wtorek, 29 stycznia 2013

Bez(o)bronni

Każdy, kto miał przyjemność zostać wchłonięty na kilka nocy przez jedną z edycji serii Football Managera, aż za dobrze zna ten ból. Mirko Slomka zagajony po sobotnim meczu przeciwko Wilkom o kolejne absencje w formacji obronnej swojego zespołu tylko nerwowo się uśmiechnął. Tydzień wcześniej, na otwarcie rundy wiosennej Hanower też tracił, ale nie defensorów, a gole: i to na potęgę. "To była katastrofa", rzucił tylko szkoleniowiec poproszony o podsumowanie postawy swoich podopiecznych pod własną bramką.

@www.gmx.net

Słowa Slomki mogą w zasadzie posłużyć za komentarz do poczynań obronnych zespołu z Dolnej Saksonii w całych bieżących rozgrywkach. Zespół, który dwa lata temu zrobił wyraźny krok naprzód i z ligowego szaraka stał się etatowym uczestnikiem europejskich pucharów właśnie dzięki, powiedzmy, miedzianej defensywie, bo mimo wszystko trudno określić ją mianej żelaznej, obecnie jest dla rywali łaskawy jak niemal nikt inny na niemieckich salonach: tylko całkowicie rozbita ekipa Wieśniaków dała wbić sobie dotychczas więcej goli. A Hanower powrócił do punktu wyjścia, czyli do czasów, gdy jeszcze nawet nie myślał wychylać głowy zza dolnej połówki tabeli. Jako że drużyna z AWD-Arena w ofensywie wyglądała przed przerwą zimową zaskakująco dobrze, na obozie przygotowawczym Slomka całą uwagę postanowił skupić na uszczelnianiu murka przed bramką Zielera. Uciekł się nawet do metod pozasportowych, bo kadrę skierował na psychotesty, które miały pomóc mu dotrzeć do zawodników. Ale rzeczywistość nadspodziewanie szybko rozprawiła się z mrzonkami trenera o defensywnej solidności: nowy rok Die Roten powitali dokładnie tak samo, jak pożegnali poprzedni, czyli na piątkę, tyle że z tyłu. A taka seria nie przytrafiła im się od powrotu do Bundesligi na początku obecnego stulecia. Pojedyncze mecze zdarzało im się przegrywać nawet wyżej, ale nigdy taśmowo. Choć raz było naprawdę blisko: niemal cztery lata temu przyjęli pięć sztuk w Monachium, tydzień później w Hanowerze cztery razy ukłuła Borussia, ale gospodarze w samej końcówce uciekli spod topora i wyrwali przyjezdnym z gardła punkcik.

Głównym powodem obecnej degrengolady defensywy zespołu jest niewątpliwie niespotykany i regularny pomór wśród zawodników trudniących się rozbijaniem ataków rywali. Przed sezonem Slomka dokonał tylko jednej roszady: odchodzącego do Wolfsburga Emanuela Pogatetza, najrówniej i najczęściej grającego stopera, zastąpił klonem Dantego, czyli Felipem, przeciwko któremu jeszcze kilka miesięcy wcześniej dwukrotnie wojował w ramach rozgrywek Ligi Europy. Ale Brazylijczyk już na początku przygody w Bundeslidze się rozsypał, i to dosyć poważnie, bo jeszcze trochę czasu upłynie, nim wróci na boisko. Niedługo potem los obrońcy podzielili defensywnie usposobieni pomocnicy, Lars Stindl i dopiero co powracający do zdrowia Leon Andreasen. Ich też czekał dłuższy odpoczynek od piłki. To był jednak tylko prolog do prawdziwego rozkładu formacji obronnej.

Jeszcze na zgrupowanie w Portugalii Schamdtke dowiózł Johana Djourou, ale klubowy lazaret powiększył się już wtedy o dwóch kolejnych defensorów: pod nóż z powodu ataku wyrostka robaczkowego poszedł Christian Schulz, a drobnego urazu kolana nabawił się Cherundolo. A po sobotnim meczu przeciwko Wolfsburgowi lista nieobecnych została jeszcze wydłużona: skomplikowanego złamania kostki doznał Mario Eggimann, a nowe nabytki, Hoffmann i Pocognoli, czeka pauza za kartki. Młody pomocnik do czterech żółtek zebranych na zapleczu Bundesligi dołożył premierowe upomnienie w ekstraklasie, a sprowadzony awaryjnie kilkadziesiąt godzin przed spotkaniem Belg już w debiucie wyleciał z boiska za cios rodem raczej z tatami a nie piłkarskiej murawy. On z boku na grę kolegów popatrzy nieco dłużej, bo aż trzy spotkania i kara nie podlega żadnej dyskusji: za bliźniacze zagranie komisja dyscyplinarna zawiesiła niedawno Josuégo właśnie na trzy gry, a o jakimkolwiek odwołaniu Wilków nie chciała nawet słyszeć. Jakby tego było mało, na wczorajszym treningu nie wytrzymało chore ostatnio kolano kapitana zespołu: tym razem Cherundolo odpocznie znacznie dłużej niż tylko kilkanaście dni, choć dokładna diagnoza nie jest jeszcze znana.

Wszystkie te perypetie sprawiają, że Slomka przy zestawianiu obrony na piątkowy mecz w Bremie nie będzie mógł wybrzydzać, a będzie po prostu zmuszony postawić na każdego, kto aktualnie jest zdrowy, nawet jeśli ma być to zaliczający mało przekonywający start w Bundeslidze Johan Djourou (który notabene mógłby zostać twarzą szwajcarskiego przemysłu nabiałowego: niegdyś wzorowo współpracował z Senderosem, teraz z Eggimannem). I chociaż trudno w to uwierzyć, to, tak, tak, naprawdę mogło być jeszcze gorzej. Gdyby Karim Haggui niecały rok temu nie zdecydował się, jak sam stwierdził, zwolnić miejsca w kadrze młodszym, to zamiast w weekend na Weserstadion grałby jutro przeciwko Adebayorowi i spółce o awans do ćwierćfinału Pucharu Narodów Afryki. Tak samo jak i Sofian Chahed, ale on akurat z kadrą skończył szybciej niż zaczął pożegnał się już jakiś czas temu, i bynajmniej nie z własnej woli.

Opoką we wciąż sypiącej się hanowerskiej układance pozostaje Ron-Robert Zieler, choć opoka to chyba niezbyt trafne określenie, bo i golkiperowi udzieliło się panujące w drużynie szaleństwo. W porównaniu do ubiegłorocznych rozgrywek znacznie obniżył loty, ale ostatni mecz może być zapowiedzią lepszych czasów Zielera. Obok przytomnego Abdellaouego i zupełnie nieświadomego Dioufa to właśnie niemiecki bramkarz okazał się talizmanem Hanoweru w szczęśliwym zakończenieu tego przeklętego miesiąca. Przy okazji oszczędził też parę włosów na głowie Mirka Slomki.

***

Mordercze kontuzje to nie jedyny ślad Football Managera w hanowerskiej rzeczywistości. Saga Pawła Wszołka poważnie pretendowała do miana najdziwniejszej historii transferowej zimy w Niemczech, ale została zdecydowanie w tyle wobec prawdziwego kurioza, jakim okazało się sprowadzenie Brazylijczyka Françy. Pomocnik wprawił przedstawicieli klubu w niemałe zakłopotanie, gdy na lotnisku zamiast postawnego chłopiska zjawił się... grubasek. W czasie podniebnej podróży z Kurtyby França skurczył się bowiem o dziewięć centymetrów, waga nie drgnęła za to ani na jotę: cały czas 88 kg. Jak to możliwe? "Nikt go nie widział na żywo, oglądaliśmy tylko nagrania wideo", wyjaśnia Schmadtke i dodaje: "Nie zawsze jest możliwość, żeby zobaczyć zawodnika osobiście. To był pierwszy raz, gdy tego nie zrobiliśmy". Pierwszy czy nie, na pewno ostatni: prezydent klubu Martin Kind kategorycznie zakazał takich praktyk w przyszłości.

1 komentarz:

  1. Chętnie bym poczytał jakbyś napisał o nieskuteczności Huntelaar'a i skuteczności Ibisevica. Według mnie warto o nich wspomnieć :)

    Pozdro i trzymaj dalej ten poziom :)

    OdpowiedzUsuń