poniedziałek, 10 września 2012

Mały ciałem, wielki duchem, czyli obrazkowa kariera Hasana Salihamidžicia

Los bywa przewrotny. Dopiero co załączyłem do wpisu fotkę z firmową akcją Hasana Salihamidžicia, a dziś czytam, że kariera popularnego Brazzo ma się ku końcowi. Powód? Brak chętnych na zatrudnienie Bośniaka. I choć sam zawodnik przyznaje, że chciałby dalej zawodowo grać w piłkę i fizycznie ma się całkiem nieźle, telefon jego agenta wciąż milczy. O swojej przyszłości mówi krótko: "Zobaczymy, co wydarzy się w ciągu miesiąca". W międzyczasie piłkarz próbuje czego innego. Ostatnio debiutował w roli telewizyjnego eksperta, współpracując przy transmisji boiskowych zmagań swoich byłych kolegów w Pucharze Niemiec, i taka praca wyraźnie przypadła mu do gustu: "To była ciekawa przygoda. Być może już wkrótce coś z tego będzie". Na razie Bośniak w pełni korzysta z ogromu czasu wolnego, na którego nadmiar nie mógł narzekać przez ostatnie kilkanaście lat, i odpoczywa z rodziną. Oraz, oczywiście, trenuje, bo: "Bez sportu po prostu nie mogę żyć."

@www.abendzeitung-muenchen.de

Powyższe słowa z ust takiego zawodnika jak Salihamidžić nie są przypadkowe. Bo to przecież nie wirtuozerska technika, a właśnie niebywała ambicja i nieustępliwość otworzyły Bośniakowi drzwi go wielkiej kariery. Charakter Brazzo najlepiej podsumował jego ojciec: "Mojego syna wyróżniają trzy cechy: pracowitość, ambicja oraz chęć rozwoju. Ma też jednak dwie wady: jest zbyt ambitny i nie znosi przegrywać". Na swój sukces zawodnik pracował już od małego. Każdy dzień młodziutki Hasan zaczynał od półtoragodzinnego biegania, po szkole uczył się grać na pianinie, a na treningi dojeżdżać musiał do oddalonego niemal o 50 kilometrów od rodzinnej Jablanicy Mostaru.

Jednak w każdej futbolowej historii musi pojawić się odrobina szczęścia i nie inaczej było w przypadku Salihamidžicia. W kwietniu 1992 roku, gdy w jego ojczyźnie już na dobre rozgorzała wojna domowa, piłkarz dostał powołanie do na mecz juniorskiej reprezentacji Jugosławii w Belgradzie. Ojciec młodego zawodnika dostarczył syna i jego kolegę z kadry, Vedrana Pelicia, na lotnisko w Sarajewie, skąd chłopcy mieli drogą powietrzną dostać się do stolicy Serbii. Ich podróż na kilka godzin przerwali jednak serbscy żołnierze, którzy bardzo skrupulatnie sprawdzali autentyczność zaproszenia dla młodego Hasana ze strony Jugosłowiańskiego ZPNu. Ostatecznie chłopcy cudem zdążyli na ostatni tego dnia samolot. Jak się później okazało, był to ostatni zaplanowany odlot nie tylko tego wieczora, ale także kolejnych czterech lat, bo na drugi dzień miasto zostało całkowicie zablokowane przez Serbów.

Tym samym lot powrotny trójki Bośniaków (w międzyczasie do wspomnianej już dwójki dołączył Edis Mulalić) do domu stał się niemożliwy. Chłopcy postanowili przeczekać gorący okres w Belgradzie trenując z belgradzką Czerwoną Gwiazdą. Gdy jednak po 10 tygodniach sytuacja w ojczyźnie nie wróciła do normy piłkarze zdecydowali się wrócić drogą lądową: przez Węgry, Słowenię i Chorwację. W rodzinnej Jablanicy Salihamidžić zaczął pracę jako barman, a jego ojciec usilnie szukał dla syna klubu w wolnej Europie. Pomoc przyszła z Niemiec, a jej uosobieniem okazał się Ahmed Halihodžić, krajan z rodzinnego miasta, a także kuzyn słynnego Vahida. Emigrant załatwił Brazzo grę w młodzieżowej drużynie Hamburgera SV, a także wydatnie pomógł młodzianowi zaaklimatyzować się w zupełnie nowej rzeczywistości.

Futbolowe losy Hasana Salihamidžica od początku do końca związane były z osobą Felixa Magatha. Chemia między nimi zupełnie nie dziwi, bo obu od zawsze przyświecały te same ideały. Bośniak szybko stał się więc ulubieńcem Quälixa i gdy tylko osiągnął pełnoletność, ten zaproponował mu profesjonalną umowę. Trener był zresztą dla piłkarza niczym ojciec przełożony: z jednej strony uczył i pomagał, ale też i nie wspierał w tym jakże trudnym dla młodego chłopaka okresie, na co sam Salihamidžić stale narzekał w listach do rodziny. Pod okiem Magatha piłkarz dojrzał mentalnie i wyrósł na solidnego grajka. A gdy po kilku latach drogi tej dwójki ponownie się zbiegły, tym razem w Monachium, Brazzo mógł mienić się też piłkarzem niezwykle utytułowanym: cztery triumfy w Bundeslidze, trzy w Pucharze Niemiec, Liga Mistrzów czy Klubowe Mistrzostwo Świata. Pod wodzą Magatha znowu był ulubieńcem trenera i mimo rywalizacji z Zé Roberto czy Sebastianem Deislerem, regularnie grywał w podstawowym składzie. A dodatkowo do całkiem sporej kolekcji trofeów dołożył dwa kolejne dublety.

@www.bundesliga.de

Po czteroletniej przygodzie w Turynie, minionego lata Salihamidžić powrócił do Bundesligi. Dokąd? Oczywiście do drużyny prowadzonej aktualnie przez Magatha, czyli Wilków z Wolfsburga. Na sam początek panowie naturalnie nie szczędzili sobie uprzejmości. "Jestem pewien, że jego dojrzałość i doświadczenie pomoże naszej drużynie", mówił trener, a zawodnik nie pozostawał mu dłużny: "Było dla mnie jasne, że po grze w Bayernie i Juventusie nie każdy klub będzie mnie chciał, a Felix Magath dał mi szansę. W Wolfsburgu jestem częścią interesującego projektu". W trakcie sezonu nie było już jednak tak przyjemnie. Jesienią co prawda Salihamidžić, choć na różnych pozycjach, regularnie wybiegał w jedenastce, ale prezentował się fatalnie. Czarę goryczy przelał mecz w Stuttgarcie, gdy uczeń od swojego mistrza otrzymał prawdziwy futbolowy policzek. I to był w zasadzie koniec Brazzo w Wolfsburgu. Po obfitych łowach Magatha w zimowym oknie transferowym, wiosną bośniacki łabędź śpiewał już tylko na ławce rezerwowych bądź, co gorsza, na trybunach. Już na ponad miesiąc przed wygaśnięciem umowy piłkarza, Quälix zapowiedział, że nie zostanie ona przedłużona. Tym samym krótki romans dobiegł końca i drogi tej dwójki rozeszły się na zawsze. Prawdopodobnie...

Hasan Salihamidžić w swojej zawodowej karierze reprezentował barwy czterech klubów i w każdym z nich był ulubieńcem kibiców. Bo niejeden sympatyk łaskawym okiem spogląda na gracza, któremu nawet częściej niż czasem coś nie wyjdzie, ale który na boisku walczy i biega za dwóch, a w grę wkłada całe serce. Bośniak był też prawdziwym skarbem dla trenerów. Nominalnie niby prawy pomocnik, ale w razie potrzeby mógł zagrać wszędzie. Biegał po obu flankach w obronie czy drugiej linii, ale widziano go też grającego w ataku. Dlatego szczególną wartość Brazzo stanowił w Bayernie, którego piłkarze zdecydowanie zbyt często borykali się niegdyś z chronicznymi urazami. Kontuzjowany jest Deisler czy Hargreaves? Nie może zagrać Görlitz bądź Sagnol? Żaden problem, mamy przecież Salihamidžicia. Zawodnika dość topornego, surowego technicznie, ale gracza, którego spryt, ambicja, wola walki i wszechstronność nieraz ratowała skórę trenera. A przy okazji doprowadziła do zdobycia najszybszego gola w historii Ligi Mistrzów.

Zapytany przed majowym finałem, czy w obecnej kadrze Bayernu jest ktoś, kto przypomina mu starego, dobrego Brazzo, Salihamidžić zaśmiał się tylko: "Nie, nie bardzo". Bo, jak pięknie to kiedyś ujął jeden z niemieckich dziennikarzy, Bośniak był po prostu jak szwajcarski scyzoryk: już raczej niemodny, ale w sytuacji kryzysowej po prostu niezbędny.

***

Przy okazji pisania tego tekstu zdałem sobie sprawę, ile długich lat minęło od ostatniego triumfu Bawarczyków w Lidze Mistrzów. Z tamtej kadry jedynie młodziutki wówczas Roque Santa Cruz kopie jeszcze zawodowo piłkę. Alex Zickler pogrywa już tylko amatorsko w austriackiej siódmej lidze, a zawieszenie butów na kołku przez wciąż aktywnych Salihamidžicia czy Owena Hargreavesa to już tylko kwestia czasu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz