sobota, 10 grudnia 2011

Co z tym Klichem, czyli powtórka z rozrywki

Runda jesienna już prawie za nami. Do jej oficjalnego zakończenia brakuje jedynie dwóch meczów z trwającej obecnie 16. kolejki oraz ostatniej jesiennej serii gier, która rozegrana zostanie za tydzień. Niektóre zespoły muszą jeszcze dokończyć fazę grupową w Lidze Europy (Hanower 96, FC Schalke 04) czy zagrać w 1/8 Pucharu Niemiec (12 drużyn z 1. Bundesligi, brak m.in. Bremy, Hanoweru czy Leverkusen). W obu tych rozgrywkach nie ma drużyny VfL Wolfsburg, w barwach której o debiut w Bundeslidze dalej walczy Mateusz Klich. Patrząc na jego dotychczasowe osiągnięcia na niemieckich boiskach, spokojnie już teraz, na kolejkę przed końcem rundy, można pokusić się o małe podsumowanie pierwszego półrocza Polaka w prawdziwej piłce.


Krótko mówiąc, sytuacja Klicha na Volkswagen-Arena nie jest najlepsza, daleko jej nawet do bycia dobrą. Statystyki mówią same za siebie. Zieloną koszulkę Wilków przywdziewał jedynie w dwóch meczach rezerw (łącznie rozegrał trzy połówki, równe 135 minut), obu przegranych, oraz kilku sparingach, a w jednym z nich udało mu się nawet trafić do siatki. Jak na razie jego największym sukcesem jest wyjazd z zespołem do Dortmundu na mecz z tamtejszą Borussią. Ławka rezerwowych okazała się jednak dla niego za krótka i lekcję futbolu na Signal Iduna Park Klich musiał odbierać z wysokości trybun. Mimo dość wyraźnego odsunięcia na boczny tor przez Felixa Magatha, Polak nie traci optymizmu. "Trener rezerw też mi powiedział, że jestem tu na chwilę i wszyscy wiedzą, że nie ściągnęli mnie po to, żebym grał w rezerwach", mówił jeszcze w listopadzie Klich. Od tego czasu pomocnik nie zrobił żadnego kroku w kierunku upragnionej pierwszej drużyny i pozostaje na zesłaniu w zespole rezerw.

Drużyna prowadzona przez Magatha prezentuje się w obecnych rozgrywkach zdecydowanie poniżej oczekiwań. Jak co rundę Quälix zrobił w zespole małą rewolucję i latem do Wolfsburga przybyło wielu nowych zawodników, w tym 21-latek z Krakowa. Na nic się jednak to zdało. Z kwitkiem w pierwszej rundzie Pucharu Niemiec odprawiła Wilki będąca pod skrzydłami Red Bulla ekipa z Lipska, rywalizująca na co dzień w czwartej lidze razem z... rezerwami Wolfsburga, a w lidze podopiecznym Magatha solidnie oberwało się również od 1. FC Kolonii, Hanoweru 96, Werderu Brema czy obu Borussii. Praktycznie na półmetku sezonu zespół z Volkswagen-Arena znajduje się tuż nad przepaścią, wyprzedzając będącego w strefie spadkowej  beniaminka z Augsburga zaledwie o 3 punkty. Więcej bramek w lidze od Wilków (34) straciła tylko ekipa z Fryburga (35), natomiast nikt nie przegrywał częściej (9 porażek; najwięcej w lidze na spółkę z Fryburgiem i Norymbergą). Do Wolfsburga należy też inny rekord tej rundy: kadra zespołu jest zdecydowanie najbardziej liczna, a trener Magath puścił w bój największą ilość zawodników w całych rozgrywkach (31; średnia całej ligi wynosi 23). I chociaż wśród wybrańców można znaleźć nastoletnich absolutnych debiutantów (Arnold, Knoche, Polter Schulze czy Thoelke) oraz ledwo zipiących dinozaurów (Josué, Kyrgiakos, Salihamidžić, Schindzielorz), próżno tam szukać nazwiska Polaka. Zdaniem Magatha, Klich cały czas nie jest odpowiednio przygotowany fizycznie. Kto uważnie śledzi rozgrywki Bundesligi, ten bez trudu przypomni sobie pewną bardzo podobną sytuację w karierze trenerskiej Quälixa...


W przerwie zimowej sezonu 2005/06, po wielomiesięcznych obserwacjach rynku południowoamerykańskiego, skauci Bayernu Monachium wybrali kandydatów na wzmocnienie zespołu.  Pomimo długich negocjacji z argentyńskim Club Atlético Independiente w sprawie transferu młodocianej gwiazdy klubu, niejakiego Sergio Kuna Agüero, przedstawiciele obu klubów nie zdołali się dogadać, a wszystko rozbiło się o kwotę odstępnego. Działacze Dumy Bawarii wykluczyli zapłatę ponad 20 mln euro za niespełna 18-latka. Wygórowanych żądań finansowych nie stawiali natomiast właściciele paragwajskiego Club Cerro Porteño, którzy przystali na sumę niecałych 3 mln euro. Oferta dotyczyła ulubieńca lokalnych kibiców, siedmiokrotnego reprezentanta kraju, przyszłej gwiazdy paragwajskiego futbolu oraz piłkarza roku 2005 w swojej ojczyźnie - Julio dos Santosa, którego transfer osobiście zarekomendował Magath. Młodzian miał wypełnić lukę na środku boiska, jaka miała powstać po zakończeniu sezonu wraz ze spodziewanym odejściem Michaela Ballacka. Domniemani następcy, Bastian Schweinsteiger oraz Irańczyk Ali Karimi, nie byli przyzwyczajeni do tej pozycji bądź po prostu nie spełniali pokładanych w nich nadziei. Paragwajczyk miał odmienić tę sytuację i na lata zawładnąć linią pomocy Bayernu Monachium.

W swojej pierwszej rundzie w Bawarii jednak za wiele nie pograł. Dos Santos zaliczył ledwie kilka występów w  rezerwach oraz pełne 90 minut w zamykającym mistrzowski sezon spotkaniu z Borussią Dortmund. Taki stan rzeczy tłumaczył trener nieprzepracowaniem z zespołem zimowego okresu przygotowawczego przez Paragwajczyka. Nie inaczej było w kolejnym sezonie. Oprócz półgodzinnego debiutu w Lidze Mistrzów i pojedynczych występów w Pucharze Niemiec oraz Pucharze Ligi w podobnym wymiarze czasowym, dos Santos raczej nie wstawał z ławki rezerwowych. W lidze jego występy można uznać za mocno symboliczne - trzykrotnie wchodził na boisko na ostatnie sekundy, czasem kończąc spotkanie bez ani jednego kontaktu z piłką, a raz  zaliczył jedynie pięciominutowy epizod. Wyjaśnienia Magatha i tym razem były identyczne: wiadomo, niepełne przepracowanie okresu przygotowawczego. Owszem, dos Santosowi przytrafiła się przed sezonem kontuzja, ale nie omijały one i innych zawodników, którzy nie mieli jednak później problemów z wskoczeniem do jedenastki, np. innego Paragwajczyka, Roque Santa Cruza. Zanim w styczniu 2007 r. Quälix z hukiem wyleciał z Monachium, zdążył jeszcze wydelegować niedoszłą gwiazdę na pół roku do Wolfsburga. Pech chciał, że na ostatnim treningu w czerwonym trykocie dos Santos złamał nogę i pobyt w mieście Volkswagena spędził wyłącznie w gabinetach lekarskich. Gdy latem wrócił na Allainz Arena, nie miał już tam czego szukać. Nowy-stary trener, Ottmar Hitzfeld, nie widział dla niego w miejsca w zespole i odesłał na kolejną tułaczkę, tym razem do hiszpańskiej Almerii, gdzie również nie zagrał ani minuty. Kolejne lata to nowe przygody, ale już na kontynencie południowoamerykańskim. Najpierw w Brazylii, później w rodzimym Cerro Porteño. W Monachium pożegnano dos Santosa bez żalu, umieszczając jego nazwisko w dość obfitej teczce dla klubowych transferów-pomyłek.


Przytoczona historia może nie znaczyć zupełnie nic w kontekście sytuacji Klicha w Wolfsburgu, ale wydaje się być analogiczna: młody, ofensywny pomocnik, którego ciągła absencja w meczowym zestawieniu tłumaczona jest przez tego samego przecież trenera kiepskim przygotowaniem fizycznym do sezonu. Sytuacja Polaka jest tym bardziej skomplikowana, że zamiast dać szansę Klichowi, Magath posyła na boisko zawodników prezentujących się dramatycznie słabo jak Salihamidžić czy Josué. Mimo więc nalegania na transfer Klicha, trener wydaje się być wobec polskiego pomocnika wyjątkowo nieufny. Bo naprawdę trudno sobie wyobrazić, żeby Mateusz grał na tak kiepskim poziomie jak wymieniona dwójka. Na pewno najcięższy okres Polaka w Wolfsburgu dobiega końca: runda wiosenna nie może być po prostu dla niego gorsza.

sobota, 3 grudnia 2011

(Nie)szczęśliwe losowanie

Za nami losowanie grup przyszłorocznych Mistrzostw Europy rozgrywanych w Polsce i na Ukrainie. Jak to zwykle bywa, do niektórych los się uśmiechnął, innym spłatał figla. Rozlosowano zestawy mocniejsze i słabsze, mamy też grupę zdecydowanie odstającą poziomem od pozostałych. Reprezentacji Polski w zasadzie tylko jedna z setek kombinacji dawała jakiekolwiek nadzieje na awans. I tak też się stało. Franciszek Smuda potrafił po raz kolejny sprowadzić na siebie łaskawość niebios i sprawić, że przynajmniej do meczu otwarcia będziemy mówić o szansach na prawdziwe zaistnienie w turnieju, a nie rozegranie tylko trzech spotkań w grupie. Fortuna znacznie mniej sprzyjała wczoraj federacji zza naszej zachodniej granicy, którą Marco van Basten dolosował do grupy B, czyli Holandii, Danii i Portugalii. Jednak pech reprezentacji Niemiec we wczorajszym losowaniu to kwestia nieco wątpliwa.


Przede wszystkim, wspomniana już grupa śmierci. Zamiast Polski bądź Ukrainy, z pierwszego koszyka podopieczni Löwa dostali Holandię, Portugalię też na pewno chętnie wymieniliby na Grecję. To wszystko nie ma jednak znaczenia. Niemcy mają obecnie nieziemsko silną drużynę, umiejętnie zarządzaną przez niezwykle utalentowanego szkoleniowca. Odkąd Löw przejął kadrę narodową, Czarne Orły w 75 spotkaniach zaledwie 10 razy zaznały gorycz porażki, odnosząc ponad 50 zwycięstw. Jeszce bardziej okazale prezentuje się stosunek bramek: tylko 61 straconych i ponad trzy razy tyle strzelonych. Löw może też pochwalić się najlepszą średnią zdobywanych punktów na mecz w historii Mannschaftu (2,25), zostawiając w tyle takie sławy jak Helmut Schön (2,10), Jupp Derwall (2,15) czy Berti Vogts (2,18). Z każdej imprezy, w której Jogi prowadził reprezentację, przywoził też medal. Niemcy nie mają wątpliwości, że i tym razem będzie podobnie. Jednak po zdobytym już srebrze i brązie, obecnie liczą już tylko na medal z najcenniejszego kruszcu.

Kiedy spojrzymy na karty historii i bezpośrednie starcia z grupowymi rywalami, Niemcy raczej nie powinni się obawiać. Z Danią zwykli radzić sobie dobrze (25 gier; 14 zwycięstw, 3 remisy i 8 porażek), jednak nie bez kozery zaraz po losowaniu grup Joachim Löw określił Skandynawów jako drużynę typowo turniejową. Zarówno na Mundialu '86 jak i Euro '92 popularny Duński Dynamit rozsadził reprezentację Niemiec. I o ile w pierwszym przypadku była to tylko porażka w grupie, która nie przeszkodziła Czarnym Orłom w zakończonej sukcesem walce o medale, o tyle w drugim pozbawiła ich złota. Ostatnie spotkanie pomiędzy obiema drużynami w Kopenhadze przed półtora rokiem zakończyło się remisem. Z Portugalczykami przyszło Niemcom mierzyć się rzadziej (16; 8-5-3), ale raczej były to mecze o stawkę, tak jak w fazie grupowej Euro 2000, meczu o brąz MŚ '06 czy ćwierćfinale poprzedniego europejskiego czempionatu. Dwie ostatnie potyczki to tryumfy Mannschaftu, jednak w najbardziej odległym spotkaniu rewelacyjni wtedy podopieczni Humberto Coelho rozbili słabiutkich na tym turnieju Niemców 3:0, a Sérgio Conceição popisał się hat-trickiem. I na koniec rywal, z którym pojedynki od lat elektryzują kibiców znad Łaby: Holandia. Zdecydowanie najwięcej potyczek (38), statystyki najbardziej wyrównane (14-14-10). Do tego niezapomniane mecze: finał MŚ '74, półfinał Euro '88 oraz wiele spotkań w turniejach finałowych. Ostatnia konfrontacja obydwu drużyn to jednak pokaz siły podopiecznych Löwa. Niecały miesiąc temu w Hamburgu Niemcy nie zostawili swoim sąsiadom z zachodu żadnych złudzeń i całkowicie zasłużenie wygrali 3:0, prezentując futbol kilka klas lepszy od przeciwnika.

Kolejny brak szczęścia w losowaniu to gra na Ukrainie. Dosłownie przed chwilą przeczytałem, że wobec przydzielenia do grupy D, rozgrywającej swe mecze w Doniecku i Kijowie, Szwedzi zamieszkają nie w Gdyni, jak planowali wcześniej, a w nowiutkim hotelu pod Kijowem. Niemcy zmieniać swojej bazy jednak nie zamierzają. Bardzo szybko zdecydowali się na luksusowy gdański hotel, Dwór Oliwski, a jeszcze latem sporo mówiło się o modernizacji stadionu klubu młodzieżowego KS Olivia w celu wydatnego skrócenia czasu dojazdu na treningi. Ostatnio jednak sprawa ucichła i wydaje się, że Niemcy liczyć będą na niewielki ruch na ulicach miasta podczas podróży na były stadion Lechii Gdańsk. Kluczową sprawą w wyborze bazy była również mała odległość do lotniska, co jeszcze przed losowaniem podkreślał kierownik drużyny niemieckiej, Oliver Bierhoff. Już wtedy zdecydowanie wykluczał on możliwość zmiany ośrodka przez niemiecką reprezentację. Na Ukrainie brakować Niemcom będzie jednak kibiców. Zamiast wyjazdu do niedalekiego Gdańska, sympatycy udać się będą musieli w odległą wyprawę do Lwowa czy Charkowa, gdzie grać będzie niemiecka reprezentacja. Nic więc dziwnego, że znacząco zmniejszy się liczba fanów podążających za kadrą. Tymczasem w całym tym nieszczęściu jest światełko w tunelu. Jeżeli Niemcy okażą się najlepsi w swojej grupie, kolejne spotkania rozgrywać będą już znacznie bliżej swojego miejsca zakwaterowania: w Gdańsku i Warszawie, a do Kijowa wrócą dopiero na ewentualny finał.


Każdy kij ma jednak dwa końce. Wszystkie wymienione wyżej przeszkody mogą okazać się niczym wobec prawdziwego uśmiechu losu, który spotkał Niemców. Jeżeli zarówno podopieczni Löwa jak i reprezentacja Hiszpanii zajmą pierwsze miejsca w swoich grupach, znajdą się po dwóch różnych stronach drabinki turniejowej i spotkać się będą mogły dopiero w finale. Dla Niemców jest to sprawa kluczowa w obliczu poprzednich imprez. Bo to właśnie drużyna La Furia Roja, prowadzona pierw przez Luisa Aragonésa a później Vicente del Bosque, zamykała naszym zachodnim sąsiadom drzwi do prawdziwej chwały na ostatnich wielkich turniejach. Najpierw El Niño Torres wbił Lehmannowi jedynego gola finału rozgrywanego na boiskach w Austrii i Szwajcarii Euro 2008, a dwa lata później Carles Puyol pozbawił Niemców nadziei na tryumf w afrykańskim mundialu, skazując ich na bój z Urugwajem tylko i wyłącznie o najniższy stopień podium. Najwyższy czas przełamać kompleks Hiszpanii. Najchętniej w finale, bezpośrednio przejmując berło od abdykującego monarchy.


O losowaniu z dużą kurtuazją wypowiada się sam Joachim Löw. Mówi, słusznie zresztą, o najmocniejszej grupie całego turnieju, o graczach światowej klasy w szeregach drużyny holenderskiej czy portugalskiej, a także, nieco na alibi, o Duńczykach jako drużynie turniejowej. W podobnym tonie wypowiada się też Bierhoff. Nieco inaczej podsumowali losowanie byli reprezentanci czy szkoleniowcy. Większość jest zgodna: Niemcy mają na tyle silną reprezentację, że nie muszą liczyć na szczęśliwe losowanie. I mimo tak silnej grupy, na pewno są w stanie z niej awansować. Ciekawe, ile lat jeszcze minie nim takimi słowami podsumować będziemy mogli niekorzystne losowanie dla naszej reprezentacji.

środa, 23 listopada 2011

Polski ambasador na terenie wroga

Piłkarzom znad Wisły nie jest łatwo zrobić karierę za granicą. Czasem nie starcza samych umiejętności, czasem nie wytrzymuje psychika, a innym razem przeszkodą nie do ominięcia okazują się różnice kulturowe czy problemy z językiem. Poprzeczka postawiona jest jeszcze wyżej, gdy chodzi o grę w kraju, gdzie przeciętny Klaus ma sąsiada zza Odry za wąsatego, przygłupiego i leniwego pijaczka, który, oprócz oczywiście picia wódki, trudni się jedynie kradzieżą wszelkiego rodzaju towarów, z samochodami na czele. To naturalnie tylko zwykłe uproszczenie. Są również w Niemczech ludzie, którzy potrafią docenić i piłkarsko zakochać się w Polakach. Przed Państwem Wolfgang Wolf.

Patrząc na osiągnięcia trenerskie Wolfa, ciężko doszukać się spektakularnych sukcesów. Trzeba mu jednak oddać, że dwukrotnie poznał smak awansu do wyższej klasy rozgrywkowej (do Bundesligi z 1. FC Norymbergą oraz do 2. Bundesligi jako trener Stuttgarter Kickers), a nawet zahaczył o europejskie puchary z Wilkami. Z drugiej strony, dane mu było również dwa razy przełknąć gorzką pigułkę w postaci degradacji na zaplecze niemieckich salonów (z Norymbergą i Kaiserslautern). Jak widać, prowadzone przez Wolfa drużyny pałętały się zwykle w ogonie tabeli 1. Bundesligi, dość często podróżując między nią a jej zapleczem. Wyjątek stanowi jego przygoda w Wolfsburgu, gdzie co prawda przejął zespół na 7 kolejek przed końcem sezonu 97/98 i ledwo utrzymał go w lidze, ale już w następnych rozgrywkach niespodziewanie drużyna Wilków zajęła miejsce dające im prawo do gry w Pucharze Uefa. Furory w Europy podopieczni Wolfa jednak nie zrobili i po pokonaniu Debreczynu VSC oraz Rody JC Kerkrade w początkowym rundach, w kolejnej musieli uznać wyższość Ateltico Madryt. W rodzimej Bundeslidze rokrocznie zajmowali miejsca w okolicy środka tabeli, dające spokojny ligowy byt, więc ze sporym zdziwieniem przyjęto dymisję Wolfa. Szefowie klubu hojnie wspieranego przez koncern samochodowy liczyli jednak na znacznie więcej niż mógł im zaoferować były trener. Co ciekawe, ostatnim meczem Wolfa jako szkoleniowca Wilków było spotkanie przeciwko... 1. FC Norymberdze, czyli drużynie, którą objął ledwie półtora miesiąca później.

W karierze trenerskiej Wolf trafiał na Polaków w każdym zespole, który prowadził. Z pierwszym z nich, Januszem Górą, spotkał się już na samym początku swojej szkoleniowej przygody, w Stuttgarter Kickers. Lewy obrońca, przyszła legenda SSV Ulm, przez bite pięć lat był podstawowym zawodnikiem zespołu Wolfa, świętując razem z nim awans do 2. Bundesligi. Ich drogi rozeszły się w 1997 roku. Góra ekipę ze Stuttgartu opuścił na rzecz SSV Ulm, a sam Wolf niedługo później przeniósł się do Wolfsburga.


Tam na dzień dobry przywitało go dwóch graczy znad Wisły. O ile Waldemar Kryger miał u Wolfa pewne miejsce w składzie do końca swojej przygody z Wilkami, czyli przez kolejne cztery lata, tak Piotr Tyszkiewicz został od razu skreślony. Trener po przejęciu zespołu postawił na napastnika zaledwie raz i po zakończeniu sezonu pożegnał bez żalu. Mimo odejścia snajpera, latem liczba Polaków w Wolfsburgu się zwiększyła. Wolf z dalekiej Brazylii ściągnął śp. Krzysztofa Nowaka, a z położonej znacznie bliżej Borussii Mönchengladbach Andrzeja Juskowiaka. Na tego ostatniego postawił wbrew woli kibiców, wśród których Jusko nie cieszył się zbyt dobrą opinią. Nic więc dziwnego, że napastnik był często wygwizdywany przez fanów, mimo kolejnych strzelanych goli. Kibice uważali, że na grę bardziej zasługuje ich ulubieniec, Roy Präger, który na boisku zwykł wypluwać płuca i biegać za każdą straconą piłką, czyli był przeciwieństwem Polaka. Trener nazywał to mądrością taktyczną, jednak dla sympatyków Wilków Juskowiak był po prostu leniwą świnią. Wybór Wolfa okazał się jednak słuszny. W ciągu czterech lat gry na VfL-Stadion Polak trafił do siatki 39 razy, co uczyniło go najskuteczniejszym piłkarzem w historii dość krótkiej przygody Wolfsburga z 1. Bundesligą (obecnie czwarte miejsce: za Edinem Džeko, Grafite oraz Argentyńczykiem z polskimi korzeniami, Diego Klimowiczem). Natomiast dla zmarłego Krzysztofa Nowaka był nie tylko trenerem. Łączyła ich prawdziwa przyjaźń, która jeszcze umocniła się w czasie choroby piłkarza.


Kolejny przystanek w trenerskie wędrówce, to kolejni Polacy na drodze Wolfa. W 1 FC. Norymberdze zastał całkiem sporą Polonię. Nie tylko w osobach Tomasza Kosa oraz Jacka Krzynówka, ale także duetu bramkarzy urodzonych w Kiędzierzynie-Koźlu, Raphaela Schäfera oraz Dariusza Kampy. Już w pierwszym możliwym terminie Wolf dokooptował do składu kolejnego polskiego zawodnika, Mariusza Kukiełkę, a rok później dołączyli jeszcze Bartosz Bosacki i Tomasz Hajto. Jednak mimo tak licznej grupy Polaków, tylko Schäfer i Krzynówek nie musieli obawiać się o miejsce w składzie. Rzadziej grali Hajto, Kukiełka czy Bosacki, natomiast Kos, uprzednio podstawowy gracz Norymbergi, po przyjściu Wolfa nie powąchał murawy. Nic więc dziwnego, że szybko spakował walizki i razem z Juskowiakiem i Tomaszem Bobelem ruszył na podbój 2. Bundesligi.

W 1. FC Kaiserslautern Wolf minął się tylko z Kamilem Kosowski. Trener nie widział dla niego miejsca w składzie i Kosa powędrował na kolejne wypożyczenie, tym razem do miasta Romea i Julii. Na następne eksperymenty z Polakami szkoleniowiec zdecydowanie nie miał ochoty. Kiedy prowadził zespół Czerwonych Diabłów ograniczył się do sprowadzenia tylko jednego przedstawiciela ludności słowiańskiej, Słowaka z węgierskimi korzeniami, Balázsa Borbély'ego, mimo że wcześniej lubował się w transferowaniu piłkarzy pochodzenia słowiańskiego. A że w przypadku Wolfa brak Słowian, to brak sukcesu, to w swoim pierwszym sezonie na stołku trenera klubu ze Wzgórza Betze poleciał do 2. Bundesligi, a w kolejnym zostawił zespół na kiepskim 6. miejscu, zanim wyleciał z hukiem. Później przez ponad dwa lata odpoczywał od piłki, a w tym czasie minęła jego chwilowa awersja m.in. do polskich piłkarzy.

Jego współpraca z grecką Skodą Xanthi miała być niezwykle owocna. Już w marcu greckie i niemieckie media ogłosiły, że w nowym sezonie Wolfgang Wolf zostanie trenerem greckiego klubu. Wraz z nim do Hellady ruszył były grecki piłkarz i jego przyszły asystent, Kostas Konstantinidis, oraz, oczywiście, Polacy. Z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, zupełnie jak w przypadku nowego trenera. podano informację o transferze do Skody gwiazdy Wisły Kraków, Marka Zieńczuka. Do Zienia dołączył również były znajomy Wolfa z Norymbergi, Mariusz Kukiełka. Liczba przybyszy znad Wisły w Ksanti mogłaby być okazalsza, ale Rafał Grzelak wybrał Bukareszt i grę u boku Pawła Golańskiego.

Tercet nie zawojował Hellady. Najszybciej przygodę ze Skodą zakończył sam kapitan okrętu, który ręcznik rzucił już po dwóch miesiącach. Decyzję tłumaczył poważnymi problemami rodzinnymi, ale zapewne niebagatelny wpływ na jego decyzję miał również zaledwie jeden punkt uzbierany w trzech pierwszych meczach sezonu. Niewiele później  poddał się Kukiełka, który też nie zabawił nawet do zimy, i już pod koniec listopada rozwiązał kontrakt. Zieńczuk wytrzymał z całej trójki najdłużej, ale i w jego przypadku nie był to szmat czasu. Po kiepskim sezonie w barwach Skody zdecydował się na powrót do rodzinnego Gdańska. Co ciekawe, rezygnacja Wolfa nie była pierwszą dymisją trenerską w tamtym sezonie ligi greckiej. Ba, nie była nawet drugą... Już po pierwszej kolejce poleciał Ilie Dumitrescu z Pethrakikosu, a po następnej fani wspólnie z mediami pozbawiły pracy dotychczasowego trenera Olympiacosu, Temuriego Ketsbaii. Jak widać, włodarzom polskich klubów do najlepszych jeszcze trochę brakuje...

 

Na następne wyzwanie Wolf czekał do zimy. W lutym 2010 r. zgłosił się do niego Andreas Möller, były reprezentant Niemiec i piłkarz m.in. Borussii Dortmund czy Juventusu Turyn, który od kilku lat jest kierownikiem Offenbach Kickers. Wolf nie namyślał się długo i podjął rękawicę. W nowym klubie, oczywiście, nie mogło obyć się bez Polaka. Jednak tym razem Wolfgang Wolf nie przyłożył do jego transferu ręki. Robert Wulnikowski już długo przed przyjściem nowego szkoleniowca strzegł bramki ekipy z Offenbach. Za kadencji Wolfa nic się nie zmieniło i Wulnikowski mógł liczyć na kluczową rolę w zespole. Mimo ogromnych ambicji właścicieli i kibiców, zespołowi nie udało się awansować do 2. Bundesligi. Wolf pozostał jednak na stanowisku.

Cel na kolejny sezon był jasny: awans szczebel wyżej. Kickers w lidze zaczęli nieźle, a w Pucharze Niemiec odprawili z kwitkiem najpierw VfL Bochum, a później fantastyczną tamtej jesieni Borussię Dortmund. W roli głównej w tamtym meczu wystąpił wspomniany Robert Wulnikowski, który najpierw dzięki swojej kapitalnej postawie, ale też i niemałej pomocy kolegów, zachował czyste konto przez 120 minut, a w konkursie jedenastek zatrzymał strzały dwóch żądeł przyjezdnych, Barriosa i Lewandowskiego. Borussia poległa dopiero drugi raz w sezonie (wcześniej przegrała w Lidze Europy z Sewillą FC), a całe Offenbach świętowało. W kolejnej rundzie okazali się jednak słabsi od Norymbergi, a w lidze zajmowali dopiero 3. miejsce, dające tylko prawo do gry w barażu, co zupełnie nie satysfakcjonowało właścicieli. Klub dopiero co ogłosił rozpoczęcie budowy nowego stadionu, którego otwarcie ma nastąpić latem 2012 r. Do tego czasu klub chciał już za wszelką cenę opuścić 3. ligę przednimi drzwiami. Poleciała więc głowa trenera Wolfa, ale na nic się to zdało. Offenbach Kickers pod wodzą nowego szkoleniowca znowu zajęli miejsce poza trójką. A Wolf pozostał bez pracy. W tej kwestii nie zmieniło się nic od ponad półtora roku.


Żeby choć w części zrozumieć tak silne i niespotykane za granicą przywiązanie trenera do zawodników polskiej narodowości, trzeba przyjrzeć się bliżej karierze piłkarskiej Wolfa. Nie był on kopaczem wybitnym, ale na pewno można go uznać za gracza solidnego. W końcu niejeden marzy o zagraniu 308 meczów na poziomie 1. Bundesligi, reprezentując barwy 1. FC Kaiserslautern oraz Stuttgarter Kickers. Kluczowy jest jednak rok 1984: to wtedy na Fritz-Walter-Stadion zawitał reprezentant Polski, Stefan Majewski. Znany raczej jako tytan pracy niż leń, popularny Doktor mógł stanowić dla Wolfa wzór ambitnego i pracowitego piłkarza znad Wisły. Możliwe więc, że to właśnie Majewskiemu, przynajmniej w jakimś stopniu, Polacy mogą zawdzięczać tak liczne grono rodaków biegających w przeszłości po niemieckich boiskach.


***

Wdzięczni Wolfowi mogą być nie tylko Polacy, ale również i fani Wolfsburga oraz Norymbergi czy postronni kibice niemieckiej piłki. To właśnie Wolf odkrył takich zawodników jak Martin Petrov, Miroslav Karhan (rekordzista pod względem liczby występów w barwach Wilków w Bundeslidze - 173 mecze), Joshua Kennedy, Diego Klimowicz, Jan Polák, Róbert Vittek czy Marek Mintál (Król Strzelców 1. Bundesligi, dwukrotny Król Strzelców 2. Bundesligi). Choć w zasadzie w przypadku tego ostatniego nie jest to do końca prawdą. Za odkryciem słowackiego strzelca wyborowego stoi... dozorca domu, w którym mieszkał trener Wolf. Uwagę będącego na wyjeździe służbowym na Słowacji handlarza aut przykuł nietuzinkowy napastnik MŠK Żyliny, o czym niezwłocznie poinformował swojego sąsiada. Nie trzeba się domyślać, że w podzięce dozorca otrzymał niejedna butelkę wytrawnego trunku.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Perskie koszmary Felixa

Kulisy ich transferów do FC Hollywood oraz wymagania postawione wobec nich były zgoła inne. Żadnemu jednak nie udało się przełamać klątwy legendy irańskiego futbolu, Aliego Daeiego, i na dobre zaistnieć w Monachium. Historia dwóch prawdopodobnie największych klap transferowych Bayernu w ostatnich latach.


Jako pierwszy sił w Bayernie pod wodzą Magatha próbował Vahid Hashemian. Zawodnik ten całkiem długo oswajał się z niemiecką piłką. Nie potrafił przebić się w Hamburgu, więc bez żalu oddano go szczebel niżej, do Bochum. Tam Irańczyk znalazł swoje miejsce na ziemi. Na początku był raczej pomocnikiem przebojowego Thomasa Christiansena, ale kilka bramek udało mu się strzelić. Tak samo jak w najwyższej klasie rozgrywkowej sezon później. Znany był przede wszystkim z umiejętności przepięknych bramek nożycami, których pozazdrościć mógłby mu nawet Cristiano Ronaldo, a także doskonałej grze w powietrzu, stąd przydomek Helikopter.

Kiedy latem 2003 r. król strzelców minionego sezonu, Christiansen, zamienił Bochum na Hanower, to właśnie głównie na Helikopterze spoczął ciężar zdobywania goli. Z tego zadania Hashemian wywiązał się znakomicie. Dzielnie wspomagany w ataku przez Duńczyka Madsena, a także zastęp Polaków w linii pomocy, Irańczyk doprowadził Bochum do dopiero drugiego występu w europejskich pucharach w historii klubu. Sam jednak gry w Europie na Ruhrstadion nie doczekał, gdyż po tak udanym sezonie, do jego agenta zgłosił się wielki Bayern. A że praktycznie wszyscy w Niemczech wiedzą, że klubowi z Monachium się nie odmawia, w kolejnych rozgrywkach Hashemian przywdziewał już czerwony trykot Dumy Bawarii.

Jego transfer był jedną z największych pomyłek w historii klubu. W przedsezonowych sparingach prezentował się nawet nieźle, jednak w Monachium nie było dla niego po prostu miejsca. Pewniakami do gry byli Makaay i Pizarro, w odwodzie Magath miał jeszcze młodych południowców w osobach Santa Cruza i Guerrero, a także weterana Zicklera. To po prostu nie mogło się udać. Helikopter na Stadionie Olimpijskim nie polatał. Wystąpił w zaledwie 15 spotkaniach, zaliczając głównie ogony. Swojego jedynego gola wbił Fryburgowi w Pucharze Niemiec, ustalając wynik meczu na 7:0.

Mimo że miejsca w Bayernie nie zagrzał, Hashemian przygodę z Monachium z pewnością będzie mile wspominać. W ciągu zaledwie roku zdobył triplet: Mistrzostwo i Puchar Niemiec oraz Puchar Ligi. Nieźle jak na kogoś, kto praktycznie nie ruszał się z ławki rezerwowych. Dane mu było również zadebiutować w Lidze Mistrzów. Po sezonie bez żalu został oddany do Hanoweru. Jak się niedługo później okazało, transfer Hashemiana był zaledwie przystawką przed prawdziwym daniem głównym, które miało być okazałym, wielopiętrowym tortem weselnym, a okazało się największym zakalcem w trenerskiej karierze Felixa Magatha.


W październiku 2004 r. Iran podejmował reprezentację Niemiec. I chociaż na boisku Czarne Orły nie pozostawiły Persom żadnych złudzeń i wygrały 2:0, to po meczu zdecydowanie najwięcej mówiło się o nim. Ali Karimi. Maradona Azji, Czarodziej z Teheranu. To był jego mecz. Przez 90 minut wkręcał rywali w ziemię, ośmieszał, robił rzeczy niesłychane, zupełnie jak na czarodzieja przystało. Okazało się, że Karimi potrafi czarować nie tylko przeciwko pastuchom kóz spod Dubaju, ale również Ballackowi i spółce. Zresztą dwa lata wcześniej o jego umiejętnościach przekonać się mogli zawodnicy Romy.

W Niemczech wybuchło szaleństwo. Kwestią czasu stał się fakt przeprowadzki Irańczyka do Bundesligi, zastanawiano się jedynie, komu uda się namówić Karimiego na grę w jego zespole. Zaskoczenia jednak nie było. Magath, który przybył do Bayernu zaledwie rok wcześniej i miał już jedną nieudaną przygodę z zawodnikiem z państwa Persów na koncie, postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Mimo negatywnych opinii skautów, z kolejnego zgrupowania w umiłowanym przez Quälixa Dubaju, na pokładzie samolotu powrotnego oprócz pospolitych błyskotek znalazła się też inna pamiątka z emiratów- Ali Karimi. Maradona Azji zawitał do Monachium, gdzie na nowiutką Allianz Arena miał przyciągać tłumy. Zawodnik miał również za zadanie odmienić grę Bayernu w Lidze Mistrzów, gdzie rok wcześniej Duma Bawarii wcale nie przyniosła chluby w ćwierćfinałowej konfrontacji z Chelsea Jose Mourinho. Czarodziej z Teheranu nie poczarował długo w Monachium, choć początek miał nader udany. W swoim debiucie w pierwszej jedenastce zaliczył gola oraz cudowną asystę przy golu Makaaya i w znacznym stopniu przyczynił się do demolki popularnych Aptekarzy w Leverkusen. I to by było w zasadzie na tyle odnośnie popisów magicznych Irańczyka w Bayernie. Trochę mało jak na kogoś, kto nie tylko ligę niemiecką, ale też i europejskie puchary miał wywrócić do góry nogami. Oprócz pojedynczych zagrań Karimi nie wyróżnił się zupełnie niczym. Zamiast zapowiadanej wielkiej bomby, kibice byli raczej świadkami spektakularnego niewypału. Odnotować można jedynie nietuzinkowego gola dającego zwycięstwo w Dortmundzie, premierowe trafienie w Lidze Mistrzów oraz bramkę w swoim ostatnim występie w barwach Bayernu, które było jednocześnie pożegnalnym spotkaniem Mehmeta Scholla, ulubieńca bawarskiej publiczności. I choć Niemiec był dla sympatyków zaledwie Schollim, w czerwonym trykocie urzekał zdecydowanie częściej niż długowłosy kuglarz znad Zatoki Perskiej.


Magath sparzył się na Karimim raz jeszcze. W ramach aktu desperacji, trener sprowadził Irańczyka w ostatnim dniu styczniowego okienka transferowego do Gelsenkirchen. Jedynym występem Karimiego w barwach Königsblauen był sama końcówka rewanżowego meczu Ligi Mistrzów z Interem. Quälixa już wtedy w Schalke nie było. Podobnie jak sam Magath, Ali Karimi o swoim wstydliwym epizodzie na Veltins Arena wolałby nie pamiętać. Niedawno powrócił do tego, co potrafi robić najlepiej. Jako kapitan zespołu Persepolis FC tydzień w tydzień sieje popłoch wśród amatorów na pastwiskach w Iranie. Zresztą z Helikopterem u boku. Wreszcie mają okazję grać razem w klubie, bo reprezentacyjni koledzy w Monachium się tylko minęli.

piątek, 18 listopada 2011

Zły to ptak, co własne gniazdo kala

Nie jestem pewien, czy za naszą zachodnią granicą funkcjonuje odpowiednik tego polskiego przysłowia, jednak jemu powinno być ono doskonale znane. W końcu, jak sam podkreśla, czuje się Polakiem, a nie Niemcem. Wydaje się jednak, że podobnie jak z przysłowiami, tak i z lojalnością wobec swojej małej ojczyzny Lukas Podolski jest zupełnie na bakier.

Urodzony w Gliwicach Poldi jako dwulatek razem z rodzicami wyemigrował do Niemiec. Piłkę zaczynał kopać w malutkim Bergheim, jednak po czterech latach przeniósł się do młodzieżowej drużyny 1. FC Kolonii. Szybko przebijał się przez kolejne szczeble zespołów juniorskich, gdzie umiejętnościami znacznie odstawał od rówieśników, i w wieku lat osiemnastu dane mu było zadebiutować w dorosłej piłce.


Po dwunastu kolejkach sezonu 2003/04 Kozły były na dnie. W lidze zdążyły przegrać już dziewięć meczów. Trener Koller musiał działać jeżeli myślał jeszcze o uratowaniu zarówno drużyny, jak i swojej posady. Przed spotkaniem z Hamburgiem Szwajcar przeprowadził w zestawieniu zespołu istną rewolucję. Wymienił pół składu, w tym cały blok obronny. W ataku miejsce symbolu klubu, Matthiasa Scherza, zajął młodziutki Podolski. Występ na RheinEnergie-Stadion był dla osiemnastolatka absolutnym debiutem w Bundeslidze. Zapewne nikt z licznie zgromadzonej publiczności nie przypuszczał, jak świetlana przyszłość stoi przed tym młodzieńcem. Młokos nie okazał się lekiem na całe zło i Kolonia znowu przegrała. Jednak Poldi do końca sezonu regularnie występował na niemieckich boiskach, błyszcząc formą szczególnie na finiszu rozgrywek. W 19 meczach zdobył 10 bramek, co wynikiem jest przynajmniej dobrym. Tak dobrym jak nigdy wcześniej w historii 41-letniej wtedy Bundesligi w wykonaniu osiemnastolatka. Jego gole niestety na nic się zdały i Kozły z hukiem poleciały szczebel niżej. Wyczyn Poldiego nie pozostał bez echa i już w czerwcu 2004 r. zadebiutował on w pierwszej reprezentacji kraju. Znalazł się również w kadrze na Euro, ale raczej w celu zbierania doświadczeń niż samej gry. Jednak w decydującym i, jak się później okazało, ostatnim meczu Niemców w turnieju, Podolski rozegrał drugą połowę spotkania z Czechami. Wyniku nie zmienił, podopieczni Völlera przegrali 1:2 i mogli pakować walizki.

W 2. Bundeslidze gwiazda Podolskiego świeciła pełnym blaskiem. Razem ze wspomnianym już Scherzem Prinz Poldi stworzył atak marzeń. We dwójkę wbili ponad połowę wszystkich bramek Kolończyków i wprowadzili Kozły z powrotem na salony. Młody gwiazdor zbierał też osobiste laury. Przez cały sezon regularnie grywał w drużynie narodowej, gdzie idealnie wkomponował się w ofensywną wizję gry Jürgena Klinsmanna, nowego trenera Mannschaftu, a za 24 strzelone bramki odebrał statuetkę dla najlepszego strzelca zaplecza Bundesligi. Co więcej, swoją doskonałą postawą podczas Pucharu Konfederacji zwrócił na siebie oczy całego świata.

Następny sezon, już w 1. Bundeslidze, to kolejna passa sukcesów Poldiego. W lidze strzelił 12 goli i zanotował 8 asyst. Nie uratowało to jednak Kolonii przed kolejnym spadkiem. U Klinsmanna miał pewną pozycję. Na rodzimym mundialu grał jak natchniony, był jednym z motorów napędowych drużyny, która stanęła na najniższym stopniu podium. Dodatkowo uznany został najlepszym młodym zawodnikiem imprezy, w pokonanym polu zostawiając Leo Messiego i Cristiano Ronaldo. Już przed mistrzostwami Podolski podjął decyzję co do swojej przyszłości. I choć ta wiadomość była dla sympatyków 1. FC Kolonii niczym sztylet wbity w serce, musieli on zrozumieć swojego pupila. Żeby dalej rozwijać swój nieprzeciętny talent, Poldi po prostu nie mógł zgodzić się na występy na zapleczu Bundesligi.

  

Wybór urodzonego w Gliwicach piłkarza mógł być tylko jeden - wielki Bayern. Jego przygoda z rekordowym mistrzem Niemiec okazała się jednak ogromną pomyłką. W Monachium bite trzy sezony przesiedział na ławce. Najpierw był dublerem dla duetu Makaay - Pizarro, a później - Klose - Toni. Po pierwszym sezonie w Bayernie wybrany został jako największe rozczarowanie minionych rozgrywek ligowych. Los zdawał się jednak uśmiechać do Podolskiego, kiedy w 2008 r. na Säbener Strasse zjawił się jego mentor, Jürgen Klinsmann. Oprócz pomieszczeń klubowych ozdobionych przez Klinsiego posążkami Buddy, trener miał jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odmienić również i Poldiego. Jego rola w zespole nie uległa niestety zmianie i Lukas dalej zamiast grać, był tylko dublerem. Nic więc dziwnego, że zaczął się skarżyć i narzekać. Biadolił aż w końcu osiągnął swój cel, czyli zgodę na transfer. Warto wspomnieć, że w ciągu trzech lat gry dla Bayernu Podolski strzelił ledwie 26 goli, a zdecydowanie najlepszy okres miał dopiero na samym końcu swojej przygody w Monachium. Za kadencji Juupa Heynckesa, awaryjnie zatrudnionego w miejsce Klinsmanna, Prinz Poldi pięciokrotnie zaczynał ligowe mecze w pierwszej jedenastce, a trenerowi odpłacił się 2 bramkami i 5 asystami.

Szansę na powrót swojego ulubieńca zwietrzyli kibice 1. FC Kolonii. Zaczęli naciskać na zarząd, aby ten podjął próbę ściągnięcia Podolskiego, a sami na transfer idola uzbierali prawie ćwierć miliona euro. Wysiłek nie poszedł na marne, bo jeszcze w styczniu 2009 r. oba kluby doszły do porozumienia i od następnego sezonu Lukas miał wrócić do swojego piłkarskiego domu. Wiedział, że Kolonia to dla niego najlepsze miejsce na odbudowanie się po wstydliwym epizodzie w Bayernie. Tylko tam będzie miał pełne i bezinteresowne wsparcie od kibiców, jakkolwiek by się nie prezentował.


25 czerwca 2009 r. Pierwszy trening Poldiego w starym-nowym klubie. Trening przeprowadzony specjalnie na płycie głównej, aby każdy, kto ma ochotę, mógł znów obejrzeć idola w barwach swojej ukochanej drużyny. Przywitanie iście książęce. Na trybunach ponad 20 tys. kibiców, w głośnikach piosenka napisana na jego cześć - Geisbock auf der Brust, czyli po prostu Kozioł na piersi.

A po treningu konferencja. Wybudzony ze monachijskiego snu zimowego, Poldi obiecał, że gorzkiego smaku spadku kibice już nie zaznają. A zapytany, czy nie szkoda mu poświęcić europejskich pucharów, w których występował z Bayernem, uśmiechnięty odpowiedział: - "Mam nadzieję, że kiedyś zagram w Lidze Mistrzów w barwach Kolonii". Jednak w swoim pierwszym sezonie po powrocie Podolski prezentował raczej poziom 2. Bundesligi niż europejskich pucharów. Więcej bramek od niego strzelili nawet średniej klasy stoperzy, ale przecież 3 gole dla rosłego obrońcy w ciągu całych rozgrywek to żadna sztuka. Co innego dla gwiazdora jednej z czołowych reprezentacji globu... Po czempionacie w RPA, skąd przywiózł kolejny brązowy medal Mistrzostw Świata, Poldi wrócił odmieniony. Wraz ze Słoweńcem Novakoviciem oraz sprowadzonym zimą byłym kolegą z Bayernu, Michaelem Rensingiem, doprowadził Kolonię do solidnego miejsca w środku stawki. Latem 2011 r. pojawił się problem. Fani Kozłów, którzy tak tłumnie świętowali powrót idola do małej ojczyzny, wierzyli, że już nigdy nie będą musieli się z nim żegnać. Że zostanie z nimi na dobre i na złe, a kto wie, może uda się nawet zahaczyć o obiecane europejskie puchary. Natomiast Podolski w 1. FC Kolonii osiągnął swój cel - wrócił wreszcie do wysokiej dyspozycji. Teraz może więc realizować swoje marzenia i po raz drugi, już z większym bagażem doświadczeń, podejść do piłki na poważnym poziomie. Latem turecka telewizja donosiła, że jego transfer do Galatasaray SK jest już przesądzony, jednak całe to zamieszanie okazało się tylko i wyłącznie wymysłem dziennikarzy. Nie zmienia to faktu, że przed wznowieniem rozgrywek Bundesligi na biurku szefostwa klubu oferty za Podolskiego się pojawiły. Obecnie na pytania o swoją przyszłość i wygasający w czerwcu 2013 r. kontrakt, odpowiada, że wszystko jest możliwe, a przyszłość pozostaje otwarta. Zważając na fakt, że Poldi fantastycznie rozpoczął sezon (9 goli, 5 asyst w 11 meczach), jego odejście już zimą wydaje się bardzo prawdopodobne. W niemieckich mediach najczęściej przewijają się tematy Arsenalu i Milanu. Natomiast klub z Kolonii woli dmuchać na zimne i rozpoczął już poszukiwania następcy Poldiego. Jedno jest pewne. Jeżeli Podolski znowu opuści Kolonię, nie będzie już tam mile widziany. A przy ewentualnym spotkaniu zamiast braw i Hymnu Poldiego, może co najwyżej spodziewać się przeraźliwych gwizdów. Drugi powrót syna marnotrawnego nie wchodzi w rachubę...

Filip z konopii, czyli awantura o Leno

W piłkarskich Niemczech trwa kolejna partia pokera. Do stołu zasiadło dwóch wytrawnych graczy: VfB Stuttgart i Bayer Leverkusen. Aspirynki tym razem w nietypowej dla siebie roli. Bo z reguły to oni byli stroną, która czy to na swoich wschodzących gwiazdkach, czy gwiazdorach Bundesligi już pełną gębą chciała zarobić jak najwięcej. Gra toczy się o wysoką stawką: przyszłość kolejnego z pokolenia młodziutkich i niezwykle utalentowanych niemieckich bramkarzy, Bernda Leno. Ale zacznijmy od początku.

Jeszcze w sierpniu bieżącego roku nazwisko naszego bohatera fanom kultury zza oceanu kojarzyło się wyłącznie z charyzmatycznym prowadzącym niezwykle popularnego amerykańskiego programu The Tonight Show, Jayem Leno, natomiast dla sympatyków muzyki elektronicznej było jedynie analogią do tytułowego bohatera piosenki zespołu Röyksopp, Poor Leno. To już jednak historia. Teraz Leno jest tylko jeden.

Przed sezonem nic nie wskazywało, żeby młody bramkarz Szwabów miał okazję w ogóle zadebiutować w Bundeslidze, nie wspominając nawet o regularnych występach. Nowy trener Stuttgartu, Bruno Labbadia, który jeszcze dwa lata temu pracował w... Leverkusen, zaraz po swoim przyjściu postawił na Svena Ulreicha. Młody bramkarz miał zmienić w bramce odchodzącego na zasłużoną emeryturę Jensa Lehmanna. Pierwszy sezon miał niezły jak na debiutanta. Nic więc dziwnego, że Labbadia nie planował żadnych roszad między słupkami. I gdy wydawało się, że w kolejnym sezonie Leno powalczy jedynie o miejsce na ławce rezerwowych z podstarzałym Zieglerem, dostał od losu niebywały prezent. W Moguncji wydarzyło się coś, co otworzyło młodzianowi drzwi do prawdziwej kariery.


Na otwarcie sezonu Bayer, który przyjechał na Coface Arena w roli absolutnego faworyta, poniósł prawdziwą klęskę. Choć przeważał przez większość spotkania, to tylko podopieczni Thomasa Tuchela strzelali bramki. Trzeba jednak przyznać, że z wydatną pomocą graczy gości. Najpierw Sami Allagui na gola zamienił ogromny błąd Fabiana Giefera, zastępującego w bramce dochądzącego do zdrowia po operacji kolana René Adlera, później piłkę do swojej bramki wpakował Toprak. Na domiar złego chwilę przed stratą drugiego gola doszło do fatalnego w skutkach zderzenia między rezerwowym drużyny gospodarzy, Kameruńczykiem Choupo-Motingiem, a Gieferem właśnie. Bramkarz był w stanie dokończyć spotkanie, jednak od razu po jego zakończeniu przewieziony został do szpitala, gdzie stwierdzono silny wstrząs mózgu. W Leverkusen wybuchła panika. Dopiero co klubem wstrząsnęła wiadomość o co najmniej półrocznej pauzie Adlera, a teraz na kilka tygodni wypadł jego zastępca. Jako że w kadrze Bayeru figurowało jedynie nazwisko byłego drugoligowca, Davida Yelldella, rozpaczliwie zaczęto poszukiwania nowego numeru jeden.


Dzień po blamażu w Moguncji, w poniedziałek, gazety rozpisywały się już o możliwym transferze Leno na BayArena. Sama transakcja przebiegła ekspresowo. Byli reprezentacyjni snajperzy, a obecnie dyrektorzy sportowi Stuttgartu i Leverkusen, Bobić i Völler, momentalnie dobili targu i już w środę Leno był zawodnikiem Aspirynek, przynajmniej do zimy. W Bundeslidze zadebiutował cztery dni później, kiedy w prestiżowym meczu Bayer podejmował u siebie Werder. I od razu zaczął z grubej rury. Ani razu nie dał się pokonać Bremeńczykom, tak samo jak w dwóch kolejnych spotkaniach, najpierw przeciwko... Stuttgartowi, a później nowemu mistrzowi, Borussii Dortmund. Szczególnie w tym drugim spotkaniu pokazał się ze znakomitej strony, wielokrotnie ratując swój zespół od porażki. Skapitulował dopiero w meczu z beniaminkiem z Augsburga, przerywając swoją debiutancką serię 274 minut bez straty gola. Podobnym wynikiem mogą pochwalić się jedynie Dirk Knüssenburg oraz Heribert Macherey, jednak ich osiągnięcia to czasy zamierzchłe, bo dokonali tego równo 45 i 20 lat temu. Czyli kiedy Leno nie było jeszcze nawet na świecie. Do młodego bramkarza należy też inny rekord - najmłodszy niemiecki bramkarz w historii Ligi Mistrzów. W dniu debiutu miał skończone 19 lat i 193 dni.

Przez całą rundę jesienną utrzymywał równą, wysoką formę. Nie wyszedł mu w zasadzie tylko jeden mecz, na Allianz Arena w Monachium, kiedy praktycznie każdy celny strzał Bawarczyków lądował w siatce, a Leno przy co najmniej jednym golu mógł zachować się lepiej. Zdecydowanie najlepsze spotkanie w wykonaniu Leno to wspomniana już potyczka przeciwko Borussii Dortmund. Co ciekawe mistrza Niemiec w pojedynkę zatrzymał również... Sven Ulreich, bezpośredni konkurent Leno ze Stuttgartu. Obaj jak najbardziej słusznie zgarnęli też nagrody za graczy tychże spotkań. Kiedy więc przed kilkoma dniami stało się jasne, że Adler na boisku pojawi się dopiero w przyszłym sezonie, nikt nie miał wątpliwości, że Völler powinien rozpocząć starania o przedłużenie pobytu Bernda w Leverkusen. Najchętniej już nie na zasadzie wypożyczenia a transferu definitywnego.


Kością niezgody, dzieląca oba zespoły jest oczywiście tylko kwota odstępnego, bo sam Leno podkreślał, że w Leverkusen bardzo mu się podoba i z przyjemnością by tam pozostał. Mimo że Bobić niejednokrotnie powtarzał, że "ten klejnot nie jest na sprzedaż", to wiadomo, że chodzi tylko i wyłącznie o lepszą ofertę ze strony Bayeru, bo pozycję bramkarza drużyna Szwabów na najbliższe lata ma już zajętą. Na zaproponowane z początku cztery miliony Stuttgart nawet nie spojrzał, dorzucenie dwóch kolejnych też nie rozwiązało sprawy. Ostateczna oferta wicemistrzów Niemiec to oczekiwane przez działaczy Stuttgartu równe dziesięć milionów.

Prezydent Bayeru zaznacza jednak, że taka kwota za gracza, który w seniorskiej piłce zagrał jedynie w 11 meczach, a jeszcze w sierpniu występował w 3. ligowych rezerwach Stuttgartu jest niedorzeczna. I trudno się z nim nie zgodzić. W historii bramkarskich transferów Bundesligi więcej zapłacono tylko za Manuela Neuera, a różnica klas obu zawodników jest znaczna. Patrząc na ogół ruchów transferowych z udziałem bramkarzy, drożsi byli jedynie Hiszpan David de Gea oraz Włosi: Angelo Peruzzi i Gianluigi Buffon, absolutny rekordzista tegoż rankingu. Na jego transfer Juventus Turyn wyłożyć musiał ponad 50 mln euro.

W kontekście kontraktu Leno sporo mówi się też o zawartej w umowie klauzuli odejścia, która ma wynosić latem 3 mln euro, w przypadku nierozegrania przez zawodnika określonej liczby spotkań. W czerwcu wygasa również kontrakt Adlera, nic więc dziwnego, że działacze Bayeru już teraz chcą dopiąć ten transfer. Jedno jest pewne: linia telefoniczna między Bobiciem a Völlerem w najbliższych dniach na pewno będzie rozgrzana do czerwoności, gdyż obu stronom zależy na jak najszybszym rozwiązaniu sytuacji. 

To rozdanie pokera wkracza w decydującą fazę. Żeby tylko przegranym tej rozgrywki nie okazał się sam Leno i w rundzie rewanżowej zamiast powtarzać jesienne wyczyny, siedział na ławce rezerwowych smutny jak wspomniany już wcześniej bohater pewnej piosenki.


***

Będąc w temacie niemieckich bramkarzy warto zwrócić uwagę na pewną ciekawostkę. Leno (19), który zbiera świetne noty za grę w Bundeslidze, nie grywa w reprezentacji młodzieżowej. Ba, nie zajmuje nawet miejsca na ławce rezerwowych, a z reguły ląduje na trybunach. Nie ma się jednak co dziwić: inni członkowie kadry Niemiec do lat 21. to Kevin Trapp (21; 1. FC Kaiserslautern) i Oliver Baumann (21; SC Fryburg). Dodając do tego zestawienia rewelację z Borussii Mönchengladbach, Marca-André ter Stegena (19), Rona-Roberta Zielera (22; Hanower 96), Svena Ulreicha (23; VfB Stuttgart), duet z Gelsenkirchen, czyli Ralfa Fährmanna i Larsa Unnerstalla (kolejno 23 i 21 lat), Thomasa Krafta (23; Hertha BSC) czy nawet 25-letniego Manuela Neuera, rysuje się obraz niezwykle dla Niemców optymistyczny. Jeżeli każdy z wymienionych zawodników rozwinie się na miarę swojego talentu, już za kilka lat będziemy mówić o najlepszej, a na pewno najbardziej licznej generacji bramkarskiej w historii niemieckiej piłki nożnej.

czwartek, 17 listopada 2011

Bawarskie ziarno

Polscy sympatycy Realu Madryt i FC Barcelony lubują się we wszelkiego rodzaju porównaniach swoich ukochanych zespołów. Na tapetę wywlekane są różnorakie aspekty. Przede wszystkim jest to oczywiście klasa piłkarzy, ale przewijają się też wątki odnośnie historii, stylu gry czy ilości kibiców na całym świecie. W ostatnim czasie zaczęto również licytować się na liczby wychowanków, które w piłkarski świat wysyłają szkółki obu zespołów. Cantera kontra cartera. Kopalnia kontra portfel. Szkolenie dla siebie kontra szkolenie dla innych. Barca kontra Real. I tak w koło Macieju. A jak na tle iberyjskich potęg prezentuje się Bayern jeśli chodzi o własną produkcję kopaczy? Czas się przekonać.

Obecnie rzadko obserwuje się niemieckich piłkarzy grających poza granicami kraju. Jedyne warte wspomnienia nazwiska to w zasadzie tylko Özil, Khedira czy Klose. Dlatego też w polowaniu na bawarskich wychowanków najlepiej skupić się na Bundeslidze. A ściślej mówiąc na samym Bayernie, bo to właśnie na Allianz Arena kopie na co dzień największa ilość graczy wychowanych piłkarsko w Monachium.

 
Badstuber, Contento, Lahm, Müller, Schweinsteiger. Piątka zawodników, w tym czwórka etatowych reprezentantów Mannschaftu plus Niemiec z włoskimi korzeniami, który swoje imiona dostał na cześć wielkiego Diego. Kadrowicze Löwa, którzy, za wyjątkiem Badstubera, stanowią kręgosłup drużyny narodowej naszych zachodnich sąsiadów, uzbierali już w sumie 218 występów. Całkiem sporo zważając na fakt, że najstarszy z nich niecały tydzień temu skończył 28 lat, a dwóm zdecydowanie bliżej jest do granicy pełnoletności niż wieku średniego. Warto też zauważyć, że Badstuber, Contento i Müller zostali do pierwszej drużyny Bayernu włączeni w tym samym czasie przez Louisa van Gaala, który z całym przekonaniem postawił na duet młodzieniaszków (Contento bywał raczej opcją awaryjną). Swoją drogą sam przypadek Thomasa Müllera jest niezwykle ciekawy. Ledwie 84 mecze w Bundeslidze (27 goli, 29 asyst), a jednocześnie już ćwierć setki występów w kadrze, w których zdobył 10 bramek. Do tego garść laurów indywidualnych (Złoty But MŚ w RPA, Najlepszy Zawodnik Młodego Pokolenia tegoż mundialu czy Najlepszy Młody Niemiecki Zawodnik) i drużynowych (Mistrzostwo, Puchar i Superpuchar Niemiec, 3. miejsce MŚ '10, finał Ligi Mistrzów). Całkiem sporo jak na kogoś, kto poważnie w piłkę zaczął grać przed dwoma laty.


Czas opuścić Monachium i ze stolicy Bawarii przenieść się do stolicy kraju. Bo właśnie w stołecznej Hercie znajduje się drugie co do wielkości skupisko wychowanków Bayernu. Do Christiana Lella, którego postać jest nader interesująca nie tylko poprzez fakt, że 3/4 jego nazwiska stanowi jedna i ta sama litera, ale też poprzez wybryki pozasportowe na poziomie wyskoków byłych Bawaryczków - Effenberga czy Baslera, latem dołączyli kolejni piłkarze, którzy kopać uczyli się w Monachium: Andreas Ottl i Thomas Kraft. Pierwszy zapamiętany głównie z profesorskiej gry w Lidze Mistrzów w meczu przeciwko Interowi na San Siro dobre parę lat temu, drugi natomiast jako kropla, która przelała czarę goryczy i razem z jej zawartością z Monachium wylany został wspomniany już van Gaal. Dodając siedzącego na ławce trenerskiej Starej Damy wychowanka Dumy Bawarii starszej już daty, Markusa Babbela, otrzymujemy całkiem sporą gromadkę Bawarczyków grających pod banderą berlińskiej Herthy.

Próżno szukać kolejnych tak licznych kolonii monachijskich emigrantów. Są oni raczej rozproszeni po klubach w całym kraju, niezależnie od klasy rozgrywkowej. Do tego grona można zaliczyć niespełnione talenty (Feulner, Bugera), solidnych ligowców (Guerrero, Jarolim czy Hitzlsperger), zawodników europejskiego formatu (Hummels), niczym nie wyróżniających się przeciętniaków (Ekici czy Wagner) oraz graczy, którzy popisy kolegów oglądają zwykle z trybun (Niedermeier, Yilmaz, Heller). W 2. Bundeslidze szaleje natomiast Stephan Fürstner, który na chwilę obecną jest jednym z najlepszych pomocników grających na zapleczu niemieckich salonów. Obok niego po boiskach w Bochum czy Karlsruhe biegają Erb, Ngwat-Mahop, Heerwagen, Bönig, kolejny z Müllerów wychowanych w Monachium - tym razem Fabian - oraz były reprezentant kraju - Daniel Bierofka.

Osobną grupę stanowią też niespełnione talenty bramkarskie wychowane w Monachium: Wessels i Rensing. Obaj namaszczeni zostali przez legendy, Maiera i Kahna, na swoich następców. Jeden nie doczekał nawet swojej prawdziwej szansy i przez kilka lat był tylko żelaznym rezerwowym (spokojnie może wymienić się uwagami z nieco bardziej doświadczonym w tych kwestiach Berndem Dreherem), drugi wyzwaniu nie podołał. Prawdopodobnie psychicznie, bo jego początek w 1. FC Kolonii, czyli runda wiosenna poprzedniego sezonu, był niebywały. W obecnym obniżył już nieco loty, ale i tak można śmiało powiedzieć, że jest nieźle. Wessels z kolei po odejściu z Bayernu błąka się po kolejnych klubach. Zaczął tak samo jak Rensing, od popularnych Kozłów, później zahaczył o angielską Premiership, 2. Bundesligę oraz ligę szwajcarską. Na dzień dzisiejszy zimuje w dobrze znanym wiślackim kibicom Odense BK. Zobaczymy jak długo. Wcześniej nigdy nie wytrzymał za granicą dłużej niż rok.

Skoro jesteśmy już przy wychowankach grających na obczyźnie, warto przypomnieć sobie kilka nazwisk. Piotr Trochowski, który zaczynał u Hitzfelda razem ze Schweinsteigerem, wobec zbyt silnej konkurencji zwiał do HSV. A latem czerwony Hamburg zamienił na słoneczną Sewillę. I słuch po nim zaginął. Kolejny kreatywny pomocnik, Bośniak Misimović, po latach tułaczki po niemieckich średniakach, spróbował szczęścia za granicą. Najpierw w Turcji, a obecnie inkasuje grube miliony w Rosji. Przed wyjazdem zdołał jeszcze zwędzić Srebrną Paterę grając w barwach Wilków. Ostatnia postać to również gracz występujący jako, a jakże, ofensywny pomocnik. Steffen Hofmann, bo o nim mowa, w barwach Bayernu wystąpił jeden jedyny raz. Od lat związany z Rapidem Wiedeń, choć w międzyczasie zaliczył też przelotny romans z niebieską stroną Monachium. Kapitan Wiedeńczyków, zapewne przyszła legenda tegoż klubu. W innym przypadku raczej nie dostałby od fanów mało wiarygodnego dla postronnego kibica przydomka Soccer-God.

O ile powyższe nazwiska kojarzy niejeden niedzielny kibic, tak poza granicami Niemiec grają też zawodnicy, o których nawet szerszej publiczności nie dane było słyszeć (również dla mnie niektóre pozycje to całkowite science-fiction). Zaczynając od klubów najbliższych Monachium są to kolejno: Bazylea (Markus Steinhöfer), Charleroi (Viktor Bopp), Zabrze (Paweł/Paul Thomik), włoskie Crotone (Nicola Sansone) oraz Ankara (Erdal Kılıçaslan). Konkurencję daleko w tyle zostawia jednak młodszy i mniej uzdolniony brat popularnego El Conquistadora - Diego Pizarro Bosio. Dwa lata temu wychowanek Bayernu, który do Monachium trafił wraz z bratem, wrócił do ojczyzny i występuje obecnie w barwach pierwszoligowego Colegio National Iquitos.

Trzydziestu pięciu. Tylu wychowanków Bayernu biega obecnie po boiskach Europy (plus jeden hasający po stadionach nad Amazonką)*. Nie mam pojęcia, jak ma się ta liczba do ilości adeptów szkółek Barcelony czy Realu. Wiem natomiast, że ta liczba starczy do stworzenia więcej niż trzech jedenastek. Ograniczę się jednak tylko do jednej.


Wygląda to bardzo nieźle. Solidna obrona, mocny środek pola, do tego błyskotliwa formacja ofensywna. Chimeryczny Guerrero może nie udźwignąć ciężaru zdobywania goli, ale pomoc, szczególnie w postaci Müllera, powinna okazać się wystarczająca. Przy dobrych wiatrach Drużyna Wychowanków Bayernu byłaby w stanie nie tylko grać o europejskie puchary, ale też porządnie napsuć krwi faworytom do wygrania Mistrzostwa Niemiec.

*Z racji chęci utrzymania jako takiego poziomu sportowego przytaczanych nazwisk oraz jej braku do zbytniego zagłębiania się w otchłań lig regionalnych czy związkowych, pod uwagę brałem tylko zawodników występujących co najmniej na poziomie drugich lig krajowych.