sobota, 23 lutego 2013

Populista na tropie utopii

Apetyt Hansa-Joachima Watzkego, czyli głównego konstruktora Borussii Dortmund w obecnym kształcie, zaczyna rosnąć w miarę jedzenia. Po przywróceniu do żywych znajdującej się u progu upadku ekipy z Westfalenstadion, dortmundzki medyk zamierza uzdrowić teraz całą ligę. Prezes mistrza Niemiec dokonał już nawet diagnozy: rak Bundesligi to kluby koncernowe, których kasy są co prawda wypchane po brzegi, za to sektory stadionowe, szczególnie w meczach wyjazdowych, świecą pustkami. Do nowobogackich na niemieckich stadionach Watzke regularnie strzela już od dawna, a ostatnio zaatakował po raz kolejny: na odbywającym się w Düsseldorfie szczycie SpoBiS, czyli największej konferencji w Europie poświęconej marketingowi sportowemu.

@www.spox.com

Obecni na spotkaniu przedstawiciele członków niemieckiej ekstraklasy pochylili się nad podobieństwami i różnicami między drużynami napędzanymi przez środki zewnętrznych inwestorów a tak zwanymi zespołami tradycyjnymi. Jak nietrudno zgadnąć, rzecznicy ligowej biedoty znaleźli więcej cech rozbieżnych niż wspólnych. Zgodnie z oczekiwaniami gromami ciskał przede wszystkim Watzke, a dzielnie wtórował mu szef zarządu Eintrachtu Frankfurt, Heribert Bruchhagen. Głównym argumentem przeciwko niechcianym na piłkarskiej mapie Niemiec jest oczywiście fakt, że jako niezbyt liczne i mało oddane bazy kibicowskie zabierają miejsca w elicie ośrodkom bardzo mocno wspieranym przez lokalnych sympatyków. "Zespoły tradycyjne, takie jak 1. FC Kaiserslatuern czy 1. FC Kolonia, są spychane przez nowo zagospodarowane kluby koncernowe do drugiej ligi", przekonywał Bruchhagen. Trzy ciała obce w ekstraklasie to oczywiście ekipy Aptekarzy i Wilków, zasilane przez potentatów branż farmaceutycznej i motoryzacyjnej, oraz zabawka komputerowego geniusza, czyli TSG 1899 Hoffeheim. A, jak ostrzega prezes Borussii, niepokojące zjawisko staje się coraz popularniejsze. I trudno nie przyznać mu racji, bo pieniądze sztucznie pompowane są w kolejne futbolowe zakątki.

W ostatnim czasie aż trzy zespoły z niższych lig otrzymały potężne zastrzyki finansowe. Jednak o ile gest Hasana Ismaika podtrzymał monachijskie Sześćdziesiątki przy życiu, a jordańskiemu inwestorowi obecnie w głowie raczej uporządkowanie spraw wewnętrznych klubu niż mocarstwowe plany, tak giganci stojący za ekipami z Ingolstadt (Audi) czy Lipska (Red Bull) już jak najbardziej poważnie myślą o podboju Bundesligi. I choć na razie owe wizje stanowią co najwyżej pobożne życzenia, to skala zjawiska dobitnie pokazuje, że jedną z fundamentalnych zasad w niemieckiej piłce można bez trudu ominąć. Ale nie tylko ją: zakazaną w nazwie markę sponsora w przypadku drużyny z Saksonii przemycono w postaci dziwacznego tworu RasenBallsport (nie podejmę się tłumaczenia; dla chętnych: die Rasen to murawa), którego skrót i tak jednoznacznie kojarzy się z produktem właściciela.

Watzke nie tylko zlokalizował rosnący problem, ale od razu zaproponował też jego rozwiązanie. Skoro tak długo jak w futbolu liczą się osiąganie rezultaty wydalenie ciał obcych ani opróżnienie ich koncernowych sakiewek nie wchodzi w rachubę, to... warto zapełnić własne. Prezes Borussii zaapelował, by zmienić sposób rozdzielania wpływów ze sprzedaży praw transmisyjnych: wynik sportowy miałby stanowić o połowie otrzymywanej sumy, a o reszcie decydowałyby takie czynniki jak średnia ilość widzów, liczba transmisji czy ogólnokrajowa popularność. Taki model obowiązuje obecnie w Holandii.

Dbanie o czystość Bundesligi to obecnie życzenie nie tylko większości futbolowych działaczy, ale przede wszystkim kibiców: w ankiecie Bilda aż 74% z prawie 70 tys. ankietowanych odpowiedziało, że kluby koncernowe wypaczają rozgrywki. Obrazki takie jak ten są znacznie przyjemniejsze niż widok zaledwie grupki fanów udającej się na stadion oddalony od kilkadziesiąt kilometrów. Jednak w całej tej utopijnej wizji ligi Watzkego, idealnie trafiającej w gusta gros sympatyków, niektórzy zdają się nie zauważać maczka z gwiazdką: populistyczny prezes Borussii nie dość, że zamiast spełniać marzenia kibiców działa głównie we własnym interesie, to jeszcze publicznie ogłasza, że nowobogaccy nie są potrzebni w Bundeslidze, ba, stanowią oni zagrożenie dla istniejącego systemu, a przecież dopiero co wycisnął Wolfsburg jak cytrynę, wysyłając do samochodowego eldorado co najwyżej przeciętnego w żółtej koszulce Ivana Perisicia, a dodatkowo coraz głośniej mówi się, że pensja przymierzanego do Dortmundu Edina Džeka ma być w połowie pokryta przez zewnętrznych sponsorów...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz