylko w drużynie narodowej grał z odpowiednim orzełkiem na piersi.

Nie trzeba się zbytnio przyglądać, żeby zauważyć, że drużyna Kozłów to obecnie tykająca bomba zegarowa. Z każdej strony mnożą się problemy finansowe, dyscyplinarne czy, przede wszystkim, sportowe. Miejmy nadzieję, że Holger Stanislawski okaże się dobrym saperem i poradzi sobie z tym ładunkiem. Bo miejsce tak zasłużonego klubu jest w piłkarskiej elicie, nie na jej zapleczu lub, co gorsza, na poziomie trzecioligowym.

poniedziałek, 3 września 2012

Bundesligowi kelnerzy w pełnej krasie

W koszykówce funkcjonuje pojęcie rzutu kelnerskiego, czyli podstawowej i jednocześnie najprostszej formy wykończenia akcji spod kosza. I choć zawodnicy tacy jak Steve Nash czy Jason Williams potrafili nadać temu zagraniu niepowtarzalny wdzięk, rzut kelnerski dalej w opinii wielu pozostawał najnudniejszym zagraniem w tym sporcie. W futbolu kelner ma jeszcze gorzej, bo to słowo budzi niemal wyłącznie negatywne skojarzenia. Kelner. Ogór. Leszcz. Pastuch. Czyli ktoś słaby, przeciwnik do ogrania bez większego wysiłku. Dzisiaj będzie jednak o innych kelnerach. Nie o tych potykających się o własne nogi, noszących potrawy czy drinki, które zamiast na stole gościa lądują na podłodze, a o podających klientom wykwintne dania na złotej tacy tak, że do pełni szczęścia wystarczy tylko dołożyć głowę lub nogę. W cały wysyp najwyżej klasy asystentów obrodziła w miniony weekend niemiecka Bundesliga.

Popisy kelnerskie już w sobotnie popołudnie zaczęli peruwiański skrzydłowy Schalke 04, Jefferson Farfán, oraz zaskakująco dobrze wyglądający na początku sezonu obrońca Orłów z Frankfurtu, Bastian Oczipka. Zawodnik z Gelsenkirchen, który jeszcze kilka tygodni temu był skonfliktowany z klubem i nie widział dla siebie przyszłości na Veltins-Arena, trzykrotnie otwierał kolegom drogę do bramki w spotkaniu z Augsburgiem, asystując przy wszystkich trafieniach gospodarzy. Jednak o ile obie centry, najpierw na głowę Papadopoulosa, a później Huntelaara, były najwyższej próby, tak za asystę przy golu Jonesa powinien podziękować statystykom. Zanim bowiem Amerykanin trafił do siatki, zdążył jeszcze ograć dwóch rywali oraz przebiec z piłką niemal pół boiska... Kolejne doskonałe zawody rozegrał też wspomniany Oczipka. Obrońca o swojsko brzmiącym nazwisku po serii wypożyczeń z zespołu Aptekarzy chyba wreszcie znalazł swoje miejsce na Ziemi. W Bundeslidze grał już w barwach Piratów z Hamburga, ale tej przygody, mimo regularnych występów, nie będzie wspominał najlepiej. Nie dość, że podopieczni Holgera Stanislawskiego z hukiem spadli z ligi, to z powodu poważnej kontuzji Oczipka pauzował niemal całą rundę rewanżową. Obecne rozgrywki defensor rozpoczął kapitalnie. W pierwszej kolejce przeciwko byłym kolegom zagrał jak profesor, a jego zespół perfekcyjnie rozpoczął sezon. Nie spuścił z tonu w kolejnej grze, ba, do bezbłędnej postawy w obronie dodał skuteczność w ofensywie i Eintracht jako jedyna drużyna obok Bayernu Monachium ma na koncie komplet punktów. A Oczipka jako jedyny zawodnik w całej lidze dwukrotnie został wybrany do jedenastki kolejki Kickera. Przeciwko Wieśniakom swój popis zaczął po przerwie - najpierw dał się sfaulować w polu karnym, a później posłał dokładną co do milimetra piłkę wprost na głowę Laniga, który ustalił wynik meczu. Zapewne są to proroctwa nieco na wyrost, ale jeżeli lewy obrońca będzie potwierdzał swoją dyspozycję w następnych meczach, to, w związku z problemami kadry narodowej na bokach obrony, Jogi Löw coraz chętniej spoglądać będzie w stronę zawodnika z Commerzbank-Arena. Jednak sobotnie wyczyny obu kelnerów były jedynie niczym występy przedskoczków przed prawdziwym pojedynkiem na skoczni mamuciej dzień później.

@www.nemzetisport.hu

W finale naprzeciwko siebie stanęli Szabolcs Huszti oraz Thomas Müller i... prawdę mówiąc niezwykle trudno byłoby wyłonić zwycięzcę tego starcia. To właśnie ta dwójka była motorami napędowymi swoich ekip podczas masakr dokonanych na rywalach w niedzielne popołudnie. Najpierw Węgier w wielkim stylu przypomniał o sobie kibicom Bundesligi po ponad trzyletniej nieobecności. Nowy-stary zawodnik Hanoweru po niezłym występie w Lidze Europy dostał od Mirka Slomki kolejną szansę gry od pierwszych minut i wycisnął ją niczym cytrynę. Tak samo jak Farfán dzień wcześniej, Huszti zaliczył asysty przy wszystkich golach gości, czyli czterech trafieniach. Dwa razy dokładnie posłał piłkę ze stałych fragmentów, dwukrotnie obsłużył również Artura Sobiecha. Warto w tym miejscu przypomnieć ostatni taki występ na niemieckich salonach. Niemal trzy lata temu wschodząca gwiazda kadry Löwa oraz Werderu Brema, Mesut Özil, niemal w pojedynkę rozbił Fryburczyków - także zaliczył cztery kluczowe podania, dołożył jeszcze gola i poprowadził podopiecznych Schaafa do efektownego zwycięstwa 6:0 na terenie rywala. W ostatnim meczu drugiej kolejki zachwycił też Thomas Müller. W zasadzie nietuzinkową partię rozegrał każdy z Bawarczyków, ale to właśnie postawa reprezentanta Niemiec mogła podobać się najbardziej. Ofensywny pomocnik strzelił dwa gole i dołożył do tego dwie asysty. A technicznie rzecz biorąc trzy, jednak statystycy futbolu dobitek swoich strzałów nie zaliczają jako asyst. Wrażenie mogła zrobić szczególnie kapitalna centra tuż nad głową bezradnego Mazy, po której Bastian Schweinsteiger ustalił wynik meczu. Jeszcze niedawno pisałem o zastoju w rozwoju tego zawodnika, tymczasem w obecny sezon Müller wszedł znakomicie. I dobrze, bo właśnie w takiej formie jest potrzebny nie tylko Bayernowi, ale też i kadrze narodowej.

Nie trzeba dodawać, że (praktycznie) wszyscy z tego przeglądu kelnerów trafili do jedenastki kolejki Kickera. Dziennikarze rozstrzygnęli też spór, którego ja nie byłbym w stanie rozwikłać - najlepszym zawodnikiem drugiej rundy gier uznano Węgra Husztiego. Oby więcej takich występów na boiskach niemieckiej Bundeslidze w obecnym sezonie. Bo na takich kelnerów patrzy się z niezwykłą przyjemnością!