Po niemal roku przerwy na Singal Iduna Park powróciły europejskie puchary. A wraz z nimi odżyły stare demony. I choć przed inauguracyjnym meczem trener Klopp podkreślał, że dzisiejszą Borussię od tej zeszłorocznej różni przede wszystkim dużo większe doświadczenie, na boisku zupełnie nie było tego widać. Jak to zwykle bywa na arenie międzynarodowej w przypadku piłkarzy z Dortmundu, kolana same się pod nimi uginały, ich nogi stawały się betonowe, błędy w obronie mnożyły się niczym grzyby po deszczu, a zespół ponownie w niczym nie przypominał maszyny, której na krajowym podwórku już od dwóch lat absolutnie nikt nie potrafi dotrzymać tempa. Paradoksalnie jednak Dortmundczyków po pierwszej kolejce najbardziej cieszyć może... wynik.
Już niemal trzy tygodnie temu, zaraz po losowaniu grup stało się pewne, że podopieczni Kloppa będą musieli wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności, aby nie powtórzyć wyników w Europie z ostatnich dwóch lat i ponownie przygody z pucharami nie zakończyć jeszcze jesienią. Grupa D okazała się bowiem prawdziwą grupą śmierci tegorocznych rozgrywek. Los skojarzył ze sobą nie tylko czterech krajowych mistrzów (w tym trzech triumfatorów najlepszych na chwilę obecną lig europejskich), co jest ewenementem w tegorocznej edycji, ale też zespoły, które po nieudanym minionym sezonie na arenie międzynarodowej mają obecnie sporo do udowodnienia przeciwnikom, kibicom oraz samym sobie. Dodatkowo kalendarz ułożył się dla Dortmundczyków tak niefortunnie, że dobry start (czytaj zwycięstwo z amsterdamskim Ajaxem) stanowił absolutne minimum jeżeli ekipa z Signal Iduna Park chciała w ogóle myśleć o zaistnieniu w Lidze Mistrzów. Bo następne spotkania to starcia z europejskimi gigantami - najpierw w Manchesterze z Obywatelami, a później dwumecz z Realem Madryt - w których o punkty będzie niesamowicie ciężko.
Plan minimum na pierwszą kolejkę został przez Borussię wykonany, choć trzeba przyznać, że kibice, ale przede wszystkim piłkarze, oczekiwali chyba łatwiejszej przeprawy. Główną przeszkodą Borussii we wczorajszym meczu byli jednak nie goście z Holandii a oni sami. Do Dortmundu z powrotem zawitały bowiem koszmary znane z poprzednich rozgrywek. Piłkarze Kloppa posiadali pozorną przewagę, ale kompletnie nic z niej nie wynikało, bo klarowne sytuacje można było policzyć na palcach jednej ręki. Co gorsza, fatalnie wyglądała gra defensywna, a pomyłki obrońców raz po raz tworzyły zagrożenie pod bramką Weidenfellera. Dość powiedzieć, że gdyby nie momentami wręcz nieprawdopodobna postawa kapitana Dortmundczyków, to już do przerwy mogliby oni przegrywać kilkoma bramkami. Zupełnie nie radził sobie niedoszły nowy Kaiser, w popisach wtórował mu partner ze środka obrony, a swoje dorzucali też koledzy z pomocy. Postawę trzech zawodników, którzy mieli stanowić o sile drużyny w centralnej części boiska, czyli Kehla, Gündogana i Götzego, najlepiej podsumowuje średni procent ich celnych podań (71%!), wstydliwy nawet dla graczy polskiej ekstraklasy, a co dopiero piłkarzy mierzących w sukcesy w europejskich pucharach. W linii pomocy po raz pierwszy trener Klopp zdecydował się też postawić od początku na dwójkę Reus-Götze i, niestety, było to widać aż za dobrze. Jeszcze trochę czasu i potu na wspólnych treningach musi upłynąć nim współpraca tych zawodników zacznie się układać. Najlepszy gracz Bundesligi ubiegłego sezonu rozpoczął mecz na skrzydle, ale cały czas nie mógł znaleźć sobie na boisku. Próbował schodzić do środka, raczej nie trzymał się linii bocznej. Skutki braku przed sobą pracowitego Kevina Großkreutza odczuł też Marcel Schmelzer, który musiał ograniczać ofensywne wypady i za dwóch harować z tyłu. Holendrzy dość szybko zorientowali się w tej nowej dla obrońcy sytuacji i to jego stroną atakowali zdecydowanie częściej aniżeli polską na przeciwległym boku.
W całym meczu Borussia miała zaledwie jeden fragment, gdy jej gra wyglądała przyjemnie dla oka, a przewaga zarysowała się dość mocno i był to mniej więcej pierwszy kwadrans po przerwie. Jürgen Klopp musiał najwyraźniej w prostych, żołnierskich słowach wyrazić swoje niezadowolenie z postawy podopiecznych w pierwszej połowie, bo na drugą wybiegli jakby odmienieni. Ich gra nie opierała się już na bezproduktywnej wymianie podań w środku pola, a na szybkich, składnych kombinacjach dobrze znanych z boisk niemieckiej Bundesligi. W mgnieniu oka Dortmundczycy stwarzali kolejne okazje, ale brakowało wykończenia (skąd my to znamy...). Najlepszą szansę zmarnował Robert Lewandowski, który dobrze przyjął piłkę w polu karnym, położył dwóch rywali, jednak postanowił chyba zdobyć gola kolejki i futbolówka zamiast w okienku bramki Vermeera wylądowała na trybunach. Zwieńczeniem niezłej postawy Borussii na początku drugiej połowy był fatalnie przestrzelony rzut karny przez Matsa Hummelsa, po którym drużyna cofnęła się, a sytuacja na boisku niebezpiecznie zaczęła przypominać wydarzenia sprzed przerwy.
Gdyby mecz zakończył się w 86 minucie, mógłby zostać streszczony w zaledwie dwóch obrazkach: ratującego zespół od utraty bramki po kolejnym błędzie obrony Weidenfellera, który jednak po udanej interwencji zamiast wracać między słupki zaczyna tańczyć na linii pola karnego, oraz niewykorzystanej jedenastki. Taki obraz pokrywał się praktycznie całkowicie z Borussią z ubiegłorocznej edycji Ligi Mistrzów. Wtedy jednak życie napisało ostatnią wartą odnotowania scenę tego spotkania: Lewandowski doskonale opanował w szesnastce piłkę zgraną przez Piszczka, dobrze się zastawił, a chwili pewnie umieścił ją w siatce.
Inauguracja rozgrywek grupowych w wykonaniu BVB może budzić mieszane uczucia, bo jest niemal kalką występów sprzed roku: koszmarne błędy w defensywie, momentami zatrważająca nieporadność w ataku. Jednak główną różnicą okazał się rezultat końcowy. Bo po zaledwie jednym rozegranym spotkaniu Borussia zdążyła wyrównać liczbę zwycięstw z minionej edycji Ligi Mistrzów. Po meczu Klopp stwierdził, że "to było szczęśliwe, ale zasłużone zwycięstwo" i trudno się z nim nie zgodzić. Jednak jeśli jego zespół realnie myśli o awansie z grupy, to w kolejnych spotkaniach szczęściu będzie musiał zdecydowanie bardziej pomóc.
W całym meczu Borussia miała zaledwie jeden fragment, gdy jej gra wyglądała przyjemnie dla oka, a przewaga zarysowała się dość mocno i był to mniej więcej pierwszy kwadrans po przerwie. Jürgen Klopp musiał najwyraźniej w prostych, żołnierskich słowach wyrazić swoje niezadowolenie z postawy podopiecznych w pierwszej połowie, bo na drugą wybiegli jakby odmienieni. Ich gra nie opierała się już na bezproduktywnej wymianie podań w środku pola, a na szybkich, składnych kombinacjach dobrze znanych z boisk niemieckiej Bundesligi. W mgnieniu oka Dortmundczycy stwarzali kolejne okazje, ale brakowało wykończenia (skąd my to znamy...). Najlepszą szansę zmarnował Robert Lewandowski, który dobrze przyjął piłkę w polu karnym, położył dwóch rywali, jednak postanowił chyba zdobyć gola kolejki i futbolówka zamiast w okienku bramki Vermeera wylądowała na trybunach. Zwieńczeniem niezłej postawy Borussii na początku drugiej połowy był fatalnie przestrzelony rzut karny przez Matsa Hummelsa, po którym drużyna cofnęła się, a sytuacja na boisku niebezpiecznie zaczęła przypominać wydarzenia sprzed przerwy.
Gdyby mecz zakończył się w 86 minucie, mógłby zostać streszczony w zaledwie dwóch obrazkach: ratującego zespół od utraty bramki po kolejnym błędzie obrony Weidenfellera, który jednak po udanej interwencji zamiast wracać między słupki zaczyna tańczyć na linii pola karnego, oraz niewykorzystanej jedenastki. Taki obraz pokrywał się praktycznie całkowicie z Borussią z ubiegłorocznej edycji Ligi Mistrzów. Wtedy jednak życie napisało ostatnią wartą odnotowania scenę tego spotkania: Lewandowski doskonale opanował w szesnastce piłkę zgraną przez Piszczka, dobrze się zastawił, a chwili pewnie umieścił ją w siatce.
Inauguracja rozgrywek grupowych w wykonaniu BVB może budzić mieszane uczucia, bo jest niemal kalką występów sprzed roku: koszmarne błędy w defensywie, momentami zatrważająca nieporadność w ataku. Jednak główną różnicą okazał się rezultat końcowy. Bo po zaledwie jednym rozegranym spotkaniu Borussia zdążyła wyrównać liczbę zwycięstw z minionej edycji Ligi Mistrzów. Po meczu Klopp stwierdził, że "to było szczęśliwe, ale zasłużone zwycięstwo" i trudno się z nim nie zgodzić. Jednak jeśli jego zespół realnie myśli o awansie z grupy, to w kolejnych spotkaniach szczęściu będzie musiał zdecydowanie bardziej pomóc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz