poniedziałek, 21 listopada 2011

Perskie koszmary Felixa

Kulisy ich transferów do FC Hollywood oraz wymagania postawione wobec nich były zgoła inne. Żadnemu jednak nie udało się przełamać klątwy legendy irańskiego futbolu, Aliego Daeiego, i na dobre zaistnieć w Monachium. Historia dwóch prawdopodobnie największych klap transferowych Bayernu w ostatnich latach.


Jako pierwszy sił w Bayernie pod wodzą Magatha próbował Vahid Hashemian. Zawodnik ten całkiem długo oswajał się z niemiecką piłką. Nie potrafił przebić się w Hamburgu, więc bez żalu oddano go szczebel niżej, do Bochum. Tam Irańczyk znalazł swoje miejsce na ziemi. Na początku był raczej pomocnikiem przebojowego Thomasa Christiansena, ale kilka bramek udało mu się strzelić. Tak samo jak w najwyższej klasie rozgrywkowej sezon później. Znany był przede wszystkim z umiejętności przepięknych bramek nożycami, których pozazdrościć mógłby mu nawet Cristiano Ronaldo, a także doskonałej grze w powietrzu, stąd przydomek Helikopter.

Kiedy latem 2003 r. król strzelców minionego sezonu, Christiansen, zamienił Bochum na Hanower, to właśnie głównie na Helikopterze spoczął ciężar zdobywania goli. Z tego zadania Hashemian wywiązał się znakomicie. Dzielnie wspomagany w ataku przez Duńczyka Madsena, a także zastęp Polaków w linii pomocy, Irańczyk doprowadził Bochum do dopiero drugiego występu w europejskich pucharach w historii klubu. Sam jednak gry w Europie na Ruhrstadion nie doczekał, gdyż po tak udanym sezonie, do jego agenta zgłosił się wielki Bayern. A że praktycznie wszyscy w Niemczech wiedzą, że klubowi z Monachium się nie odmawia, w kolejnych rozgrywkach Hashemian przywdziewał już czerwony trykot Dumy Bawarii.

Jego transfer był jedną z największych pomyłek w historii klubu. W przedsezonowych sparingach prezentował się nawet nieźle, jednak w Monachium nie było dla niego po prostu miejsca. Pewniakami do gry byli Makaay i Pizarro, w odwodzie Magath miał jeszcze młodych południowców w osobach Santa Cruza i Guerrero, a także weterana Zicklera. To po prostu nie mogło się udać. Helikopter na Stadionie Olimpijskim nie polatał. Wystąpił w zaledwie 15 spotkaniach, zaliczając głównie ogony. Swojego jedynego gola wbił Fryburgowi w Pucharze Niemiec, ustalając wynik meczu na 7:0.

Mimo że miejsca w Bayernie nie zagrzał, Hashemian przygodę z Monachium z pewnością będzie mile wspominać. W ciągu zaledwie roku zdobył triplet: Mistrzostwo i Puchar Niemiec oraz Puchar Ligi. Nieźle jak na kogoś, kto praktycznie nie ruszał się z ławki rezerwowych. Dane mu było również zadebiutować w Lidze Mistrzów. Po sezonie bez żalu został oddany do Hanoweru. Jak się niedługo później okazało, transfer Hashemiana był zaledwie przystawką przed prawdziwym daniem głównym, które miało być okazałym, wielopiętrowym tortem weselnym, a okazało się największym zakalcem w trenerskiej karierze Felixa Magatha.


W październiku 2004 r. Iran podejmował reprezentację Niemiec. I chociaż na boisku Czarne Orły nie pozostawiły Persom żadnych złudzeń i wygrały 2:0, to po meczu zdecydowanie najwięcej mówiło się o nim. Ali Karimi. Maradona Azji, Czarodziej z Teheranu. To był jego mecz. Przez 90 minut wkręcał rywali w ziemię, ośmieszał, robił rzeczy niesłychane, zupełnie jak na czarodzieja przystało. Okazało się, że Karimi potrafi czarować nie tylko przeciwko pastuchom kóz spod Dubaju, ale również Ballackowi i spółce. Zresztą dwa lata wcześniej o jego umiejętnościach przekonać się mogli zawodnicy Romy.

W Niemczech wybuchło szaleństwo. Kwestią czasu stał się fakt przeprowadzki Irańczyka do Bundesligi, zastanawiano się jedynie, komu uda się namówić Karimiego na grę w jego zespole. Zaskoczenia jednak nie było. Magath, który przybył do Bayernu zaledwie rok wcześniej i miał już jedną nieudaną przygodę z zawodnikiem z państwa Persów na koncie, postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Mimo negatywnych opinii skautów, z kolejnego zgrupowania w umiłowanym przez Quälixa Dubaju, na pokładzie samolotu powrotnego oprócz pospolitych błyskotek znalazła się też inna pamiątka z emiratów- Ali Karimi. Maradona Azji zawitał do Monachium, gdzie na nowiutką Allianz Arena miał przyciągać tłumy. Zawodnik miał również za zadanie odmienić grę Bayernu w Lidze Mistrzów, gdzie rok wcześniej Duma Bawarii wcale nie przyniosła chluby w ćwierćfinałowej konfrontacji z Chelsea Jose Mourinho. Czarodziej z Teheranu nie poczarował długo w Monachium, choć początek miał nader udany. W swoim debiucie w pierwszej jedenastce zaliczył gola oraz cudowną asystę przy golu Makaaya i w znacznym stopniu przyczynił się do demolki popularnych Aptekarzy w Leverkusen. I to by było w zasadzie na tyle odnośnie popisów magicznych Irańczyka w Bayernie. Trochę mało jak na kogoś, kto nie tylko ligę niemiecką, ale też i europejskie puchary miał wywrócić do góry nogami. Oprócz pojedynczych zagrań Karimi nie wyróżnił się zupełnie niczym. Zamiast zapowiadanej wielkiej bomby, kibice byli raczej świadkami spektakularnego niewypału. Odnotować można jedynie nietuzinkowego gola dającego zwycięstwo w Dortmundzie, premierowe trafienie w Lidze Mistrzów oraz bramkę w swoim ostatnim występie w barwach Bayernu, które było jednocześnie pożegnalnym spotkaniem Mehmeta Scholla, ulubieńca bawarskiej publiczności. I choć Niemiec był dla sympatyków zaledwie Schollim, w czerwonym trykocie urzekał zdecydowanie częściej niż długowłosy kuglarz znad Zatoki Perskiej.


Magath sparzył się na Karimim raz jeszcze. W ramach aktu desperacji, trener sprowadził Irańczyka w ostatnim dniu styczniowego okienka transferowego do Gelsenkirchen. Jedynym występem Karimiego w barwach Königsblauen był sama końcówka rewanżowego meczu Ligi Mistrzów z Interem. Quälixa już wtedy w Schalke nie było. Podobnie jak sam Magath, Ali Karimi o swoim wstydliwym epizodzie na Veltins Arena wolałby nie pamiętać. Niedawno powrócił do tego, co potrafi robić najlepiej. Jako kapitan zespołu Persepolis FC tydzień w tydzień sieje popłoch wśród amatorów na pastwiskach w Iranie. Zresztą z Helikopterem u boku. Wreszcie mają okazję grać razem w klubie, bo reprezentacyjni koledzy w Monachium się tylko minęli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz