sobota, 29 grudnia 2012

BuLi moim okiem: najlepsi jesienią 2012

Przerwa między rundami BuLi to chwilowy oddech od cotygodniowych wizyt na niemieckich stadionach (bo o całkowitym odcięciu od oglądania piłki nie może być, rzecz jasna, mowy: zimą, gdy piłkarskie Niemcy śpią, rozpędza się futbol wyspiarski, a latem klubową posuchę wynagradzają rozgrywki międzynarodowe) i przeniesienie się w świat doniesień transferowych oraz wszelkiego rodzaju podsumowań. Miejsce tych pierwszych znajduje się na szybszych dobrodziejstwach rozwoju technologicznego, na drugich mogę się skupić na blogu. Na dobry początek zawodnicy, których oglądanie jesienią sprawiało mi największą przyjemność.


Blisko jedenastki (kolejność nieprzypadkowa): Toni Kroos, Pirmin Schwegler, Kevin Trapp, Jakub Błaszczykowski, Lars Bender, Daniel Carvajal, Gonzalo Castro, Takashi Inui, Timm Klose, Robert Lewandowski, Bastian Oczipka.


René Adler Były golkiper Aspirynek zaliczył wielki powrót między słupki po straconych poprzednich rozgrywkach, gdy najpierw pauzował z powodu ciężkiej kontuzji, a po odzyskaniu pełnej sprawności nie miał już czego szukać w zespole. Najwięcej obronionych rzutów karnych w tej rundzie (dwa, choć Klaas-Jan Huntelaar zdołał skutecznie dobić swój strzał, a Aaron Hunt przy kolejnej próbie był już bezbłędny), trzecie miejsce w wyścigu po białą kamizelkę, kilkanaście parad na światowym poziomie. A wszystko to pomimo rocznej przerwy i dość nieporadnej linii defensywnej przed sobą. Do absolutnie zjawiskowej rundy zabrakło jedynie występu w kadrze, ale i tego był bliski: cały mecz przeciwko Holandii obejrzał z ławki rezerwowych.

Dante Jego miejsce pierwotnie miało znajdować się gdzieś między Tymoszczukiem a Pizarro, a rundę jesienną zakończył jako najlepszy stoper Bundesligi. Pomogło szczęście (uraz Alaby z początku sezonu), choć w takiej dyspozycji Brazylijczyk prędzej czy później zakotwiczyłby w pierwszej jedenastce Bayernu. Nie do przejścia w obronie, niemalże bezbłędny, do tego niezwykle groźny pod bramką rywali. Po prostu skała.

Philipp Lahm Można powiedzieć: wreszcie. Po kolejnych rundach panowania Łukasza Piszczka, na tron wraca dawny władca. To kapitan Bawarczyków okazał się tym razem najlepszym bocznym obrońcą ligi. Pewny w obronie, jak zwykle niebezpieczny z przodu. Doskonale współpracował z Thomasem Müllerem. Ale trzeba też uczciwie przyznać, że powrotowi Lahma na szczyt sprzyjało obniżenie lotów przez Polaka, którego prześcignął zawodnik Dumy Bawarii, a do jego poziomu doszlusowali Daniel Carvajal czy...

Sebastian Jung Jedno miejsce w defensywie musiało zostać zarezerwowane dla któregoś z obrońców rewelacyjnego beniaminka z Frankfurtu. Jung co prawda nie był tak skuteczny w ataku jak jego kompan z przeciwległej strony boiska, nota bene defensor z najlepszą centrą w lidze od czasów Sagnola, ale zdecydowanie lepiej prezentuje się pod własną bramką, co w głównej mierze powinno wpływać na wartość obrońcy (w co coraz bardziej wątpię, patrząc na dzisiejszą piłkę). Postawę Junga docenił również Joachim Löw i po raz pierwszy od przeszło 13 lat Orzeł zafrunął do niemieckiej kadry. Jego przygoda z Eintrachtem może niedługo dobiec końca, bo zawodnik ma wpisaną w kontrakcie niewielką sumę odstępnego, a na jej uaktywnienie latem znajdzie się zapewne wielu chętnych.

Sebastian Rode Kolejny z podopiecznych Armina Veha, najlepszy defensywny pomocnik jesieni. Porządkował grę Frankfurtu w środku, bardzo dobrze prezentował się w duecie z kapitanem zespołu, Pirminem Schweglerem. Doskonały w asekuracji, notujący wiele odbiorów, ale jednocześnie  pozostający boiskowym dżentelmenem, bo próżno go szukać w czołówce najczęściej faulujących przecinaków. Na siłę wpychany przez media do reprezentacji. Gdyby nie kosmiczna konkurencja  środku pola, debiut w koszulce z orłem na piersi miałby już pewno za sobą.

Król rundy: Franck Ribéry Jesienią na niemieckich boiskach lepszego piłkarza po prostu nie było, zresztą sam Francuz gra obecnie chyba swój najlepszy sezon w karierze. Stworzył całe mnóstwo sytuacji partnerom, brał na siebie odpowiedzialność w trudnych momentach (bądź to koledzy mu ją oddawali), mijał kolejnych rywali niczym tyczki. To była prawdziwa przyjemność oglądać poczynania skrzydłowego Bayernu w minionej rundzie. W niczym nie przypominał Domenechowskiej wrażliwej diwy, raczej prezentował klasyczną postawę mordercy z twarzą dziecka hm, mordercy.

Aaron Hunt Wiecznie niespełnionemu talentowi Werderu wreszcie dopisuje zdrowie, a i on sam zaczyna grać na miarę możliwości. Gdy zespół opuścił ostatni z wielkich liderów ataku Schaafa, Hunt nie mógł już dłużej migać się od obowiązków i chować się w cieniu innych: teraz to właśnie na jego barki spadł ciężar kreowania gry ofensywnej drużyny i trzeba przyznać, że jesienią radził sobie z tym znakomicie. Oczywiście nie sam, bowiem wtórowali mu genialny dzieciak, Kevin de Bruyne, i ostatecznie ustatkowany Marko Arnautović, ale to odmieniony Hunt był postacią centralną zespołu, a wszystko co dobre, zaczynało się z reguły od niego.

Thomas Müller Pomocnik Bayernu wrócił do żywych. Po słabym poprzednim sezonie, podstemplowanym rozczarowującym występem na polsko-ukraińskim czempionacie, Müller ewidentnie przypomniał sobie, jak gra się w piłkę. Lider klasyfikacji kanadyjskiej Bundesligi, (wreszcie) skuteczny egzekutor jedenastek w zespole z Monachium, siła napędowa ekipy Heynckesa przez długie momenty rundy jesiennej. Do czasu blokady Mandżukicia/powrotu Gómeza fantastycznie wyglądała jego współpraca i wymienność ról właśnie z Chorwatem. Jeśli utrzyma dyspozycję, w żadnym wypadku nie musi się bać powrotu Arjena Robbena.

Mario Götze Dortmundzki klejnot ma za sobą kolejną genialną jesień. Uraz, który wyeliminował go z gry na niemal całą rundę rewanżową minionego sezonu, odszedł już w niepamięć, a Götze znów jest wielki. Główny motor napędowy Borussii nie tylko na krajowym podwórku, ale przede wszystkim w Lidze Mistrzów. Miejmy nadzieję, że jego słowa o pozostaniu na Signal Iduna Park ciałem się staną i nie zmieni ich nawet zawarta w jego kontrakcie klauzula, pozwalająca mu odejść za około 35 mln euro już latem. Oglądanie 20-letniego (!) Götzinho w akcji to rozkosz w najczystszej postaci.

Alexander Meier W jedenastce rundy nie mogło zabraknąć także głównej armaty Eintrachtu. Król strzelców zeszłorocznych zmagań na drugoligowym froncie nie zwalnia tempa również na niemieckich salonach. Strzelał z daleka, z bliska, głową czy prawą nogą, trafiał prawie najczęściej w całej Bundeslidze. Może pluć sobie w brodę, że piłkę na poważnie zaczął kopać dopiero na starość. Gdyby wziął się do roboty nieco wcześniej, jego dziecięce marzenia o grze w barwach Barcelony byłyby bardziej realne.

Stefan Kießling Najskuteczniejszy jesienią, najskuteczniejszy w Bundeslidze również w całym mijającym roku kalendarzowym. O krok od wstąpienia do elitarnego Klubu 100. Notorycznie pomijany przez Löwa, nawet w sytuacjach skrajnych, choć ponoć przez selekcjonera nie został jeszcze zapomniany. Doskonale wykorzystał uraz Gómeza, strzelecką hibernację Huntelaara oraz cichy początek sezonu Lewandowskiego. Typ napastnika à la Luca Toni, który absolutnie uwielbiam: koślawy bieg, pozorna niezdarność, każdy kolejny krok zwiastujący kontuzję bądź przynajmniej upadek, a jednocześnie nienaganna technika i wszechobecne zagrożenie, bez najmniejszego znaczenia, czy strzał oddaje piłkę do bramki wpycha lewą czy prawą nogą, czy też głową.

Trener rundy: Christian Streich Przy wyborze opiekuna mojej jesiennej jedenastki miałem najtwardszy orzech do zgryzienia: Veh czy Streich? A może Heynckes? Ostatecznie padło na trenera Fryburga. Przez niecały rok panowania Streicha na Mage Solar Stadion zespół z Badenii-Wirtembergii z murowanego kandydata do spadku zmienił się w jedną z rewelacji rozgrywek. Coś wam to przypomina? Christian Streich to zresztą modelowy przykład nowej myśli szkoleniowej w niemieckim futbolu, która obok okazałych stadionów i przeraźliwie młodej ligi, pełnej młodocianych gwiazd, powoli staje się wizytówką rewolucji w piłce za naszą zachodnią granicą.

***

To tyle, tak wygląda grono moich wybrańców z minionej rundy Bundesligi. O poziomie jesiennych rozgrywek najlepiej niech świadczy fakt, że dla wielu wartych uwagi zawodników nie starczyło miejsca nawet wśród rezerwowych, nie wspominając już o dylematach, które towarzyszyły mi podczas wyboru najlepszych. Następnym razem nie będzie tak już jednak tak przyjemnie, bo na tapetę wezmę postaci, które jesienią raziły nieporadnością.

piątek, 21 grudnia 2012

Kopciuszki w drodze na szczyt

Ślepy los pisze czasem piękne scenariusze. Przedwczoraj z pomocą Olafa Thona fortuna skojarzyła pary ćwierćfinałowe Pucharu Niemiec. Hitem tej fazy rozgrywek będzie oczywiście kolejny pojedynek na linii Monachium-Dortmund, jednak w cieniu starcia gigantów odbędą się nie mniej ciekawe mecze. A wśród nich rywalizacja dwóch chyba największych niespodzianek zakończonej właśnie rundy na niemieckich boiskach: Moguncji i Fryburga. Potyczka ta budzi emocje przede wszystkim ze względu na szkoleniowców obu drużyn. Nazwisko jednego z nich już od dłuższego czasu łączone jest z największymi klubami w Bundeslidze, a informacje na jego temat raz za razem stanowią temat dla mediów. Drugi, choć niemal dekadę starszy, to jeszcze żółtodziób na ławce trenerskiej seniorskiego zespołu. A medialny szum wokół niego dopiero się zaczyna.

@www.badische-zeitung.de

Christian Streich, choć w środowisku futbolowym obraca się już od kilkunastu lat, to wciąż dla wielu postać anonimowa. W czasie swojej krótkiej przygody piłkarskiej zaliczył nawet epizod w Bundeslidze, ale szybko rzucił korki w kąt i całkowicie poświęcił się karierze szkoleniowej. Trenersko od zawsze związany z Fryburgiem. Jego droga do pierwszego zespołu wiodła przez długie i owocne lata pracy z młodzieżą (dwukrotne mistrzostwo okręgu czy tytuł ogólnokrajowy w 2008 roku z drużyną U19), a także poprzez rolę asystenta pierwszego trenera. Najpierw pomagał Robinowi Duttowi, a po jego odejściu do Bayeru Leverkusen - Marcusowi Sorgowi. Choć w drugim przypadku hierarchia mogła być odwrotna, bo to Streich jako pierwszy otrzymał propozycję poprowadzenia drużyny. Jednak co się odwlecze... Już po rundzie jesiennej poprzedniego sezonu, wobec fatalnych wyników oraz atmosfery w szatni, Fryburg opuściło kilku zawodników oraz dotychczasowy trener i tym razem Streich nie odmówił. Początki nie były łatwe, bo już na dzień dobry musiał pożegnać absolutnie kluczowego piłkarza, Papissa Cissé, który przeniósł się do Anglii. Odmieniony Fryburg prezentował się na wiosnę zaskakująco dobrze i zamiast przewidywanego spadku, zaliczył miękkie lądowanie w środku tabeli. A Streich, już po zaledwie rundzie na ławce, zajął miejsce na najniższym stopniu podium w głosowaniu Kickera na trenera roku, notując mniej głosów jedynie od Jürgena Kloppa i Luciena Favre'a.

Natomiast Thomas Tuchel to od jakiegoś czasu już nie tylko czołówka niemieckich trenerów, lecz po prostu najgorętsze nazwisko niemieckim rynku. Ostatnio w przeciągu kilkunastu dni dwukrotnie odprawił z kwitkiem Schalke: najpierw na łamach prasy, później na boisku, w ramach rozgrywek Pucharu Niemiec. Podobnie jak w przypadku Streicha, Tuchel kopał piłkę co najwyżej średnio, jednak zakończenie piłkarskiej kariery nie było efektem jego własnego wyboru, a poważnej kontuzji. Wtedy całkowicie pochłonęła go praca trenera. Zaczynał jako asystent zespołu U19 w Stuttgarcie, gdzie świętował mistrzostwo kraju, mając w składzie m.in. Svena Ulreicha czy Samiego Khedirę, w międzyczasie zahaczył jeszcze o Augsburg, aż w końcu na dobre osiadł w Moguncji. Najpierw, już w roli pierwszego szkoleniowca, wygrał z juniorami klubu kolejny krajowy tytuł, a za chwilę dość niepodziewanie, bo zaledwie na kilka dni przed rozpoczęciem rozgrywek, wylądował na ławce trenerskiej pierwszego zespołu. Lepszego startu w Bundeslidze Tuchel nie mógł sobie wyobrazić - już w trzecim oficjalnym meczu w seniorskiej piłce nie zostawił złudzeń wielkiemu Bayernowi.

Obaj szkoleniowcy to doskonałe przykłady nowej myśli trenerskiej w niemieckim futbolu. Ich drużyny należą do najwięcej biegających zespołów w lidze, preferują szybką, ofensywną piłkę, a strachu nie czują przed żadnym przeciwnikiem. Fryburg kilka tygodni temu poważnie postraszył lidera tabeli, mimo gry w osłabieniu przez większą część spotkania, a wcześniej niewiele brakowało, a urwaliby punkty Borussii Dortmund. Moguncja od dawna sprawia spore problemy możnym: Duma Bawarii nie wygrała nawet połowy spotkań odkąd stery nad zespołem z Coface Areny przejął Tuchel. Inną cechą charakterystyczną dla fali młodych niemieckich trenerów jest śmiałe sięganie po zawodników drużyn młodzieżowych. Fakt ten jednak nie może zupełnie dziwić, bo aż połowa szkoleniowców pracujących dzisiaj w Bundeslidze ma za sobą przeszłość związaną z piłką juniorską. Fryburg to jedna z najmłodszych ekip na niemieckich boiskach, a sam Streich bardzo chętnie korzysta z owoców swojej niegdysiejszej pracy. Niemal połowa podstawowych obecnie zawodników zespołu to jego podopieczni z czasów juniorskich (Oliver Baumann, Fallou Diagne, Oliver Sorg, Jonathan Schmid, Daniel Caligiuri, Jahannes Flum), a kolejni, jak Christian Günter czy Matthias Ginter, coraz mocniej pukają do drzwi pierwszej jedenastki.

Od każdej reguły musi być jednak wyjątek. Tuchel, mimo doskonałego przykładu w postaci André Schürrlego, a także Jana Kirchhoffa, który może szybko podążyć jego drogą, raczej niechętnie stawia na byłych podopiecznych. Znalazł co prawda miejsce dla Ádáma Szalaia, wychowanka jeszcze z czasów pracy w Stuttgarcie, ale Węgier w znaczeniu stricte piłkarskim to już żaden młodzieniaszek. Oprócz wymienionego Kirchhoffa, w kadrze Moguncji młodzieży trzeba szukać ze świecą. Co prawda nastoletni jeszcze Shawn Parker zdołał już nawet strzelić premierową bramkę w Bundeslidze, a Stefan Bell może wiosną skutecznie rywalizować o regularne występy, ale bilans i tak jest bezlitosny. Moguncja to od kilku sezonów rokrocznie najstarszy zespół w lidze, grubo przekraczający ligową średnią. Wszystko zmierza jednak ku lepszemu. Jak mówi Volker Kersting, szef klubowego centrum szkolenia, "Tuchel zna każdego juniora z imienia", a poza tym "nie ma trenera, który oglądałby więcej meczów młodzieżowych". Zresztą Tuchel nie tylko pozostaje w stałym kontakcie z koordynatorami danych grup wiekowych, ale też co miesiąc samodzielnie prowadzi zajęcia dla młodzików. Wydaje się więc, że nowy André Schürrle to tylko kwestia czasu.

Środowy uśmiech losu sprawił, że któraś z drużyn prowadzonych przez obu panów być może przeżywa właśnie najlepszy moment w historii. Fryburg sukcesy odnosił dotychczas jedynie na poziomie drugoligowym, w krajowym pucharze nigdy nie przekroczył progu ćwierćfinału, a tylko raz od początku istnienia kończył rundę jesienną Bundesligi równie wysoko, jednak było to jeszcze w czasach dawnego systemu punktowego. Moguncja również nie ma zbyt wielu powodów do chwały, choć w poszukiwaniu jej osiągnięć nie trzeba sięgać aż tak głęboko. Cztery lata temu udało im się zabrnąć do półfinału Pucharu Niemiec, a dwa sezony później, już pod wodzą Thomasa Tuchela, po historycznym starcie (siedem kolejnych wygranych) i drugim miejscu na półmetku ligowych rozgrywek, na wiosnę spuścili już nieco z tonu, ale i tak załapali się na premierowy w historii klubu występ w europejskich pucharach.

Na wiosnę Streich i Tuchel spotkają się dwukrotnie, dwukrotnie na Coface Arena: najpierw na inaugurację rudny rewanżowej, później w ćwierćfinale Pucharu Niemiec. Obaj panowie rękawice krzyżowali już czterokrotnie. Dwa razy w Bundeslidze, dwukrotnie również w lidze juniorów. Trzy razy lepszy okazał się Tuchel, raz wynik pozostał nierozstrzygnięty. Podwójnym zwycięstwem zakończyło się natomiast ich jedyne pozaboiskowe starcie, choć wszystko zapowiadało sromotną klęskę. Po sierpniowym meczu w tunelu prowadzącym do szatni między trenerami doszło do starcia. Powodem były decyzje sędziego i latająca w powietrze raz za razem pięść Streicha. Ostatecznie, mimo wcześniejszych zapowiedzi, panowie podali sobie ręce, a wszelkie próby powrotu do tych wydarzeń lakonicznie zbywali. Ponowne starcie już niedługo. Miejmy nadzieję, że tym razem bez żadnych pięści.

sobota, 8 grudnia 2012

Powrót nagiego króla

To był niezwykle smutny wtorkowy wieczór na Signal Iduna Park. Po raz kolejny przyszło nam oglądać powrót na niemiecką ziemię niegdysiejszej gwiazdy Bundesligi, która w nowym zespole zdegradowana została do roli ledwie drugoplanowej. Taki widok nigdy nie jest przyjemny, ale w tym przypadku boli szczególnie. Dotyczy bowiem gracza zjawiskowego - doskonałego strzelca, wybitnego kreatora, piłkarza doskonale operującego obiema nogami oraz głową, obdarzonego niecodzienną techniką. Godnego następcy Dymitara Berbatowa, prawdopodobnie najlepszego snajpera o powyższej charakterystyce w historii najważniejszych rozgrywek piłkarskich za naszą zachodnią granicą.

@www.przegladsportowy.pl

Kariera Edina Džeko w Bundeslidze przebiegła modelowo. Premierowy sezon, po piorunującym początku, minął pod znakiem asymilacji z nowym otoczeniem, a w kolejnych rozgrywkach napastnik zaczął już na dobre spłacać wydane na niego miliony. Okazał się jednym z dwu najważniejszych trybów w maszynie Felixa Magatha, sięgającej po najbardziej zaskakujący triumf w lidze od czasów wyskoku beniaminka z Kaiserslautern. Jednak w przeciwieństwie do swojego partnera z ataku, w następnym sezonie Džeko potwierdził, że jego wyborna dyspozycja sprzed roku nie była dziełem przypadku. Rozgrywki zakończył z dwucyfrową liczbą zarówno bramek, jak i asyst i powtórzył wyczyn Sergieja Barbareza z początku stulecia. A wspólnie z rodakiem Misimoviciem i Szwajcarem Benaglio zapewnił Wilkom spokojny byt w środku tabeli. W międzyczasie zdążył  zdetronizować najlepszego strzelca w historii klubu, Diego Klimowicza, stanąć do walki o Złotą Piłkę, a także odrzucić zaloty ze strony europejskich potęg. Propozycja szejków z błękitnej strony Manchesteru okazała się jednak zbyt intratna i dla klubu, i dla samego zawodnika i na początku 2011 roku Džeko przeniósł swoje talenty na Wyspy, bijąc przy okazji kilka transferowych rekordów.

Rzeczywistość na City of Manchester Stadium okazała się jednak brutalna. Opiekun zespołu Roberto Mancini widział w nim bowiem tylko zmiennika, nieważne, czy rywalizował o plac z Roque Santa Cruzem, czy z Kunem Agüero. Nie pomogły problemy dyscyplinarne Carlosa Téveza bądź Mario Balotelliego, a fortuna wydana na Bośniaka w napędzanym przez obłędnie bogatych inwestorów znad Zatoki Perskiej klubie po prostu nie mogła być żadnym argumentem. Miejsce Edina Džeko było wśród rezerwowych. A Bośniak zamiast narzekać i biegać do mediów robił swoje. Już w minionych rozgrywkach nie odstawał efektywnością od liderów zespołu mimo regularnego rozpoczynania meczów na ławce. Wisienką na torcie był jego gol w ostatniej kolejce ligowego sezonu, który przedłużył nadzieje na pierwszy od ponad czterech dekad mistrzowski tytuł Obywateli, zdobyty ostatecznie w okolicznościach w futbolu niemalże niespotykanych (wersja alternatywna dla sympatyków innych klubów niż Bayern). Ale i on nie niczego nie zmienił, niegdysiejszy król niemieckich boisk to dla Manciniego wciąż tylko paź, choć jego obecne statystyki robią jeszcze większe wrażenie. Rozgrywki angielskiej Premier League nie dobrnęły jeszcze do półmetka, a Džeko już zdążył zaliczyć pięć trafień pojawiając się na boisku w trakcie meczu i prowadząc swój zespół do zwycięstwa. Szans na zmianę statusu Bośniaka nie widać. To argentyński duet pozostaje pierwszy wyborem trenera, a byłej gwieździe Bundesligi pozostaje tylko pogodzić się z rolą głównego strażaka.

Casus Džeko powinien być przestrogą dla Roberta Lewandowskiego, ostatnimi czasy na siłę wpychanego przez media do klubu z przeciwnej strony Manchesteru. Tam ścisk w ataku jest jeszcze większy, a Polakowi ciągle brakuje do poziomu Bośniaka. Dla niego zderzenie z angielskimi realiami mogłoby się skończyć nawet gorzej niż w przypadku byłego Wilka. We wtorek Lewandowski miał okazję podpytać piłkarza City o życie na Wyspach. Na boisku obaj snajperzy się jednak nie spotkali. Tym razem role się odwróciły i to Polak usiadł na ławce, a Džeko wybiegł w pierwszej jedenastce. Ale to tylko pozorna zamiana - losy obu drużyn przed spotkaniem były niemal przesądzone, a szkoleniowiec gości już wcześniej zdążył zapowiedzieć, że jego drużyna odpuści walkę o start w Lidze Europy na rzecz pełnej koncentracji na krajowych rozgrywkach.

sobota, 1 grudnia 2012

Cisza przed burzą

Już tylko godziny dzielą nas od najważniejszego meczu rundy jesiennej, a być może i całych obecnych rozgrywek na niemieckich boiskach. Do Monachium przyjeżdża aktualny mistrz oraz triumfator krajowego pucharu i walczyć będzie nie tylko o pozostanie w wyścigu o trzeci kolejny tytuł, ale też o honor całej piłkarskiej Bundesligi. Przewaga podopiecznych Juppa Heynckesa nad resztą stawki dobiła bowiem właśnie do liczby dwucyfrowej i Bawarczycy ledwie kolejkę po zapewnieniu sobie najszybszego w historii mistrzostwa jesieni mają okazję wybić konkurentom z głowy marzenia o Srebrnej Paterze, rewanżując się jednocześnie swojemu największemu prześladowcy ostatnich sezonów. A Borussia? Czeka ją wycieczka do jaskini lidera, najlepszej ofensywy i defensywy ligi. Wycieczka, która dla poprzednich śmiałków kończyła się zwykle tak samo - kilkoma bramkami w bagażniku i przyglądaniem się grze miejscowych przez bite 90 minut. Brzmi znajomo? Nieco ponad rok temu dortmundczycy znaleźli się w niemal bliźniaczo beznadziejnej sytuacji. I zamiast dać się zadrapać rozwścieczonemu lwu, skutecznie zajęli się jego pazurkami.

@www.home.fotocommunity.de

Pojedynki między Bayernem a Borussią, które jeszcze przed kilkoma laty elektryzowały niemiecką publikę znacznie mniej niż chociażby Derby Zagłębia Ruhry, Derby Północy czy Derby Północ-Południe, dzięki powrotowi poważnej piłki na Signal Iduna Park kolosalnie zyskały na znaczeniu i z przytupem opuściły ramy podrzędnych gierek. Niegdysiejsze starcia Dawida z Goliatem w mgnieniu oka zmieniły się w zażarte boje, a rywalizacja na linii Monachium-Dortmund osiągnęła rangę najważniejszej batalii w całych piłkarskich Niemczech, zazwyczaj będąc też kluczem do ostatecznych rozstrzygnięć w ligowej tabeli. Zainteresowanie pojedynkami wzrosło tak bardzo, że już teraz określa się je mianem niemieckiego El Clásico, a każdy kolejny mecz pomiędzy tymi zespołami przyciąga przed telewizory miliony ludzi w ponad dwustu krajach na całym świecie. Dziennikarze prześcigają się w porównaniach personaliów obu stron, a kibice do czerwoności rozgrzewają klawiatury, debatując o nadchodzącej grze. Ciche spotkania ze z góry znanym scenariuszem to już przeszłość, dziś konfrontacje Bayernu z Borussią to futbolowe spektakle pierwszego sortu i wydarzenia zdecydowanie najgłośniejsze wśród kolejnych rund niemieckiej Bundesligi.

Paradoksalnie przed dzisiejszym pojedynkiem jest tak cicho, jak dawno nie było. W poprzednim sezonie przed starciami gigantów mecze niemieckich dóbr eksportowych przypominały raczej gry kontrolne niż poważne testy. Podopieczni Kloppa dwukrotnie niczym walcem przejechali się po Wilkach, a Bawarczycy również dwukrotnie nie zostawili złudzeń beniaminkowi z Augsburga. Obecnie sytuacja nie wygląda tak różowo. Gwiazda Południa wygrała co prawda we Fryburgu, ale jej postawa pozostawiła wiele do życzenia. Wystarczy wspomnieć, że goście przez ponad godzinę grali w przewadze, a i tak długimi momentami dali się zdominować tegorocznej rewelacji z Badenii-Wirtembergii, której w dodatku jeszcze przed przerwą należał się rzut karny za zagranie ręką Javiego Martíneza we własnym polu karnym. Ekipa z Monachium prezentowała się tak słabo, że Heynckes już po czterech kwadransach zaczął bronić wyniku. Punkty straciła za to Borussia. Ekipa z Signal Iduna Park podejmowała Fortunę Düsseldorf i po kiepskim widowisku zaledwie zremisowała. Jedynym przed przerwą momentem godnym uwagi była składna akcja faworytów zakończona golem Błaszczykowskiego. W drugiej połowie jednak goście wzięli się solidnie do roboty i całkowicie zasłużenie ugrali oczko na trudnym terenie. Przebieg spotkań jednoznacznie wskazywał, że piłkarze  obu wyżej notowanych zespołów w głowach mają już tylko sobotnią potyczkę na Allianz Arenie. Widowiskowych zagrań było jak na lekarstwo, za to niedokładności i strat co niemiara. Umysły reprezentantów rozmaitych piłkarskich potęg, uczestników mundiali i europejskich czempionatów już na kilka dni przed topowym spotkaniem nie dopuszczały innych myśli niż tych o nadchodzącej konfrontacji, a ich ponadprzeciętna przecież zdolność do mobilizacji odmówiła koncentracji na sprawach mniej ważnych. Nie otoczka medialna, żadna ilość międzynarodowych przekazów, a właśnie ten fakt podkreśla, jak wielkie znaczenie ma obecnie rywalizacji Borussii z Bayernem.

Głośno od kilku dni jest już w mediach. Na łamach prasy wychowanek drużyny gospodarzy, a obecnie filar przyjezdnych opowiada o kulisach rozstania z Monachium i horrorze podczas swojego pierwszego powrotu na Allianz Arenę, Franck Ribéry gwarantuje odzyskanie tytułu, a jeden z najsłynniejszych kibiców Bayernu, Boris Becker, wręcz żąda od podopiecznych Heynckesa kompletu punktów. Jürgen Klopp stawia natomiast zasłonę dymną i poddaje w wątpliwość występy Gündoğana i Hummelsa, choć nie trudno zgadnąć, że obaj zagraliby nawet gdyby mieli pauzować kolejne kilka spotkań.

A dzisiaj na boisku przez pełne 90 minut możemy spodziewać się burzy. Mimo przeciętnej postawy obu drużyn w środku tygodnia, mimo nieobecności takich postaci jak Sebastian Kehl czy Arjen Robben. Nawet mimo nieco ponad 12 minut ciszy na początku spotkania, stanowiących protest wobec nowych zasad bezpieczeństwa na niemieckich stadionach. I choć Thomas Müller podkreśla, że najważniejsze jest zwycięstwo, nieważne w jakim stylu zostanie odniesione, kibice oczekują spektaklu. Bo wszystkie starcia niemieckich tytanów to gwarancja bramek, pięknych akcji, niecodziennych emocji i wielkiego widowiska. Jedyne co można zarzucić ostatnim konfrontacjom,to... przewidywalność.

I paradoksalnie to Borussia będzie dzisiaj pod większą presją, choć wyniki niedawnych bezpośrednich meczów raczej gospodarzy stawiają pod ścianą. Ale Bawarczycy mają morze przewagi nad konkurencją i mistrzostwo jesieni w garści, które już czternastokrotnie w historii Bundesligi zapewniało im końcowy triumf. Tylko trzy razy udało się wydrzeć Bayernowi tytuł, gdy ten na półmetku otwierał tabelę: ponad czterdzieśći lat temu dokonała tego Borussia Mönchengladbach, przed dwiema dekadami Werder Brema i... Borussia Dortmund w poprzednim sezonie. Dziś podopieczni Kloppa będą ostatnim bastionem w walce Dumy Bawarii o Srebrną Paterę. Jeśli on padnie, w tegorocznych rozgrywkach monachijskiego giganta nie zatrzyma już nikt. A zadanie wydaje się niemalże niemożliwe: od ostatniej wizyty dortmundczyków na Allianz Arenie Bayern u siebie punkty gubił jedynie czterokrotnie, za każdym razem w okolicznościach co najmniej osobliwych.