środa, 27 lutego 2013

Typ niepokorny

To było piękne popołudnie na Allianz Arena. Bayern po raz kolejny w obecnym sezonie zaprezentował futbol nie z tej planety, ale wcale nie ten fakt cieszył najbardziej. Największą radość sprawił mi bowiem brylujący Arjen Robben, który wreszcie promieniał, i to nie tylko na boisku, ale i poza nim. To widok w Monachium niespotykany od dawna, a kluczowy w kontekście najbliższych kilku miesięcy i walki na trzech frontach.
@globalsportsmedia.com/

Próbowałem sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatnio widziałem Holendra w takim stanie, uśmiechniętego od ucha do ucha i na murawie, i w pomeczowym wywiadzie, i... w pewnym momencie straciłem rachubę. Jesień wybuchowy skrzydłowy tradycyjnie już częściej niż z piłką u nogi widywany był na kozetce, a im dalej w las, tym bardziej w jego występach próżno szukać powodów do świętowania: latem przyszła kompromitacja z reprezentacją Oranje na europejskim czempionacie, a wcześniej fatalne w skutkach pudło podczas finału Ligi Mistrzów czy przestrzelona jedenastka w Dortmundzie, która ostatecznie rozwiała nadzieje monachijczyków na odzyskanie mistrzostwa na krajowym podwórku.

W pierwszej rundzie trwających rozgrywek Robben cierpiał jednak nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Choć publicznie przyznawał, że cieszy się z każdego zwycięstwa, to wewnętrznie musiał krwawić, bo zaledwie z trybun przypatrywał się, jak jego partnerzy biją kolejne ligowe rekordy, a na ich głowy zewsząd sypią się pochwały. Odzywały się nawet głosy, że ekipa Heynckesa to najlepsza i najładniej grająca drużyna Bawarczyków w 113-letniej historii klubu. Chociaż chyba nie to bolało go najbardziej: popisową rundę rozgrywał bowiem ten, który pod nieobecność Holendra zajął miejsce na prawej flance, czyli Thomas Müller. Opaska kapitańska i koncert w meczu przeciwko Kaiserslautern, jedynym jego jesiennym występie godnym odnotowania, nie mogły ukoić ego skrzydłowego: wybuch tykającej bomby w bawarskiej szatni był jedynie kwestią czasu.

Ten nastąpił dopiero po meczu w Wolfsburgu, choć brukowe media do eksplozji starały się doprowadzić znacznie wcześniej, a i każdy spodziewał się chyba większych fajerwerków. Rozżalony, już całkowicie zdrowy i zdolny do gry Robben nie wytrzymał, gdy na Volkswagen Arena po zaczął wśród rezerwowych, mimo bardzo solidnych występów po otrzymaniu szansy od trenera. "Nie jestem zadowolony. Chcę więcej grać, a dzisiaj znowu siedziałem na ławce," skarżył się. I dodał: "Mam nadzieję, że zagram we wtorek przeciwko Arsenalowi. To wielki mecz. I nie widzę żadnych powodów, dlaczego miałbym nie wystąpić..." Innego zdania był szkoleniowiec, który zawodnika ponownie zostawił tylko w odwodzie. Ale już na konferencji przed meczem z Werderem oświadczył, że w dwóch kolejnych grach Robben na pewno wybiegnie w jedenastce.

W sobotę na murawie oglądaliśmy dwa oblicza Holendra. To stare, czyli szalejącego na skrzydle i raz po raz kąsającego rywala, ale i nowe: zdecydowanie częściej szukającego partnerów i walczącego na całej długości boiska, w sektorach, w których do niedawna nawet nie bywał. A i w wypowiedziach bez trudu odczuć można było powiew świeżości: "Dzisiejsze 90 minut uważam za pozytywne i dla mnie, i dla mojej przyszłości: dzięki temu stajesz się jeszcze silniejszy".

Kolejny powrót do życia Robbena po jesiennej hibernacji bez dwóch zdań cieszy. Nie jest on typem cichego pracusia, przedkładającego efektywność nad efektowność jak Thomas Müller, mózgu centralnej części pola jak Toni Kroos bądź już konia pociągowego ofensywy Bayernu w osobie Franck Ribéry'ego. Po wielu kontuzjach nie jest to już nawet ten sam gracz co choćby kilka wiosen temu. Ale to wciąż jedyny zawodnik w kadrze Dumy Bawarii, który pojedynczym zagraniem może zmienić losy spotkania. Słowa wykrzyczane przez Sergiusza Ryczela po genialnej bramce na Old Trafford, mimo że liczą już sobie prawie trzy lata, to ani na jotę nie straciły na aktualności. "To może nie jest już ten sam Robben, ale to cały czas jest ten Robben".

A Holender, choć domu w Monachium jeszcze nie kupił, nie wyklucza pozostania w Bawarii do końca kariery piłkarskiej. Jednak jak sam mówi: "Wszystko jest możliwe. W piłce wiele się może zdarzyć". No właśnie... Może przejmujący latem stery Guardiola i monachijski typ niepokorny, wskazywany przez wielu jako pierwsza potencjalna ofiara Baska, znajdą wspólny język? Gdyby tylko jeszcze ten wciąż genialny piłkarz i jego ego potrafili zrozumieć, że można stanowić o wartości zespołu nawet wtedy, gdy nie grał się w każdym meczu w jedenastce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz