sobota, 28 stycznia 2012

Brakujące ogniwo

Naprawdę przykro jest patrzeć, kiedy ktoś przechodzi drogę odwrotną do baśniowego brzydkiego kaczątka i z dorodnego łabędzia przeobraża się w szkaradę. Taką zmianę można niestety zaobserwować w ostatnim czasie w zespole Werderu Brema. Drużyny, która w minionym dziesięcioleciu grała prawdopodobnie najmilszą dla oka piłkę w całej Bundeslidze, a obecnie jej spotkania są raczej karą dla widza. A wszelkie zmartwienia sympatyków bremeńskiej ekipy zaczęły się odkąd na Weserstadion zabrakło dyrygenta ofensywy z prawdziwego zdarzenia...


Pierwszym krokiem do ewolucji stylu gry Werderu było sprowadzenie w 2002 r. francuskiego rozgrywającego, Johana Micoud. Francuz wprowadził do Bundesligi nową jakość. Markę, jakiej do tej pory w Niemczech praktycznie nie było. Finezyjnie poruszający się po boisku pomocnik był jedną z niewielu smug perfekcji w lidze pełnej kopaczy o zupełnie odwrotnej charakterystyce. I choć w pierwszym sezonie w Bremie musiał uznać wyższość Bayernu Monachium i jedynie z zazdrością patrzeć na Dumę Bawarii, która do Srebrnej Patery dołożyła też Puchar Niemiec, tak rok później to Zielono-biali byli nie do zatrzymania. Zespół dowodzony na boisku przez Francuza, którego dzielnie wspierał blok defensywny z Mladenem Krstajiciem i Valérienem Ismaëlem na czele oraz najlepszy strzelec i zawodnik rozgrywek ligowych, Aílton, nie pozostawił żadnych złudzeń rywalom w walce o tytuł. Na czele tabeli Werder był już na półmetku, a do końca sezonu jedynie potwierdzał swoją przewagę nad przeciwnikami. Co więcej, w finale DFB-Pokal pokonali drugoligową Alemannię Akwizgran i zdobywając dublet, powtórzyli wyczyn Bawarczyków sprzed roku (jako czwarta i do tej pory ostatnia drużyna w historii niemieckiej piłki, oprócz wspomnianego już Bayernu, 1. FC Kolonii oraz drużyny FC Schalke, która sztuki tej dokonała jeszcze w czasach międzywojennych). W tamtym sezonie Bremeńczycy rozpoczęli również swoje kilkuletnie panowanie (wyłączając jedynie kolejne rozgrywki, gdy lepszy w tej kwestii był tylko Bayern) jeżeli chodzi o liczbę zdobytych goli w Bundeslidze.


W międzyczasie na Weserstadion doszło do zmiany kapitana okrętu. Uwielbianego przez kibiców Francuza, jednego z najlepszych piłkarzy, którym przyszło grać kiedykolwiek w Bremie, miał zastąpić Diego Ribas da Cunha. Ten sam, który w brazylijskim Santosie FC błyszczał razem z Robinho, Elano i Renato, doprowadzając klub do mistrzostwa w roku 2002. Jednak również ten sam, który po wyjeździe do Europy nie sprostał zadaniu zastąpienia innego wielkiego rozgrywającego - Brazylijczyka Deco, który wcześniej FC Porto zamienił na wielką Barcelonę. Diego nie miał żadnych problemów z adaptacją w Niemczech. Po pierwszej rundzie to właśnie klub z Bremy zdobył tytuł Mistrza Jesieni, a Diego, choć zawodnik o zdecydowanie innej charakterystyce niż Micoud, doskonale dowodził drużyną opartą na tym samym schemacie, co Werder sprzed trzech sezonów: solidny bramkarz (Wiese; wcześniej Reinke), mur na środku defensywy (Mertesacker/Naldo; Ismaël/Krstajić), znakomity defensywny pomocnik (Frings; Baumann/Ernst), strzelec wyborowy (Klose; Aílton) oraz niezmiennie na ławce prawdopodobnie najdłużej pracujący z zespołem trener tymczasowy na świecie - Thomas Schaaf. Nowej ekipie osiągnięcia swoich poprzedników powtórzyć się jednak nie udało, a na koniec sezonu dali się wyprzedzić nie tylko nowemu mistrzowi ze Stuttgartu, ale też i drużynie Königsblauen. Dla Diego sezon ten był przełomowy. Po raz pierwszy został dostrzeżony przez selekcjonera reprezentacji Brazylii, głosami kibiców został wybrany najlepszym piłkarzem Bundesligi, a do bramki rywala trafiał nawet ze swojej połowy. W czasie dwóch kolejnych sezonów, jaki przyszło mu spędzić w Niemczech, dalej królował. I choć już nie w takim stopniu jak w swoim debiutanckim sezonie, to nadal był jednym z wiodących piłkarzy w Bundeslidze, doprowadzając swój zespół m.in. do wicemistrzostwa rok później. A kiedy szefostwo Zielono-białych dokooptowało do składu niepozornego młodziana rodem z Gelsenkirchen, wydawało się, że nic nie stanie Bremeńczykom na drodze do kolejnych tryumfów.


Mesut Özil, bo o nim mowa, po nieśmiałym wprowadzaniu do drużyny przez Schaafa, po kilku kolejkach stał się jej podstawowym i wiodącym zawodnikiem. Wspólnie z Diego i bremeńskim synem marnotrawnym, Claudio Pizarro, stworzył zabójcze trio ofensywne. Tylko tych trzech zawodników przyczyniło się do zdobycia 55 (!) ze wszystkich 64 bramek, jakie w sezonie ligowym strzelił Werder. Tercet dokonał rzezi w Monachium, bez żadnych skrupułów lejąc mistrza 5:2, ale i w europejskich rozgrywkach radził sobie nieźle. I choć dość niespodziewanie na rzecz greckiego Panathinaikosu na wiosnę przyszło Bremeńczykom grywać jedynie w Pucharze Uefa, to podopieczni Schaafa potraktowali te rozgrywki jak najbardziej serio. W drodze do ostatniego w historii finału tych rozgrywek nie bez problemu zostawili w tyle Milan, Hamburger SV czy kata Lecha Poznań, włoskie Udinese. Decydujące stracie, niczym włoski finał Ligi Mistrzów kilka lat wcześniej Pavel Nedvěd, opuścić musiał jednak pauzujący za kartki Brazylijczyk. Werder poległ dopiero po dogrywce, a niepowodzenie odbił sobie zdobywając Puchar Niemiec 10 dni później. Po zakończeniu sezonu, po trwających długie miesiące spekulacjach na temat swojego odejścia, klub opuścił Diego. Zarząd mógł sobie pozwolić na taki ruch, bowiem w kadrze miał zawodnika o jeszcze większym potencjale niż znakomity Brazylijczyk. Gwiazda młodego Özila świeciła coraz mocniej nie tylko w rodzimej lidze, ale i w reprezentacji. Nic więc dziwnego, że po niezwykle udanym dla drużyny narodowej Niemiec, ale też i dla samego piłkarza, Mundialu w Afryce, do biura Klaus Allofsa napłynęło wiele zapytań o gwiazdora Werderu. Sam zawodnik zdecydował się na wielki Real Madryt a swoim odejściem zostawił w Bremie dziurę wielkości leju po wybuchu bomby atomowej.

Naturalnym następcą Özila miał zostać Aaron Hunt, piłkarz, zdaniem Allofsa, o nie mniejszym potencjale i umiejętnościach niż  były rozgrywający zespołu. I choć po odejściu motoru napędowego Werderu sporo mówiło się o jego potencjalnym następcy w osobach m.in. Rafaela van der Vaarta czy Hatema Ben Arfy, zarząd z Bremy ucinał wszelkie spekulacje i z całym przekonaniem wypowiadał się o braku potrzeby takiego transferu. Tak jak w poprzednich latach ekipa Schaafa bezboleśnie przechodziła przekazanie pałeczki, a każdy kolejny dyrygent okazywał się bardziej kompetentny niż jego poprzednik, tak i teraz Hunt miał bez problemu stać się mózgiem ofensywy Bremeńczyków. Niestety, pobożne życzenia władz Werderu okazały się zwykłymi mrzonkami a okręt od półtora roku dryfuje bez ładu i składu. W tym czasie domniemany kapitan wsławił się głównie bandyckim atakiem na nogi Toniego Kroosa, za co słusznie trzy kolejne kolejki spędził na trybunach. Lekiem na całe zło nie został również nieźle radzący sobie rok wcześniej w 1. FC Norymberdze, Mehmet Ekici. Jesienią był raczej zmiennikiem i nie pokazał nic, co mogłoby zwiastować poprawę po wznowieniu rozgrywek. Totalną klapą skończyły się próby wprowadzenia do zespołu młodego Floriana Trinksa, a los okazał się mało łaskawy dla Felixa Kroosa i wydaje się, że wszelki talent na miarę piłkarza naprawdę wysokiej klasy przypadł jego starszemu bratu.


Allofs chyba wreszcie zrozumiał swój błąd, bo wczoraj praktycznie dopiął transfer utalentowanego rozgrywającego z Austrii. Zlatko Junuzović ma w poniedziałek przejść badania medyczne i jeżeli przebiegną one pomyślnie,  zawodnik dołączy do zespołu. W ojczyźnie nazywany jest austriackim Özilem, a w lidze austriackiej zdążył już namieszać - jako 23-latek uznany został zarówno przez trenerów, jak i kibiców  najlepszym graczem tamtejszej ligi. W Niemczech będzie miał szansę potwierdzić swoje umiejętności. W poprzednich rozgrywkach Werder zdobył ledwo 47 bramek, najmniej od sezonu 1998/99. Od sezonu, gdy karierę bardzo powoli kończył Dieter Eilts, a Aílton czy Frings stawiali swoje pierwsze piłkarskie kroki. Jesienią było już zdecydowanie lepiej, jednak tej drużynie wciąż brakuje kogoś, kto w końcu weźmie na siebie odpowiedzialność rozgrywania kolejnych akcji. Wcale niemłodego już Austriaka czeka więc niemałe wyzwanie. Musi przywrócić blask dawnej potędze. Nawet nie w kwestii prowadzenia do sukcesów a wyłącznie poprawienia widowiskowości gry Bremeńczyków. Kolejny, drugi już następca Özila nie powinien się jednak martwić: gra Werderu gorzej po prostu wyglądać już nie może.

2 komentarze:

  1. Nigdy nie podobała mi się gra Werderu... Bayernu, Schalke - momentami tak. Ale Werder zawsze grał chaotycznie.

    Łukasz

    OdpowiedzUsuń
  2. W Werderze zawsze był magik, który ciągnął za sobą zespół, a zawodnicy przy nim stawali się lepsi. Micoud potrafił doskonale współpracować z Ailtonem, Diego nawet z Hugo Almeidy czy Rosenberga potrafił uczynić niezłych napastników, a prawdziwą wisienką na torcie był wspólna gra Diego z Özilem i Pizarro. Mnie odkąd pamiętam podobała się gra Werderu, ale wiadomo, że to kwestia indywidualna.

    OdpowiedzUsuń