środa, 16 stycznia 2013

...

Przez dobre kilka miesięcy odpychałem od siebie tę myśl, choć z biegiem czasu pojawiało się coraz więcej pasujących do siebie elementów, a początkowo nieco dziurawa układanka stopniowo zaczęła przypominać spójną całość. Od sekretnego spotkania pomiędzy zainteresowanymi podczas półfinałowego meczu ubiegłej edycji Ligi Mistrzów, przez wydawałoby się niezrozumiały rekordowy transfer w historii całej ligi, sprzeczne sygnały dotyczące przyszłości obecnego trenera, postulaty Sammera o germanizację zespołu i stawianie na wychowanków czy kolejne, tym razem już pośrednie spotkania na linii Guardiola-Bayern, aż do dzisiejszego ogłoszenia decyzji. Decyzji, która jak się okazuje przypieczętowana została już niemal miesiąc temu i cały czas pozostałaby tajna gdyby nie medialna burza wokół nowego miejsca pracy Katalończyka. Prasa dalej miałaby o czym pisać, a ja mógłbym spać spokojnie. Pep Guardiola od lata w Bayernie. I co dalej?

@omarmomani.blogspot.com

Dla niektórych nie będzie to żadnym zaskoczeniem, innych może za to zszokować: nie chciałem Guardioli w Bayernie. Potrafię docenić genialną pracę, jaką wykonał w Barcelonie. Pracę, której odzwierciedleniem jest nie tylko klubowa gablota wzbogacona o naście trofeów z czasów jego rządów, ale też i bezprecedensowy sposób gry i boiskowego myślenia, obecny dzisiaj już nie tylko w katalońskim zespole. Ale sukcesy Pepa są też jego przekleństwem. Angaż w małej ojczyźnie był dla niego pierwszym krokiem w karierze trenerskiej, a sukcesy osiągał nie dość, że w wyborowym towarzystwie, to jeszcze w specyficznym, do bólu hermetycznym środowisku. Dodając do tego niebywały szum wokół jego osoby i kolosalne oczekiwania, scenariusze jego dalszej przygody na ławce trenerskiej są dwa: stworzenie kolejnego walca, niszczącego wszystko na swojej drodze bądź upadek z konia niewyobrażalnych rozmiarów. A trzeba pamiętać, że w jego przypadku porażką okrzyknięte zostaną nawet wyniki, o których niektórzy mogliby wyłącznie pomarzyć.

Bayern to nie miejsce na tego typu eksperymenty. Wielu szuka porównania z Jürgenem Klinsmannem, którego braki w warsztacie obnażyły nie tylko wyniki podczas krótkiego i burzliwego romansu z Dumą Bawarii, ale i opinie jego podopiecznych, którzy na trenerskim przebierańcu nie zostawili suchej nitki. Z nieporozumieniem na tę skalę w przypadku Guardioli nie może być mowy. Ale nie widzę też możliwości funkcjonowania jego systemu w innym miejscu na Ziemi niż w Katalonii.

Mnie zresztą jego autorski pomysł na Barcelonę nie zachwycił. Oczywiście, w znaczeniu stricte wizualnym, bo wszystkie zebrane laury muszą budzić respekt. Nie imponuje mi tiki-taka, zupełnie nie trafiają do mnie miliony wymienianych między zawodnikami podań i niekończące się utrzymywanie przy piłce, zmuszające rywala do ciągłego przebywania czasami nie dalej niż na 20 metrze od własnej bramki. Po prostu taki futbol uważam za nieatrakcyjny. Jego namiastkę już można zaobserwować w postawie Bayernu. A ja jestem piłkarskim egoistą: lubię, gdy zespół, który oglądam zdecydowanie najczęściej, gra tak, jak mi się podoba. Dlatego zamiast dalszego brnięcia w ten las pod wodzą Guardioli, wolałbym zwrot w nieco innym kierunku z Jaochimem Löwem za sterami.

Boję się również sławetnej już fałszywej dziewiątki. Choć patrząc z boku na kadrę Bayernu może się wydawać, że ta dwójka pasuje do siebie jak wół do karety, po bardziej dokładnej ocenie sytuacji okazuje się, że wcale tak nie jest. Teoretycznie trójka środkowych napastników już latem może się zostać bowiem okrojona tylko do osoby Mario Gómeza. Z zespołem niemal na pewno pożegna się Claudio Pizarro, a jeśli Mario Mandžukić wiosną znowu ugnie się pod presją głównego konkurenta do gry, może szybciej niż ktokolwiek by się spodziewał wylądować na półce transferowych pomyłek, gdzieś między Hashemianem a Petersenem. A wtedy do dyspozycji pozostaną Gómez oraz... Thomas Müller, czyli idealny kandydat na przejęcie schedy po Messim w schemacie Guardioli. A wokół niego cała masa skrzydłowych: Robben, Ribéry i Shaqiri, a może też i wracający z wypożyczenia diabelnie utalentowany Mitchell Weiser.

Już na wejściu nowy szkoleniowiec dostanie od mnie czystą kartkę, mimo mojej uprzedniej niechęci do jego kandydatury. Jeśli dodatkowo nie będzie chciał przekłuwać Bayern barcelońskimi schematami, może szybko zaskarbić sobie moją sympatię. Od zawsze domagam się germanizacji zespołu i oparcia go na wychowankach (w ramach rozsądku oczywiście), a Guardiola jest trenerem, który nie boi się stawiać na młodych. I chociaż niezwykle prężnie działająca szkółka ma format zupełnie inny niż La Masia, nie tylko w sensie skali i jakości produkcji, to warto w niej szukać uzupełnień składu, a może i wzmocnień. Przykładów pereł wyłowionych z klubowej akademii jest co najmniej kilka, a do bram seniorskiej kadry już pukają kolejne talenty, jak chociażby Pierre-Emile Højbjerg, czyli 17-letni pomocnik, którego opiekun drużyny rezerw, Mehmet Scholl, już wypycha do pierwszego zespołu.

Do zmiany warty na ławce trenerskiej jeszcze pół roku i zastanawiam się, jak ten czas spożytkuje Katalończyk. Na pewno w jego harmonogramie znajdzie się nauka języka, o ile jeszcze go nie zna. A jeśli nie zna, to do lata powinien już znać, bo ponoć zdolności lingwistyczne posiada nadzwyczajne. Co dalej? Przeprowadzka do Monachium, oswajanie się z kulturą, podglądanie treningów i zachowań piłkarzy, rozmyślanie nad taktyką, doglądanie pracy młodzieży czy dalsze używanie życia wolnego od zobowiązań zawodowych?

No właśnie, do przybycia Guardioli jeszcze pół roku, tymczasem ja od kilku godzin nie mogę na dobre zebrać myśli i jestem cały roztrzęsiony, choć znajduję się kilkaset kilometrów od centrum wydarzeń. Co musi być w takim razie w głowach piłkarzy? Oby decyzja zarządu o tak wczesnym podaniu tej informacji do wiadomości publicznej nie odbiła się klubowi czkawką. Bo wiosną zdecydowanie jest o co grać. A przecież początek rundy rewanżowej już w sobotę.

Powodzenia, Pep. Oby to był owocny czas i dla Ciebie, i dla Bayernu. I obym nie musiał krzywić się podczas każdego meczu. Chyba mogę sobie pozwolić na tę osobistą prośbę, w końcu jestem piłkarskim egoistą.

niedziela, 13 stycznia 2013

W roli głównej: samobój

Na pewno nie byłem jedynym, który oglądając wczorajsze spotkanie na Britannia Stadium przecierał oczy ze zdumienia. Koszmar. Piekło. Dramat. Żadne z tych określeń nie ma odpowiedniej mocy, by opisać boiskowe losy Jonathana Waltersa. Zawodnika, który po dwóch  uprzednio wbitych samobójach chciał pokazać nerwy ze stali i choćby częściowo zmazać plamę upiornego popołudnia, a ostatecznie się zwyczajnie pogrążył, zaliczając prawdopodobnie najgorszy statystycznie indywidualny występ w piłce na tym poziomie. Teraz stalowe będzie musiał mieć zakończenie pleców, bo w internecie jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne żarty na temat jego osobistej tragedii. Katastrofa Waltersa okazała się jednak inspirująca nie tylko dla sieciowych dowcipnisiów. Witajcie w zapewne najbardziej ambiwalentnym zakątku całego futbolu, nie tylko niemieckiej ekstraklasy. W roli głównej, a jakże, bramka samobójcza.

@www.welt.de

Gdy myślimy o swojakach w Bundeslidze, do głowy może przyjść tylko jedno nazwisko: Nikolče Noveski. Podobnie jest też w sytuacji odwrotnej, bo Macedończykowi już nigdy nie uda się uciec od swoich strzeleckich wybryków pod własną bramką. Prawdziwy król samobójów w niemieckiej elicie. Człowiek, do którego należą wszystkie możliwe rekordy jeśli chodzi o pakowanie piłki nie do tej siatki, co trzeba. Po prostu człowiek-samobój. Dwa swojaki w pojedynczym meczu: zgadza się, najszybciej ustrzelony duet: tak jest, trafienia w obu rundach przeciwko temu samemu rywalowi: aha, wreszcie najwięcej bramek samobójczych w historii Bundesligi: naturalnie. Niektóre z tych osiągnięć kapitan Moguncji dzieli co prawda z innymi pechowcami, jak choćby rekord całych rozgrywek, ale wkrótce Macedończyk może samodzielnie dzierżyć palmę pierwszeństwa i w tej kategorii: Manfred Kaltz skończył bowiem zawodowo kopać piłkę ponad 20 lat temu, a Noveski, nomen omen, w tym sezonie do własnej siatki jeszcze nie trafił.

O ile patrząc na przebieg kariery stopera samotne liderowanie w tej kwestii wydaje się niestety nieuniknione, tak trudno uwierzyć, by ktokolwiek zdołał pokonać własnego bramkarza co najmniej trzy razy w pojedynczym meczu. Dwukrotnie tej sztuki w historii rozgrywek dokonało jeszcze pięciu innych piłkarzy: Dieter Pulter (1. FC Kaiserslautern, 1963), Gerd Zimmermann (Fortuna Kolonia, 1973), Per Røntved (Werder Brema, 1976), Dieter Bast (VfL Bochum, 1980) i Karim Haggui (Hanower 96, 2009). Ale żaden z nich tak szybko jak Macedończyk: 19 listopada 2005 roku w derbach przeciwko Eintrachtowi Frankfurt niektórzy kibice nie zdążyli jeszcze wygodnie się rozsiąść, a zawodnik Moguncji już załadował dwa samobóje, w 3. i 6. minucie spotkania, w ciągu zaledwie 132 sekund. To był w ogóle kosmiczny mecz: kilkadziesiąt minut później Noveski skierował piłkę już do właściwej bramki, w międzyczasie zarobił żółtko, a na sekundy przed końcem gospodarze zdołali wyrównać za sprawą Rumana. Co ciekawe, jesienią minionego roku zdobywając zwycięskiego gola przeciwko Fortunie stoper wreszcie przechylił bramkową szalę na plus: w 190. grze w Bundeslidze uzyskał siódme trafienie przy sześciu piłkach posłanych do własnej siatki. "To było jasne, że ten temat teraz wróci", odburknął tylko reporterowi, który po meczu zagaił go o wstydliwe rekordy.

Mogłoby się wydawać, że wszystko, co w Bundeslidze związane ze swojakami, dotyczy Noveskiego, ale piłkę do bramki pakowali też inni piłkarze, nawet ci najwięksi. Nawet tak wielcy jak Franz Beckenbauer. Rok 1975 Kaiser zaczął od samobójów w dwóch kolejnych ligowych potyczkach. Jak po latach wspominały legendy Bayernu, podczas odprawy przed następnym meczem, gdy Dettmar Cramer omawiał szczegóły taktyczne i rozpisywał krycie indywidualne, Sepp Maier wypalił: "A kto kryje dzisiaj Franza?". Nie każdemu było jednak do śmiechu po takiej serii. Chorwat Vlado Kasalo znalazł się na celowniku policji po tym, jak w dwóch kolejkach z rzędu jego gole samobójcze przesądzały o porażkach Norymbergi. Stoper był stałym bywalcem bawarskich kasyn, więc podejrzewano jego związek z organizacjami ustawiającymi mecze. Mimo że Kasali nic nie zostało udowodnione, sędzia do udziału w nielegalnym procederze dorzucił jazdę bez prawa jazdy, DFB zabrało licencję i sezon 1991/92 Chorwat zamiast na boisku spędził za kratami. Równie opłakane skutki, choć dla zespołu a nie indywidua, miał swojak Michaela Ballacka w ostatniej rundzie gier sezonu 1999/2000. W meczu, w którym Aptekarze do zgarnięcia pierwszego w historii klubu tytułu potrzebowali zaledwie remisu, przyszła gwiazda Bayernu Monachium otworzyła wynik spotkania pakując piłkę do własnej bramki. Po przerwie Matysek skapitulował po raz drugi i Srebrna Patera zamiast do Leverkusen pojechała do Bawarii.

Nie każdy samobój prowadził jednak do tak gorzkiego finału. Na przykład kuriozalny strzał Helmuta Winklhofera został jako pierwszy w historii i jeden z dwu w ogóle wybrany golem miesiąca programu Sportschau, prowadzącego takowy plebiscyt od przeszło 40 lat. Zdarzenie miało miejsce na otwarcie sezonu 1985/86, a dla Winklhofera był to jednocześnie pierwszy mecz w barwach Bayernu po trzyletnim pobycie w Leverkusen. To pechowe uderzenie jako jedyne w tamtym meczu znalazło drogę do siatki i podopieczni Hitzfeld na dzień dobry przegrali z Uerdingen. Znacznie szersza publiczność, a w szczególności pasjonaci filmików z serii piłkarskie jaja, kojarzy za to dziwaczne trafienie legendarnego Tomislava Piplicy, bramkarza znanego głównie za sprawą niekonwencjonalnego stylu (nie)bronienia. Mimo usilnych starań Radosława Kałużnego i reszty ferajny z Chociebuża, rażące słońce do spółki z bośniackim golkiperem podarowało wtedy punkcik przyjezdnym z Mönchengladbach.

Na koniec creme de la creme wśród bundesligowych losów samobója, czyli mecz na Borussia-Park sprzed czterech sezonów, kiedy to Źrebaków w zdobywaniu bramek znowu wyręczyli przeciwnicy. Samo spotkanie zakończyło się wynikiem 5:3, a goście z Hanoweru aż trzykrotnie słali piłkę do siatki obok Floriana Fromlowitza, co na boiskach Bundesligi zdarzyło się po raz pierwszy od początku jej powstania. Dwa razy własnego bramkarza zaskoczył wspomniany już wcześniej Karim Haggui, raz Constant Djakpa. Co ciekawe, wszystkie trzy gole padły po uderzeniach zza pola karnego. To po prostu trzeba zobaczyć (dla niecierpliwych: raz, dwa i trzy, ale naprawdę warto obejrzeć cały skrót).

Można by tak wymieniać w nieskończoność, w końcu w ciągu niemal 50 lat istnienia Bundesligi padło już 893 swojaków, co daje średnio 18 bramek na sezon. W obecnych rozgrywkach jak na razie widzieliśmy tylko siedem goli samobójczych. Nie ma co jednak narzekać, przecież to nieodłączny element futbolu i wiosną zawodnicy znów będą strzelać nie do tej bramki, co trzeba. To pewne jak w banku. Albo jak kolejne samobóje Nikolče Noveskiego.

środa, 9 stycznia 2013

Klątwa Jürgena Kloppa

Pochodzący ze Stuttgartu były obrońca to trenerski fenomen ostatnich lat nie tylko w Niemczech. Z sukcesami zaczynał przygodę szkoleniową w prowincjonalnej Moguncji, skąd odpalił w świat poważnej piłki, a dokładnie do Dortmundu, gdzie miał przywrócić wcale nie tak dawny blask zakurzonej i pogrążonej w finansowych tarapatach miejscowej Borussii. Udało mu się to szybciej niż ktokolwiek mógł przypuszczać, błyskawicznie bowiem strącił z tronu krajowego monopolistę, stając się jednocześnie największym postrachem Bayernu na niemieckim podwórku od dziesięcioleci. Kloppa na szczyt doprowadziła nie tylko wiedza taktyczna, ale też i ponadprzeciętne zdolności przywódcze. W jego trenerskim słowniku drużyna zawsze znajdowała się wyżej niż indywidualność. I ktokolwiek odważył się złamać tę zasadę, był od razu sprowadzany do pionu: albo przez samego szkoleniowca, albo przez brutalną, pozadortmudzką rzeczywistość.

@www.bild.de

Jako pierwszy na swojej piłkarskiej pazerności sparzył się Nuri Şahin. Niegdyś genialny nastolatek, a później filar mistrzowskiej Borussii i najlepszy zawodnik całej Bundesligi ruszył spełniać futbolowe marzenia pod skrzydła José Mourinho. Ale madrycka codzienność w żadnym stopniu nie przypominała kolorowych bajek szeptanych do ucha Turka podczas negocjacji transferowych: pierwszą po wyjeździe jesień Şahin spędził w gabinetach lekarskich, a wiosną bezskutecznie bił głową w mur jedenastki Królewskich. I nawet tytuł mistrzowski nie osłodził gorzkiego losu pomocnika, który w białym kostiumie na murawie pojawiał od wielkiego dzwonu. Szansą miało być wypożyczenie do Liverpoolu, ale i miasto Beatlesów nie okazało się dla niego gościnne. Na Anfield wraz z kolejnymi słabymi występami zjeżdżał coraz niżej w hierarchii Brendana Rodgersa, aż ponownie przepadł w czeluści ławki rezerwowych. W wyjściu na prostą na pewno nie pomogły Turkowi kłótnie i przepychanki z klubowym trenerem. I choć Şahin spędził w Anglii dopiero połowę z zakładanego rocznego wypożyczenia, wydaje się, że ziemia liverpoolska jest już dla niego spalona.

Angielskie realia równie szorstko przywitały kolejny z dortmundzkich diamentów, jednego z głównych architektów ubiegłorocznego dubletu, czyli Shinjiego Kagawę. Czarodziej z Kraju Kwitnącej Wiśni przygodę z Manchesterem zaakcentował koncertem za Wielką Wodą, ale i w jego przypadku kontuzja stanęła na drodze do serc kibiców Czerwonych Diabłów. O premierowym półroczu na Wyspach Japończyk chciałby jak najszybciej zapomnieć: kolejne urazy przeplatał bowiem z nieprzekonującymi występami. Wiosną powinien już na dobre zacząć podbój Premier League, ale na razie to jedno z największych rozczarowań transferowych w piłkarskiej Anglii. Jednak wobec kapitalnej dyspozycji podebranego z Arsenalu Robina van Persiego i przewodzenia ligowej tabeli, sympatycy z Old Trafford z pewnością są w stanie przymknąć oko na falstart Kagawy w nowych barwach. Oczywiście o ile po powrocie do formy Japończyk nawiąże do popisów z Bundesligi.

Żadnemu z niegdysiejszych dortmundzkich reżyserów Klopp nie robił problemów przy transferze. Gdy czołowi gracze Borussii sygnalizowali chęć odejścia, szkoleniowiec zamiast rzucać im kłody pod nogi, starał się raczej dziękować za wspólnie spędzony czas i wyrażał pełną akceptację dla wyborów piłkarzy. Rozumiał futbolowe pragnienia Turka, rozumiał też specyfikę kraju Kagawy, gdzie, jak sam wspominał, "Bundesliga nic nie znaczy, liczy się tylko Premier League". Doskonale zdawał sobie sprawę, że decyzja o opuszczeniu Dortmundu nie jest łatwa i gdy ktoś takową już podejmuje, to jego działanie musi być przemyślane i w pełni świadome. Sam zresztą nad żadnym rozstaniem nie załamywał rąk: kiedy żegnał Şahina, na oku miał już jego następcę w osobie İlkaya Gündoğana, a lukę po ewentualnym odejściu filigranowego Japończyka zapełnił zawczasu, bo już zimą przedwczesną umowę parafował wychowanek klubu z Signal Iduna Park, Marco Reus.

Oba przykłady skłaniają do przewrotnej, acz wcale nie odrealnionej refleksji: czy zawodnicy grający u Kloppa nie stają się przypadkiem zakładnikami jego taktyki? Gra Borussii jest specyficzna, ale, jak pokazuje historia, również i bardzo skuteczna. Zaczęło się od regularnego nękania Bayernu na wszelkich możliwych frontach, niedawno do kolekcji skalpów ekipa z Zagłębia Ruhry dorzuciła kolejne: mistrzów Holandii, Hiszpanii i Anglii. Zresztą problem funkcjonowania tylko w tej określonej taktyce może dotyczyć również i polskiej cząstki Żółto-Czarnych, która w reprezentacyjnych barwach w niczym nie przypomina automatów z piłki klubowej. Winę regularnie zrzuca się na karb motywacji zawodników, a może po prostu problem leży gdzie indziej? W każdym razie główne tryby maszyny opuszczają pokład na własną odpowiedzialność. Jak na razie klątwa Kloppa działa, a dortmundzka karawana cały czas jedzie dalej.

***

Już od ponad roku niemieckie media regularnie wpychają Nuriego Şahina z powrotem do Dortmundu, mimo ciągłych dementi ze strony Kloppa ("Ludzie powinni przestać bujać w obłokach, to nonsens") bądź Zorca ("To zabawne, co się domniema w Anglii"). Ale takie rozwiązanie nie ma racji bytu nie tylko z tego powodu. Przede wszystkim obecna Borussia to już inna drużyna niż ta za czasów dowództwa Turka. A po wtóre środek pomocy to akurat ostatnia pozycja, która w Dortmundzie wymaga wzmocnienia (o ile w ogóle możemy mówić o jakimkolwiek wzmocnieniu w przypadku gracza, będącego poza futbolem przez bite półtora roku): na dwóch miejscach Klopp musi pomieścić Svena Bendera, Sebastiana Kehla i İlkaya Gündoğana, a przecież do jedenastki przepycha się jeszcze Moritz Leitner. Wydaje się, że w Dortmundzie mają do Turka ogromny sentyment, ale emocje nie mogą przesłaniać logiki: w takiej konfiguracji tylko znajdujący się na zakręcie swojej kariery Şahin może zyskać.

Zupełnie innego zdania jest Bild, który już sprzedał Lewandowskiego, a Kloppa postanowił wyręczyć w tworzeniu nowej formacji. Koncepcja, oczywiście, w stylu iście barcelońskim.


niedziela, 6 stycznia 2013

BuLi moim okiem: momenty jesieni 2012

Przerwa zimowa to czas podsumowań. Pisałem już o jesiennych zwycięzcach, pisałem też o nieudacznikach minionej rundy. Teraz czas na ciekawostki oraz wybrane statystyki z pierwszego półrocza rozgrywek, czyli krótko mówiąc wszystkie wydarzenia, które utkwiły mi w pamięci. Będzie to też prawdopodobnie ostatni tekst w formie podsumowania na półmetku obecnego sezonu. Dookoła sporo się dzieje, więc czas najwyższy wrócić do bundesligowej rzeczywistości. Ale na razie skupmy się po prostu na najciekawszych momentach jesieni 2012 na niemieckich salonach.

@www.kickwelt.de

Festiwal rzutów wolnych W poprzednim sezonie na tym etapie rozgrywek piłkarze Bundesligi tylko siedem razy zdołali umieścić piłkę w siatce bezpośrednio z rzutów wolnych, a w całych rozgrywkach doczłapali się ledwie do 14 skutecznych prób. W obecnym sezonie ta statystyka wygląda znacznie lepiej, bo już na półmetku zeszłoroczny wynik został prawie wyrównany: drogę do siatki znalazło 13 strzałów z wolnych. Najczęściej, po dwa razy, trafiali Marco Reus oraz...

Arangol Wenezuelczyk ma ogromną lekkość w zdobywaniu pięknych bramek. Futbolówkę w siatce umieszcza co prawda od święta, ale gdy już to robi, ręce same składają się do oklasków. Jesienią nic się nie zmieniło. Skrzydłowy pokonał bramkarzy rywali pięć razy, a każde kolejne trafienie było piękniejsze od poprzedniego, z golem absolutnie niesamowitym na zakończenie rundy. Zresztą co ja będę się rozpisywał: popatrzcie sami...

To nie jest liga dla starych ludzi Już nie tylko niemiecka kadra stanowi gromadę młokosów. Bundesliga to obecnie rozgrywki ze zdecydowanie najniższą średnią wieku wśród czołowych lig europejskich. Co ciekawe, gdy weźmiemy pod uwagę tylko drużyny z czuba tabeli bądź te grające w pucharach, różnica jeszcze się zwiększa.

Idzie młodzieżowe A proporcjonalnie do zalewu ligi przez młodych, na niemieckich salonach stale przybywa trenerów z przeszłością w piłce juniorskiej. Obecnie aż połowa (!) pracujących w Bundeslidze szkoleniowców zaczynała od pracy z młodzieżą.

Super-rezerwowy Po drugiej kolejce w czubie klasyfikacji strzelców znajdował się Martin Lanig, choć na boisku przebywał w sumie jedynie 17 minut. Na inaugurację zapewnił zwycięstwo z Bayerem, a tydzień później dokończył dzieła zniszczenia w Hoffenheim. Do końca rundy nie trafił już ani razu.

Kolejka kelnerów A propos drugiej kolejki: to była przedziwna seria gier. Czterech zawodników, 11 asyst, dwa gole. Sam miałem ogromny problem, by rozstrzygnąć, kto okazał się wówczas najlepszy.

Liga spolaryzowana czy jednak wyrównana? Przepaść między liderem a zespołem z drugiego stopnia podium miała być historyczna, ale Bayern wykoleił się na ostatniej prostej. Historyczne wydają się natomiast lata świetlne dzielące dno tabeli i ostatnią bezpieczną lokatę. Fürth i Augsburg mają razem (!) mniej punktów niż znajdujący się zaraz nad kreską Wolfsburg. Z drugiej strony odległość między Wilkami a trzecią po jesieni Borussią Dortmund to tylko 11 punktów i aż 11 miejsc w tabeli.

Defensywne monstrum Mówiąc, że obrona Bayernu była w minionej rundzie bardzo dobra, to jakby nie powiedzieć nic. Bawarczycy stracili tylko siedem bramek, a Manuel Neuer zaledwie raz wyciągał piłkę z siatki dwukrotnie w ciągu 90 minut. Co ciekawe, na obcym terenie skapitulował jedynie raz (!), za to sześciokrotnie na Allianz Arenie.

Twierdza szalonych golkiperów A na własnym obiekcie Duma Bawarii traciła częściej nie tylko gole, ale i punkty. Wszystkie w przedziwnych okolicznościach. W meczu przeciwko Bayerowi nie dość, że drogę do bramki Neuera w bilardowy sposób znalazły niecelne strzały Aptekarzy, to po drugiej stronie boiska znakomicie spisywał się Leno. A gdy Bayern remisował z obiema Borussiami, cudów między słupkami dokonywali Weidenfeller i ter Stegen. Wszyscy bramkarze zostali oczywiście wybrani graczami spotkania, a występy w Monachium były ich najlepszymi w całej rundzie.

Komentatorska klapa Lata świetności Bundesligi w Polsacie Sport z komentarzem Romana Kołtonia już nie wrócą, ale obecnie niemiecka ekstraklasa podawana jest polskim kibicom z reguły w formie wręcz nie do przyjęcia. Komentatorzy popełniają błędy rzeczowe, mylą fakty i zawodników, a wymowa nazwisk piłkarzy woła często o pomstę do nieba, czyli generalnie brakuje im wszystkiego,  czego oczekuję od osoby siedzącej za mikrofonem. Krótko mówiąc: nie jest dobrze. A prośby o poprawę w tym polu to chyba wciąż tylko mrzonki.

BuLi Austriakami stoi Przybysze zza południowej granicy stanowili jesienią najliczniejszą kolonię na niemieckich boiskach (19 zawodników). Co ciekawe, we wrześniowym meczu w ramach eliminacji do brazylijskiego mundialu trener austriackiej kadry, Marcel Koller, w przeszłości związany, a jakże, z Bundesligą, posłał w bój aż ośmiu rodaków na co dzień kopiących w Niemczech. Wyrównał tym samym liczbę bundesligowców w jedenastce Löwa i jednocześnie ustanowił krajowy rekord.

Susza wśród napastników Zawodnicy pierwszej linii zdobyli jesienią tylko 38% wszystkich goli (167 z 444), co stanowi najgorszy wynik w historii. Przyczyn jest wiele: wciąż rosnąca popularność formacji z jednym napastnikiem, uraz Gómeza czy hibernacja Huntelaara, ale też i, niestety, marna jakość bundesligowych snajperów, szczególnie tych doświadczonych i branych z odzysku.

... oraz pustynie w Fürth i Fryburgu Sześciu strzelców czerwonej latarni ligi wkulało w sumie jedną bramkę, tyle samo co czterech bombardierów z Mage Solar Stadion. Nie lepiej sytuacja wyglądała we Frankfurcie, choć tutaj miejscowe armaty (dwa gole) wyręczał grający za ich plecami Alex Meier.

Kwitnie wiśnia w Bundeslidze Jedna z lepszym skutkiem, inna z gorszym. Japończycy już teraz stanowią siódmą ilościowo nację napływową na niemieckich salonach, a w rundzie rewanżowej ich liczba jeszcze wzrośnie. Fortunę właśnie wzmocnił filigranowy pomocnik Genki Ōmae, a kilku innych samurajów znajduje się na listach życzeń menedżerów klubów Bundesligi.

Antytalizman Hoffenheim z Timem Wiese w składzie rozpoczęło sezon od fatalnej serii czterech kolejnych porażek, w tym haniebnego lania w Pucharze Niemiec od czwartoligowca. Wystarczyło by za chwilę golkipera zabrakło między słupkami z powodu kontuzji, a Wieśniaki uzbierały przyzwoite siedem oczek w czterech spotkaniach, co stanowi zresztą ponad połowę jesiennego dorobku punktowego ekipy z Sinsheim.

Tytani Wśród 402 piłkarzy, którzy zagrali jesienią w Bundeslidze, 15 nawet na chwilę nie opuściło murawy. Większość (9) stanowią oczywiście bramkarze, na liście znajdziemy też obrońców a nawet pomocnika. Takim osiągnięciem może się również pochwalić niedoszły ławkowicz monachijskiego Bayernu, czyli Dante.

Siła presji Gdy jego największy konkurent do gry zwiedzał gabinety lekarskie, Mario Mandžukić ładował jak na zawołanie, niemal z cotygodniową regularnością. Odkąd Gómez wrócił do zdrowia, Chorwat nie tylko nie trafił do siatki ni razu, ale zaczął też prezentować się znacznie gorzej. Wyraźnie było po nim widać presję związaną z powrotem do gry reprezentanta Niemiec. A i sam Gómez nie za bardzo pomógł koledze strzelając gola w swoim pierwszym występie. Dodajmy: niecałą minutę po wejściu na boisko.

Stark Nazwisko doskonale oddało postawę sędziego w konfrontacji na Signal Iduna Park. Arbiter był silny. Ale jego decyzje niestety fatalne. Trzy wielbłądy w jednej akcji, do tego cały szereg innych pomyłek. Nie przypominam sobie podobnej sytuacji nie tylko z boisk Bundesligi, ale też i aren piłkarskich w jakimkolwiek innym kraju.


A na koniec jeszcze runda jesienna w liczbach (źródło: PowerTableSports.com/@PowerTableSports).



sobota, 5 stycznia 2013

BuLi moim okiem: najgorsi jesienią 2012

Jest takie ładne powiedzenie: "najpierw obowiązki, później przyjemności". Niestety, wrodzone lenistwo sprawiło, że mimo tej zasady dzwoniącej mi gdzieś z tyłu głowy, kolejność znowu została odwrócona. Lekko, łatwo i przyjemnie już było, teraz pora na drogę przez mękę. Miejmy to już za sobą.


Blisko jedenastki (kolejność nieprzypadkowa): Aristide Bancé, Andrij Woronin, Olivier Occéan, Marcus Berg, Gōtoku Sakai, Renato Augusto, Gerald Asamaoh.


Błazen rundy: Tim Wiese Zaczynamy z przytupem. Bardzo oględnie mówiąc, jesień w wykonaniu ex-golkipera Werderu nie było najlepsza. O ile w Bremie zdarzało mu się walnąć przyrosia czy innego pawełka, tak w Hoffenheim zdarzało mu się cokolwiek obronić. Po prostu koszmar. W międzyczasie jeszcze dwie całkiem poważne kontuzje i summa summarum tylko osiem meczów na koncie. Miała być walka o Ligę Mistrzów, będzie walka o utrzymanie. Absolutny creme de la creme wśród bundesligowych nieudaczników minionej jesieni.

Marvin Compper Szef zdecydowanie najgorszej defensywy rundy (41). Ba, w ostatniej dekadzie tylko dwa zespoły straciły więcej goli na półmetku rozgrywek. Wzorowo dogadywał się z Timem Wiese, a później też i młodym Koenem Casteelsem: gdy stoper sam czegoś nie zawalił, mógł zawsze liczyć na bramkarza. Taka forma współpraca nie przypadła niestety do gustu Andreasowi Müllerowi, który intensywnie rozgląda się już za potencjalnymi wzmocnieniami na środek obrony.

Michael Mancienne Jedna z największych pomyłek na boiskach Bundesligi ostatnich lat. Niegdyś wielki angielski talent, który do Hamburga został sprowadzony z resztą londyńskiego narybku przez Franka Arnesena. Od tego czasu regularnie kopie się po czole na niemieckich boiskach przy całkowitej aprobacie najpierw Oenninga, a później Finka. I kiedy ja zachodzę w głowę, jak to w ogóle możliwe, by tak słaby piłkarz weekend w weekend występował w Bundeslidze, sztab Roya Hodgsona zastanawia się nad powołaniem go do reprezentacji... Mancienne to zresztą tylko ułamek nieudanego eksperymentu Arsnesena: Bruma cieniuje nie mniej niż angielski stoper, Rajković bardziej niż w lidze walczy na treningach, a Sala przepadł po golu wbitym Bayernowi. Jedynie Gökhan Töre przyniósł klubowi wymierne korzyści, co prawda nie sportowe a finansowe: latem rosyjski Rubin zapłacił za niego kilka milionów euro.

Joël Matip Postawa Kameruńczyka już od jakiegoś czasu może przyprawiać kibiców Schalke o szybsze bicie serca. Zadziwiająco często gubiący pozycję, mimo warunków fizycznych niepewny w powietrzu. Światełkiem w tunelu wydawał się transfer Jana Kirchhoffa, ale młodego stopera z Moguncji zdołał przekabacić Matthias Sammer. A wobec poważnego urazu Papadopoulosa oznacza to mniej więcej tyle, że początek rundy rewanżowej Königsblauen, ku rozpaczy swoich sympatyków, rozpoczną znów z Matipem w jedenastce.

Daniel Williams Od półtora sezonu przebiera się za piłkarza w Hoffenheim. Początkowo rzucany z pozycji na pozycję, ostatecznie skorzystał na kontuzji Weisa i jesienią na dobre zakotwiczył w centrum pomocy obok Sebastiana Rudego. Jego gra co tydzień przyprawiała o zgrzytanie zębów, a słabiutko prezentował się nawet na tle wcale niebłyszczącego w minionej rundzie partnera ze środka. Szczęście jednak dalej mu sprzyja: byłego zawodnika Stuttgartu czeka dłuższa pauza i nawet mimo zapowiadanych przez Müllera wzmocnień w pomocy Williamsowi psim swędem powinno udać się utrzymać miejsce w składzie.

Granit Xhaka Jeden z dwu kosowskich diamentów wyjętych latem z Bazylei do Bundesligi. O ile jednak Xherdan Shaqiri bez problemów wpasował się w nowe realia, tak Xhaka wygląda jak na razie na całkowicie zagubionego. Miał błyszczeć, a był zwyczajnie bezbarwny, zresztą jak niemal cała ekipa Źrebaków w erze post-Reusowej. Nakryty czapką przez Nordveidta, w połowie rundy wygryziony z jedenastki przez Marxa. W rundzie rewanżowej powinien już na poważnie zacząć grać w piłkę.

Andreas Ottl Gdy wydawało mi się, że gorzej być nie może, zeszłoroczny spadkowicz z Herthą udowodnił, że jednak może. Kiedyś zapowiadał się na solidnego kopacza, jednak dwie jaskółki (jedna w postaci koncertu na San Siro z Interem, druga to cudowny gol na Weserstadion) wiosny nie uczyniły. Teraz szykuje się drugi kolejny zjazd z ligi. Chyba czas najwyższy przestać się łudzić i przerzucić się na coś innego. Inni byli Bawarczycy, Tobias Rau i Timo Heinze, dali dobry przykład.

Eljero Elia Zdecydowanie więcej oczekiwałem po powrocie Holendra w bundesligowe strony (choć po zaledwie kilku przebłyskach w Hamburgu oraz włoskiej stagnacji pewno nie powinienem był tego robić). W porównaniu do filarów ofensywy Werderu zupełnie nieprzydatny. Najczęściej zmieniany zawodnik całej ligi. Nawet tych charakterystycznych dryblingów, efektownych acz zupełnie zbędnych, było jak na lekarstwo. Dla Holendra nie ma już chyba żadnego ratunku.

Vieirinha Jeden z koronnych przykładów transferowej ślepoty i hurtowych zakupów Magatha. Fatalny roczny epizod na boiskach Bundesligi w wykonaniu Portugalczyka. Według niemieckich mediów całkowicie bezproduktywny skrzydłowy jest o krok od powrotu do Grecji. Jeśli faktycznie wyjedzie, fani Wilków na pewno nie będą za nim płakać.

Eren Derdiyok Idealne podsumowanie całego zespołu Wieśniaków: kupa pieniędzy, spore oczekiwania i kompletna klapa (zresztą dopiero zauważyłem, że swoistą oś rozpaczy mojej jedenastki tworzą właśnie gracze z Rhein-Neckar-Arena). W ciągu premierowej rundy w Hoffenheim strzelił zaledwie jedną bramkę, w całym roku kalendarzowym tylko pięć, tyle że aż trzy razy przywalił Niemcom w majowym sparingu. Po serii tragicznych występów odstawiony na boczny tor przez Babbela, a późniejsze przywrócenie go do jedenastki przez Franka Kramera dało równie opłakane skutki.

Edú Prawdziwy diament w koronie najgorszego ataku ligi. Jesienią strzelił tylko jednego gola, co i tak stanowi całość bramkowego dorobku napastników ekipy Büskensa. Tyle że jego kompani z ataku to bundesligowe żółtodzioby oraz emeryt, a Brazylijczyk miał stanowić realnie wzmocnienie siły rażenia aktualnej czerwonej latarni ligi. Typowy przykład chałturnika na niemieckich boiskach, który raz za razem dobitnie udowadnia, że do piłki na poziomie Bundesligi się zwyczajnie nie nadaje, a jednak wciąż nie wypada z karuzeli. Po powrocie go Gelsenkirchen nie wróżę mu nawet miejsca na ławce.

Hochsztapler rundy: Felix Magath Niegdysiejszy czarodziej chyba ostatecznie stracił całą swą moc. Największy upadek tej rundy, choć patrząc na ruchy Magatha w ostatnim czasie, był on po prostu nieunikniony. Masowe transfery, horrendalne sumy, niekończąca się rotacja i rzucanie piłkarzami po pozycjach czy w końcu brak jakiegokolwiek pomysłu. Kompleksowa wizja prowadzenia klubu, mimo początkowych sukcesów, zdecydowanie się wyczerpała. Pytanie: co dalej? Popularny Quälix większość zespołów z czołówki Bundesligi już zwiedził, czyżby nadszedł czas na rzut oka w dolne rejony tabeli?

sobota, 29 grudnia 2012

BuLi moim okiem: najlepsi jesienią 2012

Przerwa między rundami BuLi to chwilowy oddech od cotygodniowych wizyt na niemieckich stadionach (bo o całkowitym odcięciu od oglądania piłki nie może być, rzecz jasna, mowy: zimą, gdy piłkarskie Niemcy śpią, rozpędza się futbol wyspiarski, a latem klubową posuchę wynagradzają rozgrywki międzynarodowe) i przeniesienie się w świat doniesień transferowych oraz wszelkiego rodzaju podsumowań. Miejsce tych pierwszych znajduje się na szybszych dobrodziejstwach rozwoju technologicznego, na drugich mogę się skupić na blogu. Na dobry początek zawodnicy, których oglądanie jesienią sprawiało mi największą przyjemność.


Blisko jedenastki (kolejność nieprzypadkowa): Toni Kroos, Pirmin Schwegler, Kevin Trapp, Jakub Błaszczykowski, Lars Bender, Daniel Carvajal, Gonzalo Castro, Takashi Inui, Timm Klose, Robert Lewandowski, Bastian Oczipka.


René Adler Były golkiper Aspirynek zaliczył wielki powrót między słupki po straconych poprzednich rozgrywkach, gdy najpierw pauzował z powodu ciężkiej kontuzji, a po odzyskaniu pełnej sprawności nie miał już czego szukać w zespole. Najwięcej obronionych rzutów karnych w tej rundzie (dwa, choć Klaas-Jan Huntelaar zdołał skutecznie dobić swój strzał, a Aaron Hunt przy kolejnej próbie był już bezbłędny), trzecie miejsce w wyścigu po białą kamizelkę, kilkanaście parad na światowym poziomie. A wszystko to pomimo rocznej przerwy i dość nieporadnej linii defensywnej przed sobą. Do absolutnie zjawiskowej rundy zabrakło jedynie występu w kadrze, ale i tego był bliski: cały mecz przeciwko Holandii obejrzał z ławki rezerwowych.

Dante Jego miejsce pierwotnie miało znajdować się gdzieś między Tymoszczukiem a Pizarro, a rundę jesienną zakończył jako najlepszy stoper Bundesligi. Pomogło szczęście (uraz Alaby z początku sezonu), choć w takiej dyspozycji Brazylijczyk prędzej czy później zakotwiczyłby w pierwszej jedenastce Bayernu. Nie do przejścia w obronie, niemalże bezbłędny, do tego niezwykle groźny pod bramką rywali. Po prostu skała.

Philipp Lahm Można powiedzieć: wreszcie. Po kolejnych rundach panowania Łukasza Piszczka, na tron wraca dawny władca. To kapitan Bawarczyków okazał się tym razem najlepszym bocznym obrońcą ligi. Pewny w obronie, jak zwykle niebezpieczny z przodu. Doskonale współpracował z Thomasem Müllerem. Ale trzeba też uczciwie przyznać, że powrotowi Lahma na szczyt sprzyjało obniżenie lotów przez Polaka, którego prześcignął zawodnik Dumy Bawarii, a do jego poziomu doszlusowali Daniel Carvajal czy...

Sebastian Jung Jedno miejsce w defensywie musiało zostać zarezerwowane dla któregoś z obrońców rewelacyjnego beniaminka z Frankfurtu. Jung co prawda nie był tak skuteczny w ataku jak jego kompan z przeciwległej strony boiska, nota bene defensor z najlepszą centrą w lidze od czasów Sagnola, ale zdecydowanie lepiej prezentuje się pod własną bramką, co w głównej mierze powinno wpływać na wartość obrońcy (w co coraz bardziej wątpię, patrząc na dzisiejszą piłkę). Postawę Junga docenił również Joachim Löw i po raz pierwszy od przeszło 13 lat Orzeł zafrunął do niemieckiej kadry. Jego przygoda z Eintrachtem może niedługo dobiec końca, bo zawodnik ma wpisaną w kontrakcie niewielką sumę odstępnego, a na jej uaktywnienie latem znajdzie się zapewne wielu chętnych.

Sebastian Rode Kolejny z podopiecznych Armina Veha, najlepszy defensywny pomocnik jesieni. Porządkował grę Frankfurtu w środku, bardzo dobrze prezentował się w duecie z kapitanem zespołu, Pirminem Schweglerem. Doskonały w asekuracji, notujący wiele odbiorów, ale jednocześnie  pozostający boiskowym dżentelmenem, bo próżno go szukać w czołówce najczęściej faulujących przecinaków. Na siłę wpychany przez media do reprezentacji. Gdyby nie kosmiczna konkurencja  środku pola, debiut w koszulce z orłem na piersi miałby już pewno za sobą.

Król rundy: Franck Ribéry Jesienią na niemieckich boiskach lepszego piłkarza po prostu nie było, zresztą sam Francuz gra obecnie chyba swój najlepszy sezon w karierze. Stworzył całe mnóstwo sytuacji partnerom, brał na siebie odpowiedzialność w trudnych momentach (bądź to koledzy mu ją oddawali), mijał kolejnych rywali niczym tyczki. To była prawdziwa przyjemność oglądać poczynania skrzydłowego Bayernu w minionej rundzie. W niczym nie przypominał Domenechowskiej wrażliwej diwy, raczej prezentował klasyczną postawę mordercy z twarzą dziecka hm, mordercy.

Aaron Hunt Wiecznie niespełnionemu talentowi Werderu wreszcie dopisuje zdrowie, a i on sam zaczyna grać na miarę możliwości. Gdy zespół opuścił ostatni z wielkich liderów ataku Schaafa, Hunt nie mógł już dłużej migać się od obowiązków i chować się w cieniu innych: teraz to właśnie na jego barki spadł ciężar kreowania gry ofensywnej drużyny i trzeba przyznać, że jesienią radził sobie z tym znakomicie. Oczywiście nie sam, bowiem wtórowali mu genialny dzieciak, Kevin de Bruyne, i ostatecznie ustatkowany Marko Arnautović, ale to odmieniony Hunt był postacią centralną zespołu, a wszystko co dobre, zaczynało się z reguły od niego.

Thomas Müller Pomocnik Bayernu wrócił do żywych. Po słabym poprzednim sezonie, podstemplowanym rozczarowującym występem na polsko-ukraińskim czempionacie, Müller ewidentnie przypomniał sobie, jak gra się w piłkę. Lider klasyfikacji kanadyjskiej Bundesligi, (wreszcie) skuteczny egzekutor jedenastek w zespole z Monachium, siła napędowa ekipy Heynckesa przez długie momenty rundy jesiennej. Do czasu blokady Mandżukicia/powrotu Gómeza fantastycznie wyglądała jego współpraca i wymienność ról właśnie z Chorwatem. Jeśli utrzyma dyspozycję, w żadnym wypadku nie musi się bać powrotu Arjena Robbena.

Mario Götze Dortmundzki klejnot ma za sobą kolejną genialną jesień. Uraz, który wyeliminował go z gry na niemal całą rundę rewanżową minionego sezonu, odszedł już w niepamięć, a Götze znów jest wielki. Główny motor napędowy Borussii nie tylko na krajowym podwórku, ale przede wszystkim w Lidze Mistrzów. Miejmy nadzieję, że jego słowa o pozostaniu na Signal Iduna Park ciałem się staną i nie zmieni ich nawet zawarta w jego kontrakcie klauzula, pozwalająca mu odejść za około 35 mln euro już latem. Oglądanie 20-letniego (!) Götzinho w akcji to rozkosz w najczystszej postaci.

Alexander Meier W jedenastce rundy nie mogło zabraknąć także głównej armaty Eintrachtu. Król strzelców zeszłorocznych zmagań na drugoligowym froncie nie zwalnia tempa również na niemieckich salonach. Strzelał z daleka, z bliska, głową czy prawą nogą, trafiał prawie najczęściej w całej Bundeslidze. Może pluć sobie w brodę, że piłkę na poważnie zaczął kopać dopiero na starość. Gdyby wziął się do roboty nieco wcześniej, jego dziecięce marzenia o grze w barwach Barcelony byłyby bardziej realne.

Stefan Kießling Najskuteczniejszy jesienią, najskuteczniejszy w Bundeslidze również w całym mijającym roku kalendarzowym. O krok od wstąpienia do elitarnego Klubu 100. Notorycznie pomijany przez Löwa, nawet w sytuacjach skrajnych, choć ponoć przez selekcjonera nie został jeszcze zapomniany. Doskonale wykorzystał uraz Gómeza, strzelecką hibernację Huntelaara oraz cichy początek sezonu Lewandowskiego. Typ napastnika à la Luca Toni, który absolutnie uwielbiam: koślawy bieg, pozorna niezdarność, każdy kolejny krok zwiastujący kontuzję bądź przynajmniej upadek, a jednocześnie nienaganna technika i wszechobecne zagrożenie, bez najmniejszego znaczenia, czy strzał oddaje piłkę do bramki wpycha lewą czy prawą nogą, czy też głową.

Trener rundy: Christian Streich Przy wyborze opiekuna mojej jesiennej jedenastki miałem najtwardszy orzech do zgryzienia: Veh czy Streich? A może Heynckes? Ostatecznie padło na trenera Fryburga. Przez niecały rok panowania Streicha na Mage Solar Stadion zespół z Badenii-Wirtembergii z murowanego kandydata do spadku zmienił się w jedną z rewelacji rozgrywek. Coś wam to przypomina? Christian Streich to zresztą modelowy przykład nowej myśli szkoleniowej w niemieckim futbolu, która obok okazałych stadionów i przeraźliwie młodej ligi, pełnej młodocianych gwiazd, powoli staje się wizytówką rewolucji w piłce za naszą zachodnią granicą.

***

To tyle, tak wygląda grono moich wybrańców z minionej rundy Bundesligi. O poziomie jesiennych rozgrywek najlepiej niech świadczy fakt, że dla wielu wartych uwagi zawodników nie starczyło miejsca nawet wśród rezerwowych, nie wspominając już o dylematach, które towarzyszyły mi podczas wyboru najlepszych. Następnym razem nie będzie tak już jednak tak przyjemnie, bo na tapetę wezmę postaci, które jesienią raziły nieporadnością.

piątek, 21 grudnia 2012

Kopciuszki w drodze na szczyt

Ślepy los pisze czasem piękne scenariusze. Przedwczoraj z pomocą Olafa Thona fortuna skojarzyła pary ćwierćfinałowe Pucharu Niemiec. Hitem tej fazy rozgrywek będzie oczywiście kolejny pojedynek na linii Monachium-Dortmund, jednak w cieniu starcia gigantów odbędą się nie mniej ciekawe mecze. A wśród nich rywalizacja dwóch chyba największych niespodzianek zakończonej właśnie rundy na niemieckich boiskach: Moguncji i Fryburga. Potyczka ta budzi emocje przede wszystkim ze względu na szkoleniowców obu drużyn. Nazwisko jednego z nich już od dłuższego czasu łączone jest z największymi klubami w Bundeslidze, a informacje na jego temat raz za razem stanowią temat dla mediów. Drugi, choć niemal dekadę starszy, to jeszcze żółtodziób na ławce trenerskiej seniorskiego zespołu. A medialny szum wokół niego dopiero się zaczyna.

@www.badische-zeitung.de

Christian Streich, choć w środowisku futbolowym obraca się już od kilkunastu lat, to wciąż dla wielu postać anonimowa. W czasie swojej krótkiej przygody piłkarskiej zaliczył nawet epizod w Bundeslidze, ale szybko rzucił korki w kąt i całkowicie poświęcił się karierze szkoleniowej. Trenersko od zawsze związany z Fryburgiem. Jego droga do pierwszego zespołu wiodła przez długie i owocne lata pracy z młodzieżą (dwukrotne mistrzostwo okręgu czy tytuł ogólnokrajowy w 2008 roku z drużyną U19), a także poprzez rolę asystenta pierwszego trenera. Najpierw pomagał Robinowi Duttowi, a po jego odejściu do Bayeru Leverkusen - Marcusowi Sorgowi. Choć w drugim przypadku hierarchia mogła być odwrotna, bo to Streich jako pierwszy otrzymał propozycję poprowadzenia drużyny. Jednak co się odwlecze... Już po rundzie jesiennej poprzedniego sezonu, wobec fatalnych wyników oraz atmosfery w szatni, Fryburg opuściło kilku zawodników oraz dotychczasowy trener i tym razem Streich nie odmówił. Początki nie były łatwe, bo już na dzień dobry musiał pożegnać absolutnie kluczowego piłkarza, Papissa Cissé, który przeniósł się do Anglii. Odmieniony Fryburg prezentował się na wiosnę zaskakująco dobrze i zamiast przewidywanego spadku, zaliczył miękkie lądowanie w środku tabeli. A Streich, już po zaledwie rundzie na ławce, zajął miejsce na najniższym stopniu podium w głosowaniu Kickera na trenera roku, notując mniej głosów jedynie od Jürgena Kloppa i Luciena Favre'a.

Natomiast Thomas Tuchel to od jakiegoś czasu już nie tylko czołówka niemieckich trenerów, lecz po prostu najgorętsze nazwisko niemieckim rynku. Ostatnio w przeciągu kilkunastu dni dwukrotnie odprawił z kwitkiem Schalke: najpierw na łamach prasy, później na boisku, w ramach rozgrywek Pucharu Niemiec. Podobnie jak w przypadku Streicha, Tuchel kopał piłkę co najwyżej średnio, jednak zakończenie piłkarskiej kariery nie było efektem jego własnego wyboru, a poważnej kontuzji. Wtedy całkowicie pochłonęła go praca trenera. Zaczynał jako asystent zespołu U19 w Stuttgarcie, gdzie świętował mistrzostwo kraju, mając w składzie m.in. Svena Ulreicha czy Samiego Khedirę, w międzyczasie zahaczył jeszcze o Augsburg, aż w końcu na dobre osiadł w Moguncji. Najpierw, już w roli pierwszego szkoleniowca, wygrał z juniorami klubu kolejny krajowy tytuł, a za chwilę dość niepodziewanie, bo zaledwie na kilka dni przed rozpoczęciem rozgrywek, wylądował na ławce trenerskiej pierwszego zespołu. Lepszego startu w Bundeslidze Tuchel nie mógł sobie wyobrazić - już w trzecim oficjalnym meczu w seniorskiej piłce nie zostawił złudzeń wielkiemu Bayernowi.

Obaj szkoleniowcy to doskonałe przykłady nowej myśli trenerskiej w niemieckim futbolu. Ich drużyny należą do najwięcej biegających zespołów w lidze, preferują szybką, ofensywną piłkę, a strachu nie czują przed żadnym przeciwnikiem. Fryburg kilka tygodni temu poważnie postraszył lidera tabeli, mimo gry w osłabieniu przez większą część spotkania, a wcześniej niewiele brakowało, a urwaliby punkty Borussii Dortmund. Moguncja od dawna sprawia spore problemy możnym: Duma Bawarii nie wygrała nawet połowy spotkań odkąd stery nad zespołem z Coface Areny przejął Tuchel. Inną cechą charakterystyczną dla fali młodych niemieckich trenerów jest śmiałe sięganie po zawodników drużyn młodzieżowych. Fakt ten jednak nie może zupełnie dziwić, bo aż połowa szkoleniowców pracujących dzisiaj w Bundeslidze ma za sobą przeszłość związaną z piłką juniorską. Fryburg to jedna z najmłodszych ekip na niemieckich boiskach, a sam Streich bardzo chętnie korzysta z owoców swojej niegdysiejszej pracy. Niemal połowa podstawowych obecnie zawodników zespołu to jego podopieczni z czasów juniorskich (Oliver Baumann, Fallou Diagne, Oliver Sorg, Jonathan Schmid, Daniel Caligiuri, Jahannes Flum), a kolejni, jak Christian Günter czy Matthias Ginter, coraz mocniej pukają do drzwi pierwszej jedenastki.

Od każdej reguły musi być jednak wyjątek. Tuchel, mimo doskonałego przykładu w postaci André Schürrlego, a także Jana Kirchhoffa, który może szybko podążyć jego drogą, raczej niechętnie stawia na byłych podopiecznych. Znalazł co prawda miejsce dla Ádáma Szalaia, wychowanka jeszcze z czasów pracy w Stuttgarcie, ale Węgier w znaczeniu stricte piłkarskim to już żaden młodzieniaszek. Oprócz wymienionego Kirchhoffa, w kadrze Moguncji młodzieży trzeba szukać ze świecą. Co prawda nastoletni jeszcze Shawn Parker zdołał już nawet strzelić premierową bramkę w Bundeslidze, a Stefan Bell może wiosną skutecznie rywalizować o regularne występy, ale bilans i tak jest bezlitosny. Moguncja to od kilku sezonów rokrocznie najstarszy zespół w lidze, grubo przekraczający ligową średnią. Wszystko zmierza jednak ku lepszemu. Jak mówi Volker Kersting, szef klubowego centrum szkolenia, "Tuchel zna każdego juniora z imienia", a poza tym "nie ma trenera, który oglądałby więcej meczów młodzieżowych". Zresztą Tuchel nie tylko pozostaje w stałym kontakcie z koordynatorami danych grup wiekowych, ale też co miesiąc samodzielnie prowadzi zajęcia dla młodzików. Wydaje się więc, że nowy André Schürrle to tylko kwestia czasu.

Środowy uśmiech losu sprawił, że któraś z drużyn prowadzonych przez obu panów być może przeżywa właśnie najlepszy moment w historii. Fryburg sukcesy odnosił dotychczas jedynie na poziomie drugoligowym, w krajowym pucharze nigdy nie przekroczył progu ćwierćfinału, a tylko raz od początku istnienia kończył rundę jesienną Bundesligi równie wysoko, jednak było to jeszcze w czasach dawnego systemu punktowego. Moguncja również nie ma zbyt wielu powodów do chwały, choć w poszukiwaniu jej osiągnięć nie trzeba sięgać aż tak głęboko. Cztery lata temu udało im się zabrnąć do półfinału Pucharu Niemiec, a dwa sezony później, już pod wodzą Thomasa Tuchela, po historycznym starcie (siedem kolejnych wygranych) i drugim miejscu na półmetku ligowych rozgrywek, na wiosnę spuścili już nieco z tonu, ale i tak załapali się na premierowy w historii klubu występ w europejskich pucharach.

Na wiosnę Streich i Tuchel spotkają się dwukrotnie, dwukrotnie na Coface Arena: najpierw na inaugurację rudny rewanżowej, później w ćwierćfinale Pucharu Niemiec. Obaj panowie rękawice krzyżowali już czterokrotnie. Dwa razy w Bundeslidze, dwukrotnie również w lidze juniorów. Trzy razy lepszy okazał się Tuchel, raz wynik pozostał nierozstrzygnięty. Podwójnym zwycięstwem zakończyło się natomiast ich jedyne pozaboiskowe starcie, choć wszystko zapowiadało sromotną klęskę. Po sierpniowym meczu w tunelu prowadzącym do szatni między trenerami doszło do starcia. Powodem były decyzje sędziego i latająca w powietrze raz za razem pięść Streicha. Ostatecznie, mimo wcześniejszych zapowiedzi, panowie podali sobie ręce, a wszelkie próby powrotu do tych wydarzeń lakonicznie zbywali. Ponowne starcie już niedługo. Miejmy nadzieję, że tym razem bez żadnych pięści.

sobota, 8 grudnia 2012

Powrót nagiego króla

To był niezwykle smutny wtorkowy wieczór na Signal Iduna Park. Po raz kolejny przyszło nam oglądać powrót na niemiecką ziemię niegdysiejszej gwiazdy Bundesligi, która w nowym zespole zdegradowana została do roli ledwie drugoplanowej. Taki widok nigdy nie jest przyjemny, ale w tym przypadku boli szczególnie. Dotyczy bowiem gracza zjawiskowego - doskonałego strzelca, wybitnego kreatora, piłkarza doskonale operującego obiema nogami oraz głową, obdarzonego niecodzienną techniką. Godnego następcy Dymitara Berbatowa, prawdopodobnie najlepszego snajpera o powyższej charakterystyce w historii najważniejszych rozgrywek piłkarskich za naszą zachodnią granicą.

@www.przegladsportowy.pl

Kariera Edina Džeko w Bundeslidze przebiegła modelowo. Premierowy sezon, po piorunującym początku, minął pod znakiem asymilacji z nowym otoczeniem, a w kolejnych rozgrywkach napastnik zaczął już na dobre spłacać wydane na niego miliony. Okazał się jednym z dwu najważniejszych trybów w maszynie Felixa Magatha, sięgającej po najbardziej zaskakujący triumf w lidze od czasów wyskoku beniaminka z Kaiserslautern. Jednak w przeciwieństwie do swojego partnera z ataku, w następnym sezonie Džeko potwierdził, że jego wyborna dyspozycja sprzed roku nie była dziełem przypadku. Rozgrywki zakończył z dwucyfrową liczbą zarówno bramek, jak i asyst i powtórzył wyczyn Sergieja Barbareza z początku stulecia. A wspólnie z rodakiem Misimoviciem i Szwajcarem Benaglio zapewnił Wilkom spokojny byt w środku tabeli. W międzyczasie zdążył  zdetronizować najlepszego strzelca w historii klubu, Diego Klimowicza, stanąć do walki o Złotą Piłkę, a także odrzucić zaloty ze strony europejskich potęg. Propozycja szejków z błękitnej strony Manchesteru okazała się jednak zbyt intratna i dla klubu, i dla samego zawodnika i na początku 2011 roku Džeko przeniósł swoje talenty na Wyspy, bijąc przy okazji kilka transferowych rekordów.

Rzeczywistość na City of Manchester Stadium okazała się jednak brutalna. Opiekun zespołu Roberto Mancini widział w nim bowiem tylko zmiennika, nieważne, czy rywalizował o plac z Roque Santa Cruzem, czy z Kunem Agüero. Nie pomogły problemy dyscyplinarne Carlosa Téveza bądź Mario Balotelliego, a fortuna wydana na Bośniaka w napędzanym przez obłędnie bogatych inwestorów znad Zatoki Perskiej klubie po prostu nie mogła być żadnym argumentem. Miejsce Edina Džeko było wśród rezerwowych. A Bośniak zamiast narzekać i biegać do mediów robił swoje. Już w minionych rozgrywkach nie odstawał efektywnością od liderów zespołu mimo regularnego rozpoczynania meczów na ławce. Wisienką na torcie był jego gol w ostatniej kolejce ligowego sezonu, który przedłużył nadzieje na pierwszy od ponad czterech dekad mistrzowski tytuł Obywateli, zdobyty ostatecznie w okolicznościach w futbolu niemalże niespotykanych (wersja alternatywna dla sympatyków innych klubów niż Bayern). Ale i on nie niczego nie zmienił, niegdysiejszy król niemieckich boisk to dla Manciniego wciąż tylko paź, choć jego obecne statystyki robią jeszcze większe wrażenie. Rozgrywki angielskiej Premier League nie dobrnęły jeszcze do półmetka, a Džeko już zdążył zaliczyć pięć trafień pojawiając się na boisku w trakcie meczu i prowadząc swój zespół do zwycięstwa. Szans na zmianę statusu Bośniaka nie widać. To argentyński duet pozostaje pierwszy wyborem trenera, a byłej gwieździe Bundesligi pozostaje tylko pogodzić się z rolą głównego strażaka.

Casus Džeko powinien być przestrogą dla Roberta Lewandowskiego, ostatnimi czasy na siłę wpychanego przez media do klubu z przeciwnej strony Manchesteru. Tam ścisk w ataku jest jeszcze większy, a Polakowi ciągle brakuje do poziomu Bośniaka. Dla niego zderzenie z angielskimi realiami mogłoby się skończyć nawet gorzej niż w przypadku byłego Wilka. We wtorek Lewandowski miał okazję podpytać piłkarza City o życie na Wyspach. Na boisku obaj snajperzy się jednak nie spotkali. Tym razem role się odwróciły i to Polak usiadł na ławce, a Džeko wybiegł w pierwszej jedenastce. Ale to tylko pozorna zamiana - losy obu drużyn przed spotkaniem były niemal przesądzone, a szkoleniowiec gości już wcześniej zdążył zapowiedzieć, że jego drużyna odpuści walkę o start w Lidze Europy na rzecz pełnej koncentracji na krajowych rozgrywkach.

sobota, 1 grudnia 2012

Cisza przed burzą

Już tylko godziny dzielą nas od najważniejszego meczu rundy jesiennej, a być może i całych obecnych rozgrywek na niemieckich boiskach. Do Monachium przyjeżdża aktualny mistrz oraz triumfator krajowego pucharu i walczyć będzie nie tylko o pozostanie w wyścigu o trzeci kolejny tytuł, ale też o honor całej piłkarskiej Bundesligi. Przewaga podopiecznych Juppa Heynckesa nad resztą stawki dobiła bowiem właśnie do liczby dwucyfrowej i Bawarczycy ledwie kolejkę po zapewnieniu sobie najszybszego w historii mistrzostwa jesieni mają okazję wybić konkurentom z głowy marzenia o Srebrnej Paterze, rewanżując się jednocześnie swojemu największemu prześladowcy ostatnich sezonów. A Borussia? Czeka ją wycieczka do jaskini lidera, najlepszej ofensywy i defensywy ligi. Wycieczka, która dla poprzednich śmiałków kończyła się zwykle tak samo - kilkoma bramkami w bagażniku i przyglądaniem się grze miejscowych przez bite 90 minut. Brzmi znajomo? Nieco ponad rok temu dortmundczycy znaleźli się w niemal bliźniaczo beznadziejnej sytuacji. I zamiast dać się zadrapać rozwścieczonemu lwu, skutecznie zajęli się jego pazurkami.

@www.home.fotocommunity.de

Pojedynki między Bayernem a Borussią, które jeszcze przed kilkoma laty elektryzowały niemiecką publikę znacznie mniej niż chociażby Derby Zagłębia Ruhry, Derby Północy czy Derby Północ-Południe, dzięki powrotowi poważnej piłki na Signal Iduna Park kolosalnie zyskały na znaczeniu i z przytupem opuściły ramy podrzędnych gierek. Niegdysiejsze starcia Dawida z Goliatem w mgnieniu oka zmieniły się w zażarte boje, a rywalizacja na linii Monachium-Dortmund osiągnęła rangę najważniejszej batalii w całych piłkarskich Niemczech, zazwyczaj będąc też kluczem do ostatecznych rozstrzygnięć w ligowej tabeli. Zainteresowanie pojedynkami wzrosło tak bardzo, że już teraz określa się je mianem niemieckiego El Clásico, a każdy kolejny mecz pomiędzy tymi zespołami przyciąga przed telewizory miliony ludzi w ponad dwustu krajach na całym świecie. Dziennikarze prześcigają się w porównaniach personaliów obu stron, a kibice do czerwoności rozgrzewają klawiatury, debatując o nadchodzącej grze. Ciche spotkania ze z góry znanym scenariuszem to już przeszłość, dziś konfrontacje Bayernu z Borussią to futbolowe spektakle pierwszego sortu i wydarzenia zdecydowanie najgłośniejsze wśród kolejnych rund niemieckiej Bundesligi.

Paradoksalnie przed dzisiejszym pojedynkiem jest tak cicho, jak dawno nie było. W poprzednim sezonie przed starciami gigantów mecze niemieckich dóbr eksportowych przypominały raczej gry kontrolne niż poważne testy. Podopieczni Kloppa dwukrotnie niczym walcem przejechali się po Wilkach, a Bawarczycy również dwukrotnie nie zostawili złudzeń beniaminkowi z Augsburga. Obecnie sytuacja nie wygląda tak różowo. Gwiazda Południa wygrała co prawda we Fryburgu, ale jej postawa pozostawiła wiele do życzenia. Wystarczy wspomnieć, że goście przez ponad godzinę grali w przewadze, a i tak długimi momentami dali się zdominować tegorocznej rewelacji z Badenii-Wirtembergii, której w dodatku jeszcze przed przerwą należał się rzut karny za zagranie ręką Javiego Martíneza we własnym polu karnym. Ekipa z Monachium prezentowała się tak słabo, że Heynckes już po czterech kwadransach zaczął bronić wyniku. Punkty straciła za to Borussia. Ekipa z Signal Iduna Park podejmowała Fortunę Düsseldorf i po kiepskim widowisku zaledwie zremisowała. Jedynym przed przerwą momentem godnym uwagi była składna akcja faworytów zakończona golem Błaszczykowskiego. W drugiej połowie jednak goście wzięli się solidnie do roboty i całkowicie zasłużenie ugrali oczko na trudnym terenie. Przebieg spotkań jednoznacznie wskazywał, że piłkarze  obu wyżej notowanych zespołów w głowach mają już tylko sobotnią potyczkę na Allianz Arenie. Widowiskowych zagrań było jak na lekarstwo, za to niedokładności i strat co niemiara. Umysły reprezentantów rozmaitych piłkarskich potęg, uczestników mundiali i europejskich czempionatów już na kilka dni przed topowym spotkaniem nie dopuszczały innych myśli niż tych o nadchodzącej konfrontacji, a ich ponadprzeciętna przecież zdolność do mobilizacji odmówiła koncentracji na sprawach mniej ważnych. Nie otoczka medialna, żadna ilość międzynarodowych przekazów, a właśnie ten fakt podkreśla, jak wielkie znaczenie ma obecnie rywalizacji Borussii z Bayernem.

Głośno od kilku dni jest już w mediach. Na łamach prasy wychowanek drużyny gospodarzy, a obecnie filar przyjezdnych opowiada o kulisach rozstania z Monachium i horrorze podczas swojego pierwszego powrotu na Allianz Arenę, Franck Ribéry gwarantuje odzyskanie tytułu, a jeden z najsłynniejszych kibiców Bayernu, Boris Becker, wręcz żąda od podopiecznych Heynckesa kompletu punktów. Jürgen Klopp stawia natomiast zasłonę dymną i poddaje w wątpliwość występy Gündoğana i Hummelsa, choć nie trudno zgadnąć, że obaj zagraliby nawet gdyby mieli pauzować kolejne kilka spotkań.

A dzisiaj na boisku przez pełne 90 minut możemy spodziewać się burzy. Mimo przeciętnej postawy obu drużyn w środku tygodnia, mimo nieobecności takich postaci jak Sebastian Kehl czy Arjen Robben. Nawet mimo nieco ponad 12 minut ciszy na początku spotkania, stanowiących protest wobec nowych zasad bezpieczeństwa na niemieckich stadionach. I choć Thomas Müller podkreśla, że najważniejsze jest zwycięstwo, nieważne w jakim stylu zostanie odniesione, kibice oczekują spektaklu. Bo wszystkie starcia niemieckich tytanów to gwarancja bramek, pięknych akcji, niecodziennych emocji i wielkiego widowiska. Jedyne co można zarzucić ostatnim konfrontacjom,to... przewidywalność.

I paradoksalnie to Borussia będzie dzisiaj pod większą presją, choć wyniki niedawnych bezpośrednich meczów raczej gospodarzy stawiają pod ścianą. Ale Bawarczycy mają morze przewagi nad konkurencją i mistrzostwo jesieni w garści, które już czternastokrotnie w historii Bundesligi zapewniało im końcowy triumf. Tylko trzy razy udało się wydrzeć Bayernowi tytuł, gdy ten na półmetku otwierał tabelę: ponad czterdzieśći lat temu dokonała tego Borussia Mönchengladbach, przed dwiema dekadami Werder Brema i... Borussia Dortmund w poprzednim sezonie. Dziś podopieczni Kloppa będą ostatnim bastionem w walce Dumy Bawarii o Srebrną Paterę. Jeśli on padnie, w tegorocznych rozgrywkach monachijskiego giganta nie zatrzyma już nikt. A zadanie wydaje się niemalże niemożliwe: od ostatniej wizyty dortmundczyków na Allianz Arenie Bayern u siebie punkty gubił jedynie czterokrotnie, za każdym razem w okolicznościach co najmniej osobliwych.

niedziela, 4 listopada 2012

W czepku urodzony

To się nazywa mieć farta. Niemieckie media potwierdziły właśnie wczorajsze rewelacje jednego z polskich brukowców o transferze ex-reprezentanta Polski, Sebastiana Boenischa, do Bayeru Leverkusen, obecnie piątego zespołu w Bundeslidze. Informacja ta może na pierwszy rzut oka szokować bądź sprawiać wrażenie po prostu klasycznego chochlika, jednak po bardziej wnikliwym przyjrzeniu się sprawie taki manewr paradoksalnie wydaje się mieć nawet ręce i nogi. Ale po kolei.

@www.sportfan.pl

Szczęście do Boenischa uśmiechnęło się bowiem nie po raz pierwszy. Uosobieniem poprzedniego uśmiechu fortuny była oczywiście postać Franciszka Smudy i jego bezgraniczna wiara u umiejętności i zdrowie urodzonego w Gliwicach defensora. To właśnie z ramienia ówczesnego selekcjonera Boenisch otrzymał polski paszport i to właśnie dzięki trenerowi, wbrew opinii kibiców i ekspertów oraz jakiejkolwiek logice, najpierw znalazł się w kadrze na Euro 2012, a później w pełnym wymiarze czasowym wystąpił na turnieju. Ten eksperyment nie miał prawa się udać, bo w poprzednich dwóch sezonach obrońca więcej czasu niż na boisku spędził w gabinetach lekarskich. A gdy zakończył już rehabilitację, nie odzyskał miejsca w składzie Werderu. Po nieuchronnej katastrofie na polsko-ukraińskim czempionacie, Boenisch wyleciał z reprezentacji razem ze swoim protektorem. Całkowicie zniknął też z piłkarskiej mapy Europy. Już podczas Euro był wolnym zawodnikiem, bo nie zgodził się na warunki proponowane przez Werder i postanowił spróbować swoich sił na runku wolnych agentów. Liczył na lukratywne oferty po udanym turnieju, ten potoczył się jednak zupełnie nie po jego myśli. Ale mimo to w mediach łączono go z nie byle jakimi klubami. Na początku mówiło się o Schalke czy Newcastle, gdzieniegdzie przewijał się  temat Stuttgartu oraz Augsburga, ostatecznie były oblane testy w Stoke City i treningi z Fortuną Düsseldorf. Czas jednak płynął nieubłaganie, zaczął się listopad, we wszystkich poważnych ligach rozegrano już ćwierć sezonu, a obrońca dalej pozostawał bezrobotny. Aż do wczoraj, gdy w polskich mediach wybuchła bomba: Boenisch w Bayerze Leverkusen!

Brzmi niedorzecznie, w końcu mówimy o transferze zawodnika, który w minionych dwóch latach wystąpił w 17 meczach (9 w kadrze (!), w klubie jedynie niecałe 300 minut) do zespołu, który rok w rok plasuje się w czołówce Bundesligi, a tydzień temu jako pierwszy skutecznie stawił opór niepokonanemu dotychczas Bayernowi Monachium. Zresztą jeszcze kilka tygodni temu nikt nie brałby nawet takiego transferu pod uwagę, jednak w ciągu kilkunastu dni sytuacja na lewej obronie Aspirynek zrobiła się, lekko mówiąc, nieciekawa. Najpierw w meczu Ligi Europy przeciwko Rapidowi Wiedeń groźnej kontuzji nabawił się gracz pierwszego wyboru, Michal Kadlec, a, jakby tego było mało, w środowym spotkaniu Pucharu Niemiec wypadł awaryjnie zastępujący go Daniel Schwaab. Tym samym duet trenerski Lewandowski/Hyypiä stracił wszelkie pole manewru na tej pozycji. W meczu w Monachium postawił na Japończyka Hosogaia, ale ten zupełnie nie radził sobie z szalejącym Thomasem Müllerem, raz po raz dając się mijać będącemu w genialnej formie Niemcowi.

Völler i spółka są jednak sami sobie winni takiej sytuacji. Przed sezonem oddali do Eintrachtu Frankfurt Bastiana Oczipkę, który w zaledwie trzy miesiące wyrósł na najlepszego lewego defensora Bundesligi, a do drugoligowego FC Ingolstadt wypożyczono Danny'ego da Costę, nominalnego prawego obrońcę, który jednak po przeciwległej stronie wypadłby z pewnością lepiej niż defensywny pomocnik. Kierownictwo myślało nawet o przedwczesnym sprowadzeniu z Salonik Konstantinosa Stafylidisa, czyli zakupionego latem Greka, ale zgodnie ze sprawdzonym już schematem (Patrick Helmes, Andre Schürrle, Philipp Wollscheid) pozostawionego jeszcze na rok w starym zespole, jednak nowy nabytek mógłby do na BayArena zawitać dopiero zimą. Włodarzom Bayeru nie pozostało więc nic innego niż chwycić się brzytwy i sięgnąć po zawodnika z kartą na ręku, mogącego dołączyć do zespołu od zaraz. A najrozsądniej z grona takowych graczy wyglądała kandydatura Sebastiana Boenischa.

@headbandsandheartbreak.wordpress.com

A Boenisch, mimo całej poniekąd słusznej nagonki prowadzonej na niego w polskich mediach i wśród kibiców, to przecież całkiem niezły zawodnik. W Polsce już spalony przez toksyczną relację z forsującym go na podstawowego gracza kadry Franciszkiem Smudą, ale nawet w warunkach obecnej Bundesligi może okazać się przydatny, szczególnie gdy drużyna na gwałt potrzebuje lewego obrońcy. Dużo zależeć będzie oczywiście od jego przygotowania fizycznego, bo dwa lata bez regularnej gry musiały odbić się na jego zdrowiu, formie i boiskowym ograniu. Ale to wciąż gracz z niemałym doświadczeniem w Bundeslidze (ponad pół setki występów w lidze, zdobywca i finalista Pucharu Niemiec, finalista Pucharu UEFA, dwukrotny wicemistrz Niemiec, Mistrz Europy U-19), który w pełni dyspozycji jest gwarantem przynajmniej solidnych występów. Transfer Boenischa to zresztą idealny przykład sytuacji "win-win": Bayer w ramach krótkoterminowej umowy dostaje zawodnika, który z miejsca  rozwiąże ich obecne problemy kadrowe, a sam piłkarz otrzymuje szansę, o jakiej jeszcze kilka tygodni temu mógł tylko pomarzyć.

Nie ma wątpliwości, że Sebastianowi Boenischowi sprzyjają niebiosa. Pierwszego uśmiechu fortuny nie wykorzystał. Może przez brak ogrania, może przez ogromną presję, a może po prostu przez zbyt małe umiejętności. Teraz Rudi Völler dał obrońcy drugie życie. Jeśli znowu zawiedzie, na kolejną szansę poczeka dłużej niż cztery miesiące. Ale jeśli sobie poradzi, to wróci do gry na dobre. A powinien sobie poradzić. Za dużo ma do udowodnienia, nie tylko Polakom.

czwartek, 25 października 2012

Dramat w cieniu rekordu

Zawodnicy Bayernu Monachium są w ostatnim czasie na ustach całego futbolowego światka. Czy to za sprawą niespotykanego, pierwszego w 50-letniej historii Bundesligi tak długiego bezbłędnego startu  w rozgrywkach, czy niechlujnych dwóch końcowych kwadransów blamażu w Berlinie, w którym główne role odegrali piłkarze Dumy Bawarii. Cały medialny szum na Säbener Straße zdaje się w zasadzie omijać tylko jednego gracza, któremu jednak monachijski wiatr zaczyna znowu wiać prosto w oczy.

@www.bild.de

Ostatnich kilku miesięcy Mario Gómez nie może bowiem zaliczyć do udanych. Mimo że drugi sezon z rządu zakończył jako trzeci najskuteczniejszy piłkarz świata, a w klasyfikacji strzelców Ligi Mistrzów uległ już tylko Lionelowi Messiemu, to właśnie głównie snajperowi oberwało się za porażkę na własnym podwórku w ostatnim i najważniejszym meczu minionego sezonu klubowego. Przełożony pokonanych, Uli Hoeneß, nie przebierał w środkach i zaraz po przegranym finale nie tylko otwarcie skrytykował w mediach swojego podopiecznego za nieskuteczność w kluczowych momentach, ale też podważył jego klasę piłkarską. Minął kolejny miesiąc, a Gómezowi znów się publicznie dostało, tym razem za  postawę na polsko-ukraińskim turnieju. Najbardziej poczytny niemiecki tygodnik właśnie w osobie napastnika, a także jego doświadczonych kolegów z Monachium, Bastiana Schweinsteigera i Philippa Lahma, upatrywał winowajców klęski na europejskim czempionacie. Gómez już w dwóch pierwszych meczach turnieju zdobył trzy gole i dwukrotnie poprowadził swoją reprezentację do zwycięstwa, będąc przy piłce jedynie rekordowe 22 sekundy. Na dalszym etapie rozgrywek nie pomógł już jednak drużynie, w fazie pucharowej został zdegradowany do postaci ledwie drugoplanowej, a jego niecodzienne osiągnięcie szybko obróciło się na jego niekorzyść - znowu stał się więc niepomagającym zespołowi kołkiem, którego rola ogranicza się jedynie do dokładania nogi w polu karnym.

Co więcej, gdy posezonowy urlop Niemca dobiegł końca i zawodnik powrócił do Monachium, spotkała go niezbyt miła niespodzianka. Nowy dyrektor sportowy Bayernu, Matthias Sammer, w ciągu kilkunastu dni stworzył mu bowiem konkurencję, z jaką Gómez w swojej piłkarskiej karierze się jeszcze nie spotkał. Zakontraktowany został słynący z doskonałej gry głową Mario Mandžukić, jedna z gwiazd Euro 2012, na którym zdobył tyle samo bramek co jego imiennik i zarazem nowy klubowy kolega, a także popularny El Conquistador, który, mimo sędziwego jak na piłkarza wieku, w minionym sezonie udowodnił, że cały czas znajduje się nie tylko w dobrej formie fizycznej, ale też i strzeleckiej, bo w klasyfikacji snajperów ubiegłych rozgrywek Bundesligi zajął miejsce tuż za podium.

Jakby tego było mało, na początku sierpnia na jednym z przedsezonowych turniejów Gómez nabawił kontuzji stawu skokowego i musiał poddać się operacji. Początkowo mówiło się o przerwie nie dłuższej niż trzy tygodnie i prognozowano nawet, że zawodnik może być do dyspozycji trenera już na mecz otwarcia sezonu ligowego w Fürth. Rzeczywistość okazała się jednak o wiele bardziej brutalna. Kolejny powrót, planowany na koniec września, również okazał się jedynie mrzonką i choć zawodnik od jakiegoś czasu trenuje indywidualnie, to o zajęciach z resztą zespołu może jak na razie zapomnieć. Jak twierdzi piłkarz, sam nie wie, ile jeszcze czasu zajmie mu osiągnięcie pełnej sprawności i kiedy można spodziewać się jego powrotu na niemieckie boiska.

Jupp Heynckes zdążył już pokrzepić zatrwożone serce Gómeza i zapewnić go, że po dołączeniu do zespołu nie będzie na straconej pozycji. Te słowa wydają się być jednak tylko czystą kurtuazją ze strony szkoleniowca, ponieważ wobec znakomitej jak dotychczas postawy Chorwata Mandžukicia, absencja etatowego monachijskiego golleadora jest zupełnie niewidoczna. Dlatego też trudno sobie wyobrazić, żeby zaraz po powrocie do zdrowia Gómez z automatu odzyskał miejsce w podstawowej jedenastce. Szczególnie, że jego dubler natychmiast znalazł wspólny język z nowymi kolegami i stał się integralną częścią maszyny, w której działaniu trudno doszukać się najmniejszego fałszu.

@www.digibet.info

Sam Mandžukić, decydując się na transfer do Bayernu, gdzie w ataku od lat suwerennie panował tylko i wyłącznie jeden snajper, nie spodziewał się chyba, że tak szybko dostanie od losu realną szansę na zaistnienie w nowym klubie. Spekulowano, że były zawodnik Wolfsburga zostanie raczej wartościowym zmiennikiem z ławki aniżeli pierwszą strzelbą zespołu. Całą hierarchię do góry nogami wywróciła jednak kontuzja Gómeza, a Chorwat takie zrządzenie niebios wykorzystał nie w stu, a w dwustu procentach. Na dzień dobry wpakował dwa gole w Pucharze Niemiec, regularnie zaczął również trafiać w rozgrywkach ligowych. W Bundeslidze tylko raz udało mu się zaliczyć w meczu więcej niż jedno trafienie, ale jednocześnie jedynie dwa spotkania kończył bez jakiejkolwiek zdobyczy bramkowej. Taka regularność to pierwsza ze znaczących różnic między Mandžukiciem a Gómezem. Bo ten swoje strzeleckie popisy ma w zwyczaju przeplatać okresami posuchy. Druga rozbieżność to zupełnie inny styl gry obu zawodników. O ile Gómez operuje najczęściej w polu karnym i właśnie tam czeka na zagrania kolegów, tak Mandžukić raz za razem szuka gry w bocznych sektorach, stwarzając tym samym przestrzeń w szesnastce innym atakującym. Jego wszechstronność, a także wyższe umiejętności stricte piłkarskie pozwalają mu bez utraty jakości dublować pozycje skrzydłowych i zamiast samemu kończyć akcję, dogrywać piłkę kompanom. Te zupełnie nowe dla ofensywy Bayernu warianty rozgrywania ataków wniosły sporo ożywienia w przednich formacjach zespołu, a najbardziej z tej innowacji skorzystał Thomas Müller, który co i raz wypełnia lukę pozostawioną przez Mandžukicia w polu karnym. Zresztą współpraca obu zawodników układa się wręcz wzorcowo i jest jedną z głównych przyczyn tak skutecznej gry Bawarczyków na początku sezonu. Obaj panowie przewodzą w ligowej tabeli strzelców, a cztery gole to efekt wyłącznie ich bezpośrednich zagrań. Co ciekawe, monachijskie perypetie na środku ataku łudząco przypominają te dortmundzkie sprzed rozpoczęcia minionych rozgrywek, jednak w dłuższej perspektywie ciężko wyobrazić sobie podobny rezultat.

Przedłużający się cały czas powrót na boisko i rosnąca w zespole rola rywala do miejsca w składzie to jednak nie jedyne zmartwienia Mario Gómeza, ponieważ również jego pozycja w drużynie narodowej zdaje się być najsłabsza od dawna. Trzeba od razu zaznaczyć, że nigdy nie była ona zbyt silna, bo Joachim Löw nie krył się ze swoimi preferencjami co do obsadzenia szpicy w niemieckiej kadrze. Ale Gómeza zwykły bronić wyniki, czyli bramki, które seriami zdobywał i w klubie, i w kadrze. Tymczasem teraz, gdy snajper z mozołem walczy o powrót do pełnej sprawności, to Miroslav Klose, zdecydowany faworyt selekcjonera, przeżywa drugą młodość i zarówno w barwach rzymskiego Lazio, jak i w trykocie Mannschaftu strzela gola za golem. W ostatnim dwumeczu reprezentacji trzykrotnie wpakował piłkę do siatki przeciwników, a to oznacza, że już tylko jedno trafienie dzieli go od wyrównania rekordu snajperskiego Bombera Narodu. A dla Gómeza to znak, że odbicie miejsca w jedenastce Orłów może okazać się znacznie trudniejsze niż odzyskanie prymatu w ataku bawarskiego giganta.

Rekonwalescencja po poważnym urazie to zawsze trudny okres dla piłkarza. Jednak w przypadku Gómeza stracony czas boli podwójnie, bo traci on grunt pod nogami nie tylko w klubie, ale i w reprezentacji. Mimo to snajper powinien pozostać spokojny, bo stanowi on przecież zbyt dużą markę i wartość, żeby ot tak zostać rzuconym w kąt. Dodatkowo całkiem sporym promieniem nadziei mogą okazać się dla Niemca rozgrywki Ligi Mistrzów, której magia jak na razie skutecznie pęta nogi Mandžukiciowi i obnaża jego małe doświadczenie w klubowej piłce na tym poziomie. A na jego brak nie może narzekać Gómez, który w najważniejszych europejskich rozgrywkach ładował już przecież po trzy czy cztery gole w pojedynczych spotkaniach.

***

Tekst ukazał się również na najlepszej polskiej stronie o Bayernie Monachium, na której co tydzień będą pojawiać się moje felietony. Serdecznie zapraszam.

piątek, 12 października 2012

Bo w każdej dżungli król może być tylko jeden

Już za kilka godzin w Dublinie niemiecka reprezentacja stanie do walki o kolejne punkty i trzecie z rzędu zwycięstwo w drodze na brazylijski mundial. Po niezbyt efektownej, ale zwieńczonej kompletem oczek inauguracji eliminacji przyszedł czas na znacznie bardziej skomplikowane zadanie. Bardziej skomplikowane, bo podopieczni Löwa zmierzą się z Irlandią i Szwecją, czyli uczestnikami czerwcowego czempionatu, który ich poprzedni rywale śledzić mogli wyłącznie sprzed telewizorów. Ale nie tylko klasa rywali stanowić będzie o skali trudności nadchodzącego dwumeczu, bowiem od jakiegoś czasu kadra narodowa targana jest wewnętrznymi waśniami, torpedowana przez media i działaczy klubowych, a także rozbijana przez kolejne urazy i zawieszenia. Istna dżungla. Ale tak jak w każdej dżungli król jest tylko jeden, tak i niemiecka puszcza ma ciągle jeszcze suwerennie panującego Joachima Löwa.

@www.subbird-illustration.de

Największy problem reprezentacji stanowi obecnie krytyka, która spada nie tylko na piłkarzy, ale też i samego selekcjonera. A warto wspomnieć, że tak surowej ocenie jak dzisiaj trener Mannschaftu nie był chyba poddany od początku swojej przygody z kadrą. Główny zarzut wysuwany wobec opiekuna zespołu to nadmierna dbałość o komfort zawodników i stworzenie im idealnej atmosfery przy jednoczesnym braku jakiejkolwiek presji czy odpowiedzialności, towarzyszących ubieraniu trykotów z orłem na piersi. W medialnych atakach przoduje oczywiście Uli Hoeneß, który nadopiekuńczość selekcjonera porównał nawet do rozgrywania partyjki tenisa stołowego na szczycie Mont Blanc. Löwowi dostaje się również za selekcję, której niedawno dokonał. I choć walka o nominacje dla genialnego od startu rozgrywek Bundesligi René Adlera czy niewiele gorszego Kevina Trappa kosztem bardzo rozkojarzonego ostatnimi czasy Zielera to typowa burza w szklance wody, tak kandydatury Bastiana Oczipki czy Sebastiana Rodego wyglądają już co najmniej sensownie, szczególnie wobec ubytków kadrowych na ich pozycjach. Dodatkowo trener sam ściągnął na siebie bicz mediów niefortunną wypowiedzią o Marcelu Schmelzerze, w której najpierw publicznie zganił jego występ przeciwko Austrii, a później dodał, że graczowi Borussii Dortmund brakuje jeszcze do najwyższego poziomu międzynarodowego i miejsce na lewej obronie reprezentacji zawdzięcza raczej brakowi innych rozwiązań aniżeli swoim umiejętnościom. Racji selekcjonerowi na pewno nie można odmówić, ale takie słowa powinien jednak zachować dla siebie. Sam Löw też szybko zdał sobie z tego sprawę, bo już po kilku godzinach pochwalił Schmelzera za mecz przeciwko Argentynie i stwierdził, że w Wiedniu nie najlepiej spisał się cały zespół, a na koniec wyraził wielką wiarę w zdolności piłkarskie defensora. Nie zabrakło również szczerej rozmowy w cztery oczy.

Media nie oszczędzają także reprezentantów. Sprawa nieśpiewania hymnu ciągnie się za kadrowiczami już od dawna, teraz bardziej spostrzegawczy zauważyli, że Mesut Özil podczas odgrywania pieśni narodowej przed meczem w Austrii pozwolił sobie żuć gumę. Nie trzeba dodawać, że skoro samo milczenie zawodników wywołało spore emocje, to i wybryk pomocnika nie przeszedł w mediach bez echa. Niesnaski rodzą się również w samym wnętrzu kadry. Od kilku dni toczy się publiczna debata na temat atmosfery w drużynie, a całą dyskusję rozpoczął Bastian Schweinsteiger, który narzekał na brak odpowiedniej reakcji po bramkach na polsko-ukraińskim turnieju. Wypowiedź ta została szybko skontrowana przez eksportowy duet z Madrytu, a dyrektor reprezentacji, Oliver Bierhoff, stwierdził nawet ostentacyjnie podczas wspólnej konferencji z pomocnikiem Bayernu Monachium, że "duch Mannschaftu pozostał nienaruszony". Natomiast częściowo rację swojemu wice-kapitanowi przyznał Löw stwierdzając, że "atmosfera w zespole podczas Euro 2012 była dobra, choć nie tak dobra jak na mundialu w Afryce."

Równie dyplomatycznie wybrnął selekcjoner z zamieszania wokół zestawienia formacji defensywnej, szczególnie w dzisiejszym meczu, gdy nie będzie mógł skorzystać z usług nie tylko kontuzjowanych Matsa Hummelsa i Larsa Bendera, ale też i zawieszonego za kartki kapitana reprezentacji, Philippa Lahma. Wyliczenia dziennikarzy, że w ciągu sześcioletniej kadencji trener testował na bokach obrony aż 23 zawodników, a wyjściowa czwórka na spotkanie w Dublinie w składzie Schmelzer-Badstuber-Mertesacker-Boateng będzie już dziewiątym wariantem sprawdzanym w ciągu ledwie dwunastu gier w tym roku, Löw skwitował tylko lakonicznym stwierdzeniem w iście Mouinhowskim stylu: "Nie wszystko zawsze zależy od obrony". Wiadomo już jednak, że pewność siebie trenera to tylko robienie dobrej miny do złej gry, bo w ostatnich dniach treningi kadry poświęcone były tylko i wyłącznie defensywie.

Wszystkie te problemy, niesprostanie oczekiwaniom na ostatnich wielkich imprezach, a także rosnąca w mediach i wśród kibiców niechęć do Löwa sprawiają, że nad królem niemieckiej dżungli zbierają się coraz ciemniejsze chmury. I choć sam selekcjoner zapowiedział już, że jego przygoda z kadrą skończy się po mundialu w Brazylii, a wcześniejsza dymisja brzmi niemal jak perspektywa Srebrnej Patery w rękach zawodników 1. FSV Moguncji w przeciągu kilku kolejnych lat, to już teraz wokół panującego zbiera się coraz większe stado żądnych władzy lwów, które tylko czyhają, by strącić go z tronu. Na razie trenera bronią jeszcze wyniki, ale kto wie, co będzie jutro, a przecież  sam slogan sponsora niemieckiej kadry hucznie głosi, że niemożliwe nie istnieje.